„4 3 2 1” Paul Auster – recenzja

Cztery życia, jedna wielka miłość i monumentalne współczesne Stany Zjednoczone w epickiej opowieści o dorastaniu i współczesności 4321 Paula Austera.

Ile razy wpada do głowy myśl, że gdzieś obok, w innym wymiarze istnieje niby ten sam świat, ale nieco odmienny, w którym inaczej potoczył się los, gdzie jesteśmy sobą, ale nie sobą do końca, raczej tymi, którzy skręcili w odmiennym kierunku na rozdrożu gdzieś na ścieżkach. Życie można przeżyć na milion różnych sposobów. Każdy najmniejszy gest, ba, każda myśl, prowadzi w inną stronę, zmienia bieg istnienia, nadaje nowy, odmienny kierunek, by przekształcić przyszłość. Jedna decyzja, jedno słowo, jeden krok, by czasoprzestrzeń obróciła się. Kalejdoskop życia. Bogactwo prawdopodobieństwa. Rozbieżność wydarzeń. Cała gama możliwości, tysiące milionów powiązań, niby nic nieznaczących wyborów, a w tym wszystkim szansa na coś lepszego, na coś gorszego, na coś całkiem innego

Ciekawa sprawa, powiedział Ferguson do siebie: wyobrażać sobie, jak różnie mogłoby się wokół niego dziać, podczas gdy on by się nie zmieniał. Ten sam chłopiec w innym domu z innym drzewem. Ten sam chłopiec z innymi rodzicami. Ten sam chłopiec z tymi samymi rodzicami, którzy zajmowaliby się czym innym niż teraz.() No tak, wszystko było możliwe i jedna wersja wydarzeń nie oznacza, że nie jest możliwa inna.

3 marca 1947 roku na świat przychodzi Archibald Isaac Ferguson chłopak, który będzie mógł przeżyć swoje życie cztery razy. Cztery różne ścieżki, cztery różne doświadczenia, inny cykl wspomnień. Każdy z czterech Fergusonów inaczej zapamięta swoje dzieciństwo, przeżyje inną młodość, pozna innych przyjaciół i tylko nieliczni pozostaną niezmienną stałą w jego światach rodzice, których życiorysy przekształcać będą się wraz z życiem syna, oraz jego kuzynka i dziewczyna w jednym, największa miłość, czyli niejaka Amy Schneiderman. A wokół nich rozdygotana Ameryka, krajobraz wzlotów i upadków, wraz z nieuchronnymi zmianami nadciągającymi na horyzoncie.

Tylko jedna rzecz była pewna. Wymyśleni Fergusonowie po kolei umrą, tak jak umarł Artie Federman, ale stanie się to dopiero wtedy, gdy nauczy się ich kochać, tak jakby byli rzeczywiści, tylko wtedy, gdy myśl, że zobaczy jak umierają, stanie się dla niego nie do zniesienia, i wtedy znów będzie sam ze sobą, ostatni w kolejce.
Stąd tytuł książki: 4321.

Paul Auster snuje opowieść o kruchości życia, o dorastaniu w czasach, które rozbijają złudzenia w proch. Czasami trudno się zorientować, czy to jeszcze pełne chaosu lata sześćdziesiąte, czy może celowo podstawione przez pisarza lustro odbijające naszą własną współczesność. Poszczególne ścieżki życia Fergusonów bywają łudząco do siebie podobne, tak podobne, że można się czasami zagubić i tylko mniejszy szczegół wydobędzie czytelnika z gąszcza fergusonowych labiryntów. To takie próby naprawiania błędów, przeżywanie na nowo rozczarowań, przechodzenie ścieżek tragedii, większych i mniejszych radości. A w tym wszystkim mieni się sam pisarz, bo Auster zaklął w Fergusonie samego siebie na tyle, na ile twórca może sobie na to pozwolić bez zbędnych sentymentów. Kilka wspomnień, garść przemyśleń, komentarz względem osobistej przestrzeni, współczesnej sytuacji społeczno-politycznej i amerykańskiej , a w zasadzie nowojorskiej rzeczywistości.

„4321′ Paul Auster, przeł. Maria Makuch

4321 to jedna z tych powieści, które pozostawiają po sobie wrażenie rozdarcia. Z jednej strony dzieło Paula Austera oscyluje na granicy geniuszu fenomenalna, niemal płynna konstrukcja fabularna przypomina skomplikowane dzieło muzyczne, tym samym ukazując literacki kunszt pisarza, który odszedł od tradycyjnej formy opowieści. Natomiast z drugiej strony 4321 rozpływa się w przegadaniu, w całych pasażach powtarzających się sportowo-politycznych sekwencji, które równie niezmiennie naznaczają życia czterech Fergusonów. To niby nadaje tego muzycznego sznytu całości, ale bywa przytłaczające, kiedy czytelnik zanurza się w tej pasjonującej, ponad osiemset-stronicowej historii jak w rzece, by co chwila być porywanym przez bliźniacze wiry i wypluwanym kawałek dalej. Mimo wszystko, 4321, jak każdy zjawiskowy literacki gargantuiczny potwór, pochłania całkowicie i namiętnie, wciąga między swoje opasłe fałdy, omamia pieczołowitością detali. To wielka amerykańska powieść. I jedna z tych fenomenalnych historii, która nie bez przyczyny stawia Paula Austera na piedestale współczesnej literatury zza oceanu.

O.

*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem ZNAK. <3

**Zapraszam na film! (wieczorem!)

Komentarze do: “„4 3 2 1” Paul Auster – recenzja

  1. Grzegorz napisał(a):

    I potem jest dylemat: lepiej przeczytać jedną grubaśną książkę czy dwie krótsze? 😀

Dodaj komentarz: