„The Complete Stories” Flannery O’Connor

Bombla_Flannery

Już od dłuższego czasu myślałam o tym, w jaki sposób opisać Wam moje pierwsze spotkanie z twórczością Flannery O’Connor. Jak zmieścić wszystko co chciałabym napisać, gdy w grę wchodzi ponad trzydzieści opowiadań i nowel – prawie cały literacki dorobek twórczy tej wyjątkowej pisarki amerykańskiego Południa? Z pewnością zauważyliście już, że jeszcze nigdy nie pisałam na Buku o opowiadaniach. Różne ich tomy pojawiały się w rekomendacjach i poszczególnych zestawieniach, ale wpis jako taki o żadnych z nich jeszcze nie powstał. Jednak Flannery O’Connor jest na tyle istotna dla współczesnej kultury Stanów Zjednoczonych, a jej dorobek tak ciekawy, że postanowiłam zaryzykować i wprowadzić mały wyjątek na bukowe strony.

Flannery O’Connor to tajemnicza i nietuzinkowa postać w amerykańskiej kulturze. Urodzona w Georgii pisarka wychowana była na nowoczesną dziewczynę z Południa  – dumną, wyniosłą i głęboko wierzącą, ale jednocześnie porządnie wykształconą młodą myślicielkę. Uczęszczała do najlepszej szkoły, zdobyła wyższe wykształcenie i swoim talentem podbiła serca wykładowców prestiżowej uczelni. Z łatwością wślizgnęła się w śmietankę towarzyską Nowego Yorku, pozostając ekscentrycznym odludkiem pisarskiego światka, ciągle rozwijającym warsztat i stawiającym sobie coraz wyższą poprzeczkę. Gdy okazało się, że podobnie jak jej ojciec cierpi na dziedziczną chorobę układu odpornościowego, z czasem, Flannery wróciła na Południe i tam zamieszkała na farmie, hodując pawie i inne ozdobne ptactwo. Zmarła mając trzydzieści dziewięć lat, pozostawiając po sobie eseje, dwie powieści i najbardziej znane – opowiadania.

Zbiór „The Complete Stories” wydany w 1971 roku mieści wszystkie trzydzieści jeden opowiadań i noweli napisanych przez autorkę między rokiem 1947 a 1965, a które osobno pojawiały się przez lata w różnych czasopismach i mniejszych zestawieniach. Zbiór zdobył Narodową Nagrodę Literacką przyznawaną za wybitne osiągnięcia i wkład w literaturę amerykańską obywatelom Stanów Zjednoczonych. O każdym z nich z osobna można by napisać esej i w każdym z nich można by pewnie wciąż odkrywać coś nowego. Niemniej jest kilka głównych tematów, które stanowią podstawę twórczości Flannery O’Connor, na których opierała i budowała swoje poszczególne historie.

Po pierwsze, dychotomia dobra i zła. Może zabrzmi to banalnie, ale u Flannery O’Connor nawet „poczciwa” walka dobra ze złem nie jest wcale tak oczywista, jak z pozoru mogłaby się wydawać. W jej opowiadaniach zło kamufluje się i przybiera formy tych najbardziej niewinnych osób, których nikt o zdrowym rozsądku nie posądziłby o niecne intencje.  Zło przywdziewa nieprawdopodobne maski i operuje najbardziej wyrafinowanym językiem, byle nie wyjawić swojej obecności. Jest tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy. Bywa, że chowa się w niewinnej, małej dziewczynce, której prawdziwa natura objawia się tuż przed śmiercią. W młodym, sympatycznym i szczerym komiwojażerze sprzedającym Biblie po okolicznych farmach. A nawet w eleganckiej kobiecie z wyższych sfer, która życie poświęca na działalność charytatywną i pomoc biedniejszym od siebie. Zło zaskakuje na każdym kroku i „napada” na bohaterów, którzy nijak tego ataku się nie spodziewali. Jednocześnie, uważny obserwator jest w stanie wychwycić te „tiki” zła, przebłyski okrucieństwa i czekać na ich wybuch, który O’Connor potrafi przedłużać się aż do ostatniego zdania.

Najbardziej przeraża podatność na wszechobecną niegodziwość. Naiwne postacie, które zagubione podejmują zawsze złe decyzje wpadają w sprytnie zastawione sidła i płynnie zmierzają ku niechybnej zagładzie. Napięcie budowane w opowiadaniach bywa miejscami bolesne i pozostawia czytelnika, jak i wielu bohaterów, z poczuciem niemocy, a nawet pustki w sercu. Szok i zawód są tak wielkie, że nie można sobie nawet wyobrazić co odczuwają ludzie na kartach książki.

Drugim aspektem wszechobecnym w prozie amerykańskiej pisarki jest rasizm. Problem naturalnie wpisany w świadomość Południa i przekazywany „we krwi”  z pokolenia na pokolenia. Flannery O’Connor w zupełnie pozbawiony świadomości wyrządzanej krzywdy, jedyny sobie znany sposób, posługuje się przez te wszystkie lata słowem „nigger” (dosłownie, bardzo obraźliwie „czarnuch”) w stosunku do wszystkich swoich czarnoskórych bohaterów. Zaskakuje ten dziwny brak ogłady, tym bardziej że sama pisarka uważana była za ekscentryczną, ale dobrze wychowaną młodą kobietę, obytą w świecie. A jednak, O’Connor nawet w prywatnej korespondencji opisywała w ten sposób współmieszkańców okolic i znajomych o odmiennym kolorze skóry. Wielu przypisuje to właśnie tej wyrazistej „południowości” z jaką całe życie miała styczność pisarka, a od której nigdy tak naprawdę się nie odżegnała.  Przysłużyły się ku temu również zmiany obyczajowe, jakie zachodziły w społeczeństwie i kulturze okresu powojennego i walki o wolność rasową. Były one zupełnie niezrozumiałe i nie do przyjęcia przez zatwardziałych Południowców z jej otoczenia. Za pewnik możemy przyjąć, że w pewnych miejscach nic się nigdy nie zmienia i już nigdy nie zmieni.

A to z kolei prowadzi do trzeciej, ważnej kwestii poruszanej u O’Connor, czyli konfrontacji nowego i starego porządku. Wpisują się w to zarówno zderzenie Północy i Południa, które w tamtych latach były bardzo intensywnie widoczne, różnice światopoglądu starego i nowego pokolenia i te pomiędzy farmerską wsią, a mentalnością miejską. Te trzy elementy kumulują się tworząc smutne opowieści o wykorzenionych starcach, wtłoczonych w nowojorską, porażającą rzeczywistość, gdzie wszystkie tak widoczne na Południu różnice zacierają się na ulicach wielkiej metropolii. Kobiety równe mężczyznom. Brak szacunku do tradycji. Mieszkanka kulturowo-rasowa nie do pomyślenia za starych, „lepszych” czasów. Bohaterowie pojawiają się niczym uchwyceni między przenikaniem przeszłości z przyszłością, nierozumiejący istoty zmian i konieczności przystosowania się. Z tego rodzi się ignorancja, poczucie niemocy, a w końcu alienacja i pozostawienie samemu sobie na śmierć, z dala od wyimaginowanego „domu”, gdzieś na polach kukurydzy, wśród „swoich”.

Wszystko to w duchu głęboko zakorzenionej w mentalności Południa wiary i religijnego poświęcenia mieszkańców tzw. pasa biblijnego, czyli Bible Belt. Wydarzenia są tu opisywane niczym przez krzywe zwierciadło, które wyolbrzymia każde złe przyzwyczajenie, każdy zły nawyk i w ogóle każdy aspekt zła drzemiącego w człowieku. Bo człowiek, według Flannery O’Connor, to zlepek wielu wad, zdeformowany przez własne złe instynkty. Ta deformacja nie jest tu fizyczną ułomnością (fizycznie zdeformowane postacie są zazwyczaj dobre i na swój sposób czyste i nieskalane), ale ułomnością ducha, która wychodzi z nas na każdym kroku. Fizyczne piękno często idzie w parze z „gnijącym” wnętrzem. Doskonałość zewnętrzną równoważy zdeprawowany charakter. Wszystko ma swój cel, idealnie zazębia się, tworząc doskonały portret ludzkości jako ogółu, który pisarka podsumowała kiedyś słowami: „We’re all grotesque” („Wszyscy jesteśmy groteskowi”).

W swojej twórczości pisarka ukazuje nam zwykłych ludzi w niecodziennych sytuacjach, wystawionych na dziwne próby i doświadczenia, trudne do zrozumienia i odbiegające od normalności. Odstają od niej, a jednocześnie mieszczą się w tym co realne i prawdziwe. Chodzi tu o realizm zachowania i reakcji bohaterów na to co nieoczekiwane, często zagadkowe. O’Connor konfrontuje ze sobą światopogląd każdego ze swoich bohaterów ze światopoglądem innych, czyli jedną prawdę z drugą, ukazując dystans pomimo pozornej, zarysowanej poprzednio bliskości.

Gdybym miała zaryzykować pewną teorię powiedziałabym, że groteska Południa to bardziej udramatyzowana i stąpająca twardo po ziemi amerykańska wizja realizmu magicznego. Swojskie zjawisko, które nie mogło zajść nigdzie indziej poza waśnie tradycyjnym Południem Stanów Zjednoczonych, gdzie zwyczajność co krok napotyka inność i wchłania ją, przystosowując do własnych potrzeb.

Jak pisała sama Flannery O’Connor, czytelnicy wkraczający w ten groteskowy świat nie za bardzo są przygotowani na to co tu napotkają. Każdy chciałby być albo skazany na pozorne potępienie („mock damnation”) albo na pozorną niewinność („mock innocence”), a jej wizjonerskie opowiadania zostawiają nas raczej w stanie swoistego zawieszenia. Osaczonych przez własne, wielokrotnie powielane, wyostrzone odbicia, które uzmysławiają nam naszą prawdziwą naturę. I wiecie co, coś w tym jest… Łatwiej nam pogodzić się z ostatecznością, napotkać wyczekiwany kres, niż zostać sam na sam z samym sobą, będąc zmuszonym do wiecznego poszukiwania własnej autentyczności.

O.

Komentarze do: “„The Complete Stories” Flannery O’Connor

  1. Experyment napisał(a):

    Dobry tekst. Świetnie wychwyciłaś sposób ukazania dychotomii dobra i zła, podoba mi się również porównanie groteski Południa do realizmu magicznego – choć skrojone nieco na wyrost, wydaje się wystarczająco uzasadnione. Kupuję to:)

    Mam tylko dwie uwagi.

    1. Biblie Belt to przede wszystkim konserwatywni protestanci, a nie katolicy. Flannery i w tym wypadku szła „pod prąd”, głosząc uwielbienie dla dogmatów kościoła rzymskiego.

    2. Naprawdę uważasz, że O’Connor „w zupełnie pozbawiony świadomości wyrządzanej krzywdy” ubliżała Murzynom? Oczywiście, w tamtych czasach nieuświadomiony rasizm dotknął wielu pisarzy, w tym bardzo zasłużonych. Ale za Flannery wstawiała się nawet Toni Morrison, pisze o tym m.in. Brad Gooch we „Flannery: A Life of Flannery O’Connor”. A takie opowiadania jak „Sztuczny Murzyn”? Przemyśl, czy to aby na pewno brak ogłady”:)

    RN

    • Bombeletta napisał(a):

      Z tym realizmem magicznym to naszło mnie dość nagle, bo powiem Ci, że coś w tym jest jak się właśnie pod tym kątem pomyśli o grotesce Południa. Wpadłam na to po przeczytaniu eseju Flannery „Some Aspects of the Grotesque in Southern Fiction” – polecam, świetny i bardzo rzeczowy 🙂

      Co do Bible-Belt, to teraz faktycznie jest tam przewaga protestantów (chociaż w ostatnich latach wzrosła ilość kościołów katolickich), to jeszcze w czasach O’Connor ta różnica była mniejsza niż dzisiaj. Ale tu masz rację, że zawsze dominował protestantyzm – zaraz poprawię, bo to faktycznie może być mylące 🙂

      Co do rasizmu,to chodzi mi tutaj raczej o nieświadome posługiwanie się wyrażeniem, które na Południu, miejscami nawet dzisiaj, uważane było za normalne wśród białej społeczności. Nie oceniam negatywnie Flannery, tylko zaznaczam jej silne zakorzenienie w tej specyficznej kulturze. Kwestia rasizmu u O’Connor pozostaje wciąż nierozstrzygnięta do końca, ale pewnie uznawała pewne stwierdzenia za naturalne. Czytałam, że w prywatnej korespondencji często posługiwała się tym zwrotem, nawet pisząc do czarnoskórych korespondentów i bywało, że zaskoczeni i obrażeni zrywali ten kontakt (słyszałam o dwóch takich przypadkach). Jak by nie było we wszystkich opowiadaniach kwestia rasowa jest bardzo silnie zarysowana, raz z jednej, raz z drugiej strony, a cały problem taki niedopowiedziany do końca, więc zostawia pole do spekulacji 🙂

      P.S. A propos Toni Morrison, na koniec miesiąca planuję wpis o „Beloved” 🙂

Dodaj komentarz: