„Seed” Ania Ahlborn

Bombla_Seed

 

„He knew, firsthand, that the devil was real; he’d seen it with his own two eyes. But he’d never seen God. He’d never felt God. He’d never been helped by God. For all he knew, wickedness was strong enough to exist in a world without good.”

Istnieje takie prostoduszne powiedzenie, że podobno „dzieci nigdy nie kłamią”.  Zawsze mówią prawdę, bo nie są zdolne do oszukiwania z rozmysłem. Z natury są naiwne i bezbronne. Biedne i podatne na negatywne wpływy z zewnątrz, na ponury świat dorosłych, który odbiera im tą założoną z góry niewinność, krzywdząc je tym samym bezpowrotnie. Chciałoby się wierzyć, że tak jest naprawdę, chociaż zdrowy rozsądek i własne wspomnienia negują takie poczciwe myślenie o dziecku. Jednak powiedzmy, idąc tym tokiem myślenia, że jeśli dziecko kłamie, jeśli z premedytacją krzywdzi i cieszy je cierpienie innych, to w takim razie jest z takim dzieckiem coś mocno nie tak. Jakaś dewiacja. Jakaś perwersja. Odchylenie od normy. Dzieje się z nim coś zdecydowanie niedobrego, czemu należy zaradzić od razu, z miejsca, nie ignorując zmian i szybko znajdując rozwiązanie problemu. A co jeśli problem nie jest wcale taki oczywisty? Jeśli wynika z uwarunkowań genetycznych? Jakiejś skazy, rodzinnego piętna, klątwy, która przechodzi z pokolenia na pokolenie?

O terrorze i przekształceniu się dziecka w potwora opowiada Ania Ahlborn w powieści zatytułowanej „Seed”. Jest coś przerażającego w dziecku, które z dnia na dzień staje się kimś innym. Kimś, kogo jego najbliżsi już nie potrafią rozpoznać. Ból, cierpienie, bezdenny strach rodzi  się tak nagle, że rodziny rozpadają się w oka mgnieniu, nie potrafiąc zrozumieć co się dzieje. Wypierają prawdę, nie mogąc pogodzić się ze smutną rzeczywistością. Czasami taka zmiana przychodzi z czasem, czai się w dziecku i wraz z nim rośnie, by w końcu wyjrzeć na światło dzienne. A czasami przydarza się coś tak silnie wpływającego na umysł dziecka, że przekształcenie zachodzi od razu, a organizm potrzebuje zaledwie chwili, by się przystosować. Takim wydarzeniem może być na przykład wypadek. W środku nocy. W sercu bagiennej Luizjany, gdzie ciemność jest ciemniejsza niż gdziekolwiek indziej, a wody w bayou bulgoczą cicho.

Rodzina Winterów, powraca do domu po uroczym urodzinowym dniu najmłodszej córeczki. Zapadła noc. Oprócz Jacka, który prowadzi bezpiecznie samochód przez mroczne ścieżki wzdłuż bagien, wszystkie trzy kobiety jego życia – żona Aimee, córka Abby i najmłodsza Charlie – smacznie śpią wokół niego. Nagle na drogę wybiega coś, nie-zwierzę, ale też nie-człowiek, co spogląda prosto w oczy Jacka i znika w ciemnościach. Niestety pojawienie się tego czegoś na drodze wymusza w kierowcy automatyczny obrót kierownicy i samochód koziołkuje wzdłuż drogi. Krzyk, płacz, histeria, ale nikomu nic się nie stało. Przynajmniej tak się wszystkim wydaje, bo Charlie również widziała oczy na drodze. I pustkę, którą w sobie kryły. Od tego dnia życie Winterów zamienia się w koszmar. Coś zaczyna się dziać z dziewczynką, a jej zachowanie niebezpiecznie zaczyna przypominać Jackowi jego własne wspomnienia z dzieciństwa, gdy jeszcze mieszkając w Georgii z rodzicami, odnalazł dziwne cmentarzysko wśród drzew, a pewnego dnia poczuł na sobie wzrok tego co czaiło się wśród nagrobków. Teraz to jego najukochańsze dziecko dotyka to, czego on nie potrafił pokonać w przeszłości.

Ania Ahlborn stworzyła opowieść, którą można odbierać na dwa różne sposoby i każdy z nich będzie w pełni uzasadniony.  Z jednej strony, „Seed” można wziąć całkiem dosłownie – dziewczynka została opętana przez demona, tak jak kiedyś opętany został jej ojciec i prawdopodobnie ta makabryczna kronika opętań ciągnie się wstecz, wzdłuż całego drzewa genealogicznego jego rodziny. Z drugiej zaś strony, cień, który krąży nad rodziną Jacka nie ma wcale zbyt wiele wspólnego z nadprzyrodzonym, ale jest po prostu uwarunkowaniem genetycznym, chorobą, która atakuje nagle, poprzedzona traumatycznym wydarzeniem. Losy bohaterów zarysowane są na tyle subtelnie, wszelkie wzmianki i wskazówki są tak dwuznaczne, że właściwie to od czytelnika zależy, którą wersję wydarzeń wybierze. Luizjana jawi się jako kraina, gdzie to co nierealne, nie z tego świata, przenika do rzeczywistości, a zjawiska paranormalne są codziennością jej mieszkańców. Znaleźć można tu voodoo, dziwne pogańskie wierzenia ludzi z bagien, a nad wszystkim czuwa jeden Bóg chrześcijan, którzy krzyżem i modlitwami co niedzielę próbują uchronić się od złego, mając nadzieję, że diabeł nie wyjdzie z otaczających ich drzew.

Całe założenie tej historii wychodzi jednak z jednego podstawowego pytania: „Czy Bój istnieje?” Bóg w tym pytaniu oznacza spersonifikowane dobro, siłę, która swoją mocą potrafi zniszczyć wszelką niegodziwość. Bóg nie przynależy tu do konkretnej religii, czy wierzeń – chodzi o symbol, o podstawę istnienia. Bohaterowie „Seed” zostają skonfrontowani ze złem w czystej postaci, które, na przekór ich logice, wyłania się z tego co najczystsze i pełne radości – z sześcioletniej dziewczynki. To jest jak koszmarna iluzja, jakaś sztuczka dla kochających rodziców, którzy nie potrafią zrozumieć, że dziecko może przekształcić się w sadystę, a nawet w mordercę jeśli zechce. Bo przyznanie się do tej przemiany automatycznie neguje istnienia ostatecznego dobra. Łatwiej jest poszukiwać nadprzyrodzonego, tajemniczej choroby, czy miejscowej traumy. O wiele łatwiej przyjąć założenie, że to chwilowa zmiana i zwykła tabletka, czy szczery uśmiech mogą ją odwrócić. Wypierają psychiczną chorobę, której objawem jest bezkresne okrucieństwo. „Demon” dręczący Charlie jest tym samym „demonem”, który dręczy Jacka. W ich oczach przybiera konkretny kształt i ma konkretny głos. Ojciec i córka są opętani, a przez to ciężko chorzy i nikt nie jest w stanie im pomóc, dopóki oni sami nie zaczną nazywać rzeczy po imieniu.

„Seed” czyta się z zapartym tchem, przy ostro rozjarzonych światłach, tak, by żaden niespokojny, drgający cień nie pojawił się w żadnym kącie. Przemiana Charlie działa na wyobraźnię, włącza czerwone światełko, gdzieś w zakamarkach umysłu. Zmusza do zastanowienia się nad kwestią zła – czy jest wrodzone, czy może nabyte? Tak samo nad kwestią dobra, bo jeśli nie ma konkretnych dowodów, to czy można być dobra pewnym? Ania Ahlborn, której „The Bird Eater” równie przekonująco przeraża realnością wydarzeń, potrafi w jedynie sobie znany sposób wykreować grozę z pozornie niegroźnych sytuacji. Wtłoczyć diabła tam, gdzie wydawałoby się, że nie powinien wcale się pojawić. A po lekturze pozostaje uczucie, że trzeba od czasu zerknąć przez ramię, czy coś nie czai się wśród gałęzi, nie przebiega za drzewami, nie wyczekuje, by dorwać nas w swoje szpony i wciągnąć do królestwa ciemności.

O.

Komentarze do: “„Seed” Ania Ahlborn

      • Lolanta napisał(a):

        Jestem mniej wiecej w połowie i powiem ci, ze najbardziej to mnie wkurza Jack, ktory udaje, ze nic sie nie dzieje i pozwala dzieciakowi na wszystko. Z takm rodzicem nie trudno „zwariowac”. Szkoda mi Abby, ale najbardziej bym sie identyfikowala z Aimee – panika! Choć bywa trochę irytujaca, ale przynajmniej szuka jakiegoś rozwiązania, a nie stoi z założonymi rękami w oczekiwaniu klęskę, jak jej mąż.
        To wracam do czytania, bo naprawdę wciąga 🙂

  1. takitutaki napisał(a):

    no to teraz już problem czy czytać oryginał czy czekać na tłumaczenie hmm ogólnie książka bardzo mnie zainteresowała już jakiś czas temu.. królestwo ciemności, przemiana, dzieci, groza.. no to jest to co tygrysy lubią najbardziej 😛

  2. Anna Kramarz (@wstawtytul) napisał(a):

    Brrr…porażająco dobry tekst i przerażająca książka. Nie powiem, że przeczytam, bo jeśli mam się bać przy lekturze, to wybieram raczej opracowania historyczne 😉 Myślę, że nad tym pytaniem o zło – nabyte czy też genetyczne będziemy się jeszcze jakiś czas głowić. Jeśli uznamy, że skłonność do zła czy też brak moralności to defekt biologiczny (a poniekąd tak jest, badania pokazują zaburzenia funkcji kory przedczołowej oraz tkance płata czołowego u psychopatów) to dodatkowo pojawia się pytanie, czy „ci źli” nie są pierwszymi „ofiarami” swojego zaburzenia.
    A wizerunek dzieci niewinnych do cna, niezdolnych do manipulacji to mit 🙂 Wystarczy chwilę spędzić z jakimkolwiek dwulatkiem 😉
    Zgadzam się z Martą, trzeba koniecznie otworzyć! A dawanie Twoich recenzji na okładkę zapewni wysoką sprzedaż ^^
    Btw. U mnie też horrorem zaleciało na półce. Ale innego kalibru – wypożyczyłam z biblioteki Ferriny.

    • Bombeletta napisał(a):

      Z tymi dwulatkami to najświętsza prawda – dzieciaki są mistrzami manipulacji – zastanawia mnie tylko, czy działają instynktownie, w sensie, że wiedzą co im się opłaci od osoby dorosłej bądź innego dziecka, czy z premedytacją… (bo ja już nie pamiętam jak było) 😉
      Jesteś przekochana :*
      A czy Ty chcesz mi powiedzieć, że będziesz z pełną świadomością czytać te Ferriny? W sensie zeżarła Cię ciekawość i poczułaś, że musisz, czy ktoś na Ciebie rzucił urok? 😀

      • Anna Kramarz (@wstawtytul) napisał(a):

        Skłonność do manipulacji w celu osiągania pożądanych przez siebie korzyści jest po prostu ludzką cechą – nie dziwi więc, że jesteśmy w ją wyposażeni od małego, a nie, że włącza się ona dopiero w wieku, w których społeczeństwo może ofukiwać nas jako „wstrętnych manipulatorów”. Szkolimy się do tego już wcześniej 😉 Myślę, że im starsze dziecko, tym większy komponent premedytacji bo i procesy myślowe idą coraz bardziej do przodu 🙂 Klasyka gatunku – manipulowanie rodzicami w sklepie, żeby dostać to, co się chce ew. w domu, żeby włączyli telewizor. A to przecież nawet małe dzieci potrafią „wyprosić”.

        Z pełną świadomością niestety. Przeczytałam podrzuconą mi przez Aragonte recenzję Dziejby http://lubimyczytac.pl/ksiazka/204103/serce-ferrinu i jestem przerażona wykorzystywaniem motywu gwałtu, który jest przez KM dość lubiany (!) Pojawił się w pierwszym tomie, ponoć jest też w drugim a na pewno śmiga jak marzenie w trzecim. Nie wiem jeszcze, czy będzie to tekst na bloga czy może artykuł do kolejnej „Zadry” (jeśliby mi przyjęli) ale myślę, że zanalizowanie tego tematu jest potrzebne, szczególnie, że AutorKasia pretenduje do bycia najpopularniejszą pisarką w nurcie literatury kobiecej (cokolwiek to jest). A duża część jej czytelniczek i zagorzałych fanek to młode dziewczyny (sprawdzałam na LC i na blogu KM)- i to jest przerażające, jakie wersje kobiecości, męskości i relacji między nimi wynoszą z książek K.M.

        • Bombeletta napisał(a):

          No co Ty piszesz! Słyszałam, że Ferrin to dramat i tragedia, ale że wielokrotny motyw gwałtu??? Nie rozumiem – ta kobieta jest poważna? Mam już dość sprzedawania swoich chorych fantazji i dokarmianie nimi dojrzewających dopiero osób. To jakaś choroba ostatnich czasów, gdzie seksualne fantazje wypuszcza się do ludzi i wypuszcza do podobnych sobie… I te rzesze fanów. Pisz, krytykuj i komentuj – będę udostępniać!

  3. Ja subiektywnie napisał(a):

    Ohoho, uwielbiam takie „creepy” opowieści! Będę pamiętać i mam nadzieję, że uda mi się w bliżej nieokreślonej przyszłości (mam za dużo książek) przeczytać. 😀

  4. Zatracona w książkach napisał(a):

    Po przeczytaniu wstępu już wiedziałam, że to będzie książka, która mi się spodoba. I nie zawiodłam się! Już zapisałam sobie tytuł, a teraz muszę tylko gdzieś tę książkę znaleźć 🙂

  5. Małgośka napisał(a):

    O, jaka rewelacja! Tak troszeczkę mi to przypomina atmosferę niektórych książek Kinga. Przynajmniej sądząc po recenzji 🙂 Muszę, muszę! Notuję, bo autorki jeszcze nie poznałam, a coraz bardziej chcę poznać 🙂

Dodaj komentarz: