„Prawie siostry” Joshilyn Jackson – recenzja

Europejski czytelnik pewnie nie za wiele wie o amerykańskim Południu. Gdzieś w tle miga mu ta kraina ostatnich wielkich rycerzy i prawdziwych dam Margaret Mitchell, puszyste bawełniane pola, małe miasteczka i mieścinki, gdzie każdy zna się na wylot i nie ma od bacznych spojrzeń ucieczki. Może w tle muzyka country gra od rana do nocy, upalne słońce grzeje opalone twarze, a łany kukurydzy ciągną się po horyzont. Czasami kołacze historyczne widmo Ku Klux Klanu, skomplikowanych relacji rasowych, zachowań skrajnych, jeszcze jakby wyciągniętych z poprzedniej epoki. Południe to mit, to legenda, to stereotypy i bolesna prawda. Tyle w Południu słońca, co cienia, tyle radości, co smutku.

Dwie twarze Południa, rozdartą Alabamę wraz z rodzinnymi tajemnice i kobiecymi sekretami ukazała Joshilyn Jackson we wzruszającej opowieści o przeszłości Prawie siostry.

Leia została matką w wieku trzydziestu ośmiu lat. Co prawda do porodu jeszcze daleko, ale jej synek Digby już zadomowił się w maminym brzuchu i nieodparcie przypomina o swoim istnieniu. O ciąży wie na razie tylko sama Leia i jej przyjaciółka, bo ojciec dziecka dla niej samej pozostaje tajemnicą, a najbliżsi wydają się nie być gotowi na niezamężną pannę z ciemnoskórym synkiem Tylko jak się okazuje, ta pozornie idealna rodzina Lei zaczyna rozpadać się w szwach. A wszystko zaczęło się jeszcze na długo przed jej narodzinami, w południowym miasteczku Birchville w stanie Alabama. Powrót Lei na rodzinną ziemię okaże się być znamienny w skutki.

W tej zastygłej chwili otaczające mnie Birchville przełamało się na pół. Nie, nie tylko Birchville. Zobaczyłam, że istnieje drugie Południe.()
Południe, gdzie przyszłam na świat, to słodka herbata, przyzwoitość i Jezus. I to było prawdziwe miejsce. Wychowałam się tu, bo tu mieszkała moja rodzina. () Na tym drugim Południu przyzwoitość oznaczała cienką zieloną plandekę zakrywającą mroczną historię.

Prawie siostry to przejmująca, słodko-gorzka opowieść o rodzinnych tajemnicach, klanowych zależnościach i małomiasteczkowej, zaściankowej społeczności, która wszystko widzi, bacznie obserwuje, ocenia, nie zapomina i nie wybacza. To także wzruszająca historia kobiecego poświęcenia, siostrzanych skomplikowanych uczuć i rodzącego się macierzyństwa wraz z poczuciem odpowiedzialności za nowo powstałe życie. Joshilyn Jackson pokazała obraz amerykańskiego Południa, który nie jest tym beztroskim obrazem z dziecięcych wspomnień. Zapach smażonej okry, cudownie miodny smak słodkiej herbaty, poczciwy uśmiech miejscowych matron nagle łączy się z cieniem oskarżeń, rasistowskich podejrzeń, wstydliwych uczuć, które wciąż naznaczają ten region, a od których nie można uciec, czy odwrócić wzroku.

Tę kobiecą opowieść czyta się jak fascynujący kryminał, chociaż więcej tu wzruszeń niż zbrodni. Joshilyn Jackson umiejętnie łączy nowoczesne, nerdowe motywy jak komiksowa praca Lei, z tradycyjnym obrazem współczesnej Alabamy, a wszystko to spaja pajęczą siecią kłamstw, niespełnionych obietnic, skomplikowanych zależności, które w pełni zrozumieć może tylko ktoś, kto wychował się na Południu i próbował uciec od jego miejscami zaściankowej mentalności. W Prawie siostrach wysuwa się naprzód temat rasy, odwiecznych konfliktów, przestarzałych stereotypów, które zawsze odbiegały od prawdy. To miejscami bolesna lektura, ale przede wszystkim pysznie zabawna w ten niezmiernie życiowy sposób, na tyle na ile życie potrafi zaskakiwać i wyrzucać ludzi z siodła w najmniej spodziewanym momencie.

W Prawie siostrach można poczuć powiew Smażonych zielonych pomidorów Fannie Flagg, cień towarzyszący Małemu przyjacielowi Donny Tartt, humor jak z Służących Kathryn Stockett.

O.

*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Burda Książki.

**Zapraszam na filmik!

Dodaj komentarz: