Site icon Wielki Buk

„Dżentelmen w Moskwie” Amor Towles – recenzja

Ludzka dobroć nawet w najgorszych z możliwych czasów, w momentach największej ciemności jest niczym elfickie światło Eärendila, które potrafi oświetlić i wskazać właściwą drogę. Być człowiekiem, dzielić się miłością, szacunkiem tym wdziękiem oraz pięknem ludzkiej duszy to niemałe wyzwanie, gdy wokół rewolucja, nienawiść i krew A jednak to wyzwanie, które należy podjąć, by przetrwać erę ciemności z godnością i klasą należną każdemu człowiekowi. Dobre słowo, pomocna dłoń oraz uśmiech mogą zdziałać czasami cuda, przywrócić słońce na czarnym niebie. Zadanie na dziś? Być hojnym i ciepłym, kreować wspomnienia bez względu na okoliczności.

Amor Towles napisał właśnie taką opowieść, lekką jak cytrynowa pianka, literackie światełko w tunelu, stylową, pełną uroku historię pewnego dżentelmena Dżentelmena w Moskwie.

Komisja Nadzwyczajna Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych skazuje hrabiego Aleksandra Iljicza Rostowa na dożywotni areszt domowy. Przewina? Wiersz antyrewolucyjny, wiersz alegoryczny, który nie zgadza się z nową władzą. Dla hrabiego, którego stała siedziba mieści się w ekskluzywnym hotelu Metropol nie jest to tragiczna nowina i nawet porzucenie apartamentu na rzecz pokoju dla służby nie psuje mu humoru. Fakt, musi zapomnieć o spacerach, o teatrach, o słodkich uśmiechach kawiarnianych dam, ale nic przecież nie trwa wiecznie, prawda?

Hotel Metropol to swoiste uniwersum, niczym kraina czarów zaklęta w czasach królowania mroku. Być może stoisko kwiaciarki już nie puszy się dumnie kwiatami, być może większość pokoi przejęli rewolucyjni oficjele i szpiedzy, ale mimo wszystko zachowuje klasę dawno utraconego, zapomnianego świata, niczym sen zamknięty w szklanej kuli. Salon fryzjerski, jak ziemie Szwajcarii, pozostaje neutralnym gruntem dbałości i piękna nieskalanego polityką, a hotelowa restauracja Bojarska nawet z niczego, powszednich warzyw i kaszy, potrafi wykreować smakołyki nie z tej ziemi. Wyrafinowanie, subtelność, dobroć tak przynależna wyższym sferom przebija się przez szaroburość prawdziwej rzeczywistości, pozostając azylem, rajską wyspą jak z innej planety.

A w tym blichtrze tak ostentacyjnym hrabia Rostow, prawdziwy arystokrata, który potrafi zachować dżentelmeńską postawę w każdych warunkach, w których przyjdzie mu żyć. Sprawdza tonację swojego nowego materaca lekko na nim podskakując, podczytuje klasykę i zachowuje swoje małe codzienne rytuały pielęgnacyjne, a na dokładkę ze szczerą przyjemnością podejmuje na herbatce swoich gości. Niebagatelny wpływ na ten dobry, arystokratyczny humor mają z pewnością śpiące w ukryciu złote monety, ale mimo wszystko przecież hrabia musi być zabezpieczony na trudne czasy, a jeśli te trudne czasy nadchodzą niespodziewanie, to hojną ręką należy rozdawać innym, samemu z pełnym pokory uśmiechem nie naginać praw zastanego świata. Uprzejmy, wykwintny, potrafiący zachować twarz nawet w skrajnie nędznej sytuacji, Rostow sam jest wyspą tego zawieszonego w czasie świata, jakim stał się Metropol na całe dekady. Jest jego nieodłączną częścią, tym Rickiem Blainem z Casablanki, który potrafi jednym gestem przywrócić status quo. Nie stało się nic i nie stanie się aż do końca.

Dżentelmen w Moskwie to piękna pochwała optymizmu, moralnych postaw i człowieczeństwa, o które należy dbać, dokarmiać je nawet w chwilach największego zła. Historia pędzi naprzód, nic na to nie da się poradzić, raz na wozie, raz pod wozem, ale zawsze z uśmiechem na ustach. To fakt, arystokratyczna beztroska w tym pomaga, bogate, złocone otoczenie również, ale nawet w tym przerysowaniu, nawet w tej baśni jest metoda. Amor Towles porywa lekkością lektury, inteligentnym humorem, radosnym nastrojem błyskającym żyrandoli. Tragedia za oknem? Być może, ale przymknijmy oczy, a zanurzymy się w najpiękniejszej muzyce i wszystkie troski odpłyną w dal. To taki sen otoczony mrokiem historii, miraż, do którego przebija się dramatyczna rosyjska rzeczywistość wraz ze swoją przemocą, cenzurą, bezwzględnością. A kieliszki mimo wszystko wznoszą toasty, szampan musuje lekko i szumi w głowie, tworząc mgiełkę samowystarczalności. To piękne marzenie, urocza opowieść, a że nierealna, niemal magiczna, złudna? Czasami bardzo potrzebna.

Jeśli pamiętacie atmosferę Grand Budapest Hotel Wesa Andersona, tę makaronikową, pastelową lekkość w potrzasku hitlerowskiej Rzeszy, to u Amora Towlesa odnajdziecie swoistą interpretację tego obrazu światełka żyrandoli, ozdobne złocenia i przejmujące czerwienią pyszniące się dywany, a wokół reżim, Stalin i śmierć.

O.

*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem ZNAK. <3

**Zapraszam na filmik & KONKURS!

Exit mobile version