Site icon Wielki Buk

O tłumaczeniach tekstów literackich

Bombla_Tłumaczenie

WAŻNE: Drodzy, ten tekst powstał w 2013 roku. Mamy koniec roku 2019. Dzisiaj sama ze sobą mogłabym polemizować w wielu poruszonych poniżej kwestiach. Mogłabym się nie zgadzać i dyskutować. Wiele w tym czasie się zmieniło. Niemniej – wpis na blogu powstał i na blogu zostanie. Zaznaczam jednak dla wszystkich, którzy tu zaglądają po latach.

Część z Was zwróciła pewnie już uwagę, że często w moich tekstach pomijam albo nie uznaję polskich tłumaczeń niektórych tytułów, imion bohaterów, czy nazw własnych w zamian posługując się ich oryginałami. Oczywiście nie robię tego przypadkowo. Nie robię tego też z nieuwagi, czy z przekonania, że angielski (bądź inny język obcy) jest językiem lepszym i bardziej godnym szacunku od rodzimego. Mój powód bowiem jest bardzo prosty. Wręcz błahy. Uważam, że niektórzy tłumacze nie wywiązują się ze swojego zawodu i tym samym swoją nieudolnością, czy ślepą wiarą w siebie niszczą twórczość innych. 

Miałam szczęście urodzić się w rodzinie, w której języki obce to nie tylko przykry szkolny obowiązek, ale zawód i pasja. Sama odziedziczyłam tą miłość, chociaż nie obyło się bez bólu i cierpienia. Co więcej, uważam, że języka nie uczymy się raz, przez powiedzmy trzy lata liceum, ale ta nauka trwa całe życie i to naszym zadaniem jest wciąż ćwiczyć i rozwijać się w tym kierunku. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że nie każdy ma takie możliwości, czy nawet chęci. Bo chociaż do uczenia się języków namawiam i całe życie będę namawiać, to nie jest to przecież konieczność 🙂

Teraz wiecie dlaczego jakość tłumaczenia jest dla mnie tak bardzo istotną kwestią. Czytanie książek w oryginale także nie jest dla każdego (nawet dla dobrze operujących językiem mówionym), ale po to jest przecież nasz język, by pomóc w odbiorze literatury i ułatwić przyswojenie całości. Tylko gdyby to było takie łatwe… Niestety nie jest. Tłumaczy jest coraz więcej i więcej, co roku uczelnie „wypluwają” z siebie pęczki absolwentów kierunków humanistycznych, a każdy z nich ma papiery i wrażenie, że doskonale sprawdzi się w tej roli. Duży błąd.

Bo widzicie, z tłumaczeniem tekstów literackich czy artystycznych (bo o takim tutaj mówimy) jest duży problem. Nie może ono opierać się tylko i wyłącznie na przekładzie pojęć (termin zamienny z tłumaczeniem), czyli „suchych słów”, ale przede wszystkim musi zobrazować  symbolikę i znaczenie dzieła. I w takim przypadku bardzo łatwo o przekłamanie i przekręcenie znaczenia całości. Wystarczy brak jednego odniesienia do kontekstu kulturowego, odwołania do tradycji, czy popkultury i tekst może boleśnie polec. Chociaż niekonieczne w oczach wydawców. Ale w przeciwieństwie do nich czytelnikowi powinno zależeć na jakości, a nie na ilości.

Czyli jaki powinien być cel dobrego tłumacza? Przede wszystkim ożywienie dzieła w innym języku i odtworzenie własnymi słowami procesu jego kreacji i wyobrażenia. Przekład staje się tym samym nową formą tworzenia i ma za zadanie odzwierciedlić nie tylko słowa, ale także znaczenie.* Jeśli chodzi już o sam odbiór i podejście tłumacza do tekstu, to ma on dwie drogi. Po pierwsze, może pokornie uznać, że przekład, nawet najlepszy, nigdy nie będzie oryginałem. Tym samym, jego zadaniem jest jak najwierniejsze oddanie treści, zachowując klasyczną formę pierwowzoru. Po drugie tłumacz może poczuć się gwiazdą, tym „jedynym”, który „prawdziwie” poznał dzieło i ma przeświadczenie, że potrafi być tak rewelacyjny jak sam autor. A może nawet lepszy. Drugi przypadek jest dzisiaj bardzo popularnym zjawiskiem. Istnieje jeszcze trzecia droga, taka dla spryciarzy i kanciarzy, a nazywa się parafrazą. Tylko nie tekstu oryginalnego (zgodnie ze swoją definicją), ale tekstów poprzednich przekładów. W tym wypadku pojawia się sytuacja, w której „tłumacz” nie dotyka nawet palcem pierwowzoru, ale zbiera kilka gotowych tekstów swoich poprzedników (już po polsku) i podmienia słowa, przekształca wyrazy i zdania, nawet na siłę, tak by powstało nowe tłumaczenie. Po prostu pracowanie na gotowcu, które bardzo trudno komukolwiek udowodnić, a również stanowi bardzo popularną praktykę. Nie mówiąc już o tłumaczach, którzy w ramach ćwiczeń z translatoryki na zajęciach dają po fragmencie tekstu swoim studentom do tłumaczenia, potem składają i wydają pod swoim nazwiskiem. Takie teksty całe szczęście można poznać praktycznie od razu, bo każdy akapit jest inny, często bez sensu, a zdania koślawe i niezrozumiałe.

Jeśli tyle tłumaczeń jest po prostu nieudanych, to jak rozpoznać to idealne? Idealnych nie ma, ale są godne uwagi i takie, które oddają najlepiej historię oryginalną. Przykładowymi tłumaczami, których polecam i których zawsze warto kupować lub wypożyczać, nawet w ciemno, są: z języka angielskiego Maciej Słomczyński, Józef Paszkowski, Maria Skibniewska, Irena Tuwim, Bolesław Leśmian.  Z francuskiego Tadeusz Boy-Żeleński, również Maria Skibniewska, Jan Kortas, Joanna Guze. Z hiszpańskiego Zofia Chądzyńska. Z kontrowersyjnych tłumaczy, czyli takich, którym często wydaje się, że potrafią ulepszyć pierwowzór, ale jednocześnie faktycznie znają język i trudno odmówić im umiejętności są Robert Stiller i Stanisław Barańczak.  Trzeba jednak pamiętać, że ten ostatni bardzo często przekształca teksty w taki sposób, że ich pierwotne znaczenie znika lub rozmywa się, a to co pozostaje to nowy twór pana Barańczaka (dzieje się tak przede wszystkim z poezją, w której się pan Barańczak specjalizuje). Dlatego osobiście z daleka go unikam i przestrzegam przed jego przekładami wszystkich. Przykład tłumaczenia fragmentu wiersza „Stopping By Woods on a Snowy Evening” Roberta Frost’a dobrze zobrazuje co mam na myśli:

„(…) The woods are lovely, dark, and deep,

But I have promises to keep,

And miles to go before I sleep,

And miles to go before I sleep.”

Przekład Stanisława Barańczaka:

„(…)Ciągnie mnie w mroczną głąb tej kniei,

Lecz woła trzeźwy świat nadziei

I wiele mil od snu mnie dzieli,

I wiele mil od snu mnie dzieli.”**

A jak rozpoznać tłumaczy niekoniecznych nie znając dobrze języka? Jak rozpoznać, że tłumaczenie może być złe, a treść ledwo zgodna z treścią pierwowzoru? Mam na to kilka sposobów i jeśli poświęcicie wyborowi książki małą chwilkę pozwoli Wam to uzyskać pewność, że czytacie to co powinniście, a nie to co ktoś Wam niecnie podsunął zamiast oryginalnego tekstu. Jeżeli przedmowa lub posłowie tłumacza jest dłuższe niż przedmowa, posłowie lub pierwszy rozdział samej książki, to już wskazuje, że taki tłumacz spogląda na siebie i swoją pracę przez pryzmat autorskich aspiracji. Jeśli imiona i nazwiska bohaterów, nazwy miejsc czy w ogóle nazwy własne są przetłumaczone i brzmią podejrzanie „swojsko” możemy być pewni, że całość tekstu uległa podobnym perturbacjom i nikt nie zagwarantuje nam, że sam wydźwięk książki bądź jej wątków nie został na siłę dopasowany do czytelnika. I ostatnie, jeśli mamy do czynienia z całkowicie nowatorskim, reklamowanym wszechobecnie przekładem klasyki literatury, który posiada co najmniej trzy inne tłumaczenia na rynku, bądźmy pewni, że to tylko chwyt marketingowy i tekst jest zwyczajną parafrazą, a autorowi zależało na wyróżnieniu się kosztem tekstu niż na dokładności.

Poniżej przytaczam kilka przykładów tłumaczeń nieudanych, stworzonych ewidentnie na siłę.

Jeden z najsławniejszych przykładów to „Władca Pierścieni” w przekładzie Jerzego Łozińskiego. Aragorn, w oryginale Ranger of the North (Strażnik Północy), czyli Strider poprzednio poprawnie przetłumaczony jako Obieżyświat, w nowym nazewnictwie Łozińskiego przekształcił się w Łazika, co kojarzy się wielu osobom z wojskowym pojazdem i odbiera bohaterowi powagi. Ten sam tłumacz z Bilbo Baggins’a („Hobbit”) zrobił Bilbo Bagosza, a z krainy hobbitów Shire – Bagoszno. Nie mam pojęcia co nim kierowało.

Swojski „Kubuś Puchatek” z przekładu Ireny Tuwim przekształcił się we Fredzię Phi-Phi, gdy zabrała się za tekst Monika Adamczyk-Garbowska. Imię bohatera z książek dla dzieci A.A. Milne, Winnie the Pooh pochodziło od imienia niedźwiedzicy Winnipeg i tak naprawdę jest nieprzetłumaczalne.

Największym wyzwaniem dla tłumaczy w historii literatury wydaje się być (poza Jamesem Joyce’em) „Alicja w Krainie Czarów” Lewis’a Carrola ze względu na liczne wierszyki, gry językowe i słowotwórstwo autora. Przekładu podejmowało się już wielu. Najbliższe i zgodne z pierwowzorem są te Macieja Słomczyńskiego (pierwszy zgodny z oryginałem, bez parodii) i Robert Stiller’a, który niuanse językowe wyjaśnił w przypisach. Ale już najnowsze tłumaczenie Elżbiety Tabakowskiej jest zupełnie nieudane i zacofane, a do tego tłumaczka całkowicie zignorowała kontekst „Alicji w Krainie Czarów” i nie zorientowała się, że Alicja to już nie tylko książka Carolla, ale cały osobny, obszerny świat, który istnieje w popkulturze. W ten sposób z Kota z Cheshire (Cheshire Cat) zrobiła Kota Znikota, a jej tłumaczenie przypomina głupawe powiastki dla dzieci zamiast poważnej literatury.

Dziwnie robi się również czytając o Fruzi/Fizi Pończoszance zamiast o Pippi Langstrumpf, o „Kolędzie prozą, czyli opowieści wigilijnej o duchu” zamiast o „Opowieści Wigilijnej”, czy spoglądając na nowy tytuł całkowicie nieprzetłumaczalnego tekstu Joyce’a „Finnegan’s Wake” jakim jest „Finneganów Tren.” Mam wrażenie, że niedługo dojdzie do tego, że „Beowulfa” ktoś przetłumaczy na „Miodowego Wilka”, a whisky Johnny Walker, jak w starym dowcipie, na Jasia Wędrowniczka.

Wniosek z tego wszystkiego taki, że nieświadomy czytelnik może wpaść w niesamowite bagno tekstowe i poznać historie nie takimi jakimi są naprawdę, ale takimi, jakimi chciał widzieć je tłumacz. Przekłamania, wyrazowe zastępstwa, wycinanie fragmentów tekstów i inne praktyki są na porządku dziennym i my czytelnicy musimy nauczyć się ich unikać jak ognia. Bo przecież zadaniem tłumacza jest nam te teksty przybliżać, wyjaśniać i odczytywać na nowo. Być naszą lupą, a nie wykoślawionym krzywym zwierciadłem.

O.

* „Podstawy przekładoznawstwa. Od teorii do praktyki.” Jerzy Pieńkos.

**Fragment tłumaczonego tekstu pochodzi z książki Stanisława Barańczaka „Ocalone w Tłumaczeniu”.

Exit mobile version