Padlina. Brzmi obrzydliwie, ale właśnie o brzydkiej stronie czytelnictwa (szeroko rozumianego) będzie ten wpis.
Wyobraźcie sobie, że spacerujecie po lesie. Jest uroczy wiosenny dzień. Ptaki śpiewają, cała przyroda zielenieje w rozkwicie. Nagle, coś przyciąga Wasz wzrok. I bynajmniej nie jest to urocza sarenka, czy piękny kwiat. Podchodzicie bliżej. Wzdrygacie sie z obrzydzeniem. Przed Wami leżą zwierzęce zwłoki w początkowym stadium rozkładu. Odchodzicie w pośpiechu.
Gdybyście jednak powstrzymali odruch ucieczki i w przyrodniczej fascynacji zaczaili się za pobliskim krzakiem, niczym legendarny David Attenbourough, zauważylibyście coś dziwnego. Otóż do padliny, z każdej strony, zaczęły by ściągać miriady zwierzątek, robaków i innych leśnych mieszkańców, a samo truchło zniknęłoby w przeciągu dwóch, trzech dni. Największy ruch byłby zapewne w nocy, bo padlinożercy (nazwijmy ich po imieniu), to zazwyczaj dość skryte istoty w naszej strefie klimatycznej. Co więcej, spoglądając na nie w innych okolicznościach, nikt z nas nie pomyślałby o nich w takich kategoriach. Czając się dalej w krzakach, dostrzeglibyśmy od czasu do czasu jakieś dumne zwierzę. Może koneser padliny (trochę jak to jedzenie chińskich starych jaj, wykopanych z ziemi). Może wygłodniały drapieżnik.
Wiem, troszkę zboczyłam z literackiej ścieżki, ale ta leśna metafora to jedyny sposób żeby zobrazować to co w ostatnich miesiącach dzieje się na światowym rynku wydawniczo-czytelniczym.
Bo widzicie, jako nieustraszona łowczyni opowieści trafiłam właśnie na taka padlinę. I postanowiłam dziabnąć kąsek. Okazało się, że to nie byle jaka padlina, tylko ta z gatunku najgorszych. Taka, która umarła w męczarniach w wyniku zarażenia jakimś bliżej niezidentyfikowanym wirusem (niczym opos w opowiadaniu „Listy z Dżungli”Jack’a Ketchuma i Edward’a Lee). Taka, która powinna być omijana, a nawet objęta [literacką] kwarantanną i ostatecznie spalona miotaczem ognia. A jest zupełnie odwrotnie.
To „Fifty Shades of Grey”, czyli „Pięćdziesiąt Twarzy Greya”. Nie umiem ukryć mojego zdziwienia, a raczej szoku, po przeczytaniu pierwszych rozdziałów. Nie dałam rady przełknąć całości. Ciężko mi nawet o tym pisać, bo całość zakończyła się moją histerią i utratą wiary w ludzkość.
„Pięćdziesiąt Twarzy Greya” E.L. James to najgorsza, zarówno pod względem fabuły (pustej i sztucznej), jak i języka (E.L. James to absolutna GRAFOMANKA) książka, jaką kiedykolwiek było mi dane przeczytać.
To, że z tą książką jest coś nie tak zauważyłam już po dedykacji (pozwólcie, że nie będę cytować, szkoda miejsca). Dalej, z każdą kolejną stroną, kartką, było tylko gorzej:
– regularne powtarzanie wyrazów aż do 4 (!) razy na stronę: nie wyolbrzymiam. Przeraża mnie tylko myśl, że to „coś” musiało przejść przez ręce edytora (wstyd);
– używanie słów niezgodnie z ich znaczeniem: E.L. James nie rozumie co znaczą pojęcia „psyche” lub „podświadomość”, ale po co sobie zawracać głowę takimi głupotami?;
– wykreowanie najgłupszej bohaterki w historii literatury, chociaż będę obstawać przy tym, że to w ogóle nie powinno być nazywane literaturą, ale piśmienniczą mutacją.
To tylko trzy z listy kilkudziesięciu elementów, składających się na smutną całość. Brzmi to jak kiepski żart? Tak, ale żartem nie jest.
Miliony sprzedanych egzemplarzy „żywej” książki.
Miliony sprzedanych e-booków.
Miliony sprzedanych audiobooków.
NA CAŁYM ŚWIECIE.
Patrzę i nie mogę uwierzyć. I wtedy wykluwa się mojej głowie straszne pytanie: jaki jest poziom [intelektualny] tych milionów czytelników? Kim są ludzie, którzy wygenerowali takie liczby?
Nie mi to oceniać, przynajmniej nie publicznie. W zamian postawię inne pytanie: po co w ogóle nam opowieści , bo niestety do opowieści „Pięćdziesiąt Twarzy Greya” wciąż się zalicza?
Dawniej celem dobrej historii była właśnie historia sama w sobie i ciekawi bohaterowie, z którymi można się było identyfikować. Miała uczyć i bawić. Czasami przestrzegać. Miała uzupełniać życie, wychodzić poza najniższe potrzeby człowieka. Miała karmić nasze umysły, nasze super ego (posługując się terminologią Freuda). Nawet do dziś postrzegane za perwersyjne „Opowieści Kanterberyjskie” Chaucera, „Dekameron” Bocaccia, czyli dzieła Markiza de Sade, uderzały w prostych odbiorców filozoficzną prawdą o człowieku, o tym co cielesne i nieuchronne.
Jednak coś się zmieniło. „Pięćdziesiąt Twarzy Greya” jest tego dowodem. Trafia TYLKO do najniższych instynktów, do id, pomijając całkowicie zdrowy rozsądek, wyobraźnię i rozum w ogóle.Opiera się bezrefleksyjnie na tym co w nas najniższe, bardziej zwierzęce niż ludzkie: na seksie, zdefiniowanym przez pruderyjną onanistkę, a nie osobę nadającą seksualności jakąkolwiek myśl, czy znaczenie. I na niczym więcej. Myślałam, że odnajdę tam pozytywną, życiową bohaterkę rodem z książek kategorii „chick lit”, czyli a la „Dziennik Bridget Jones”, czy „Diabeł ubiera się u Prady”. Albo może bohatera, brutalnego i mrocznego niczym Heathcliff z „Wichrowych Wzgórz”. Nie. W zamian znalazłam ciamajdowatą idiotkę i sztucznego, wykreowanego przez hormonalnie zwichrowany umysł, bohatera opartego na podstawie sagi „Zmierzch”. Aż dziwię się, że Christian Grey też nie mieni sie w słońcu. W końcu bohaterka co drugie zdanie rozpływa się nad pięknem jego ciała, szarymi (a jakże) oczami i długimi palcami (o_O). I do tego jest milionerem! I ma tylko dwadzieścia siedem lat! No ale jest potworem, bo przecież lubi miziać się pejczem w zaciszu pluszowego pokoju. A bohaterka potrafi skwitować to tylko wyrażeniami typu: „ojejku”, „rany julek”, „o boże”. Bardzo wyrafinowana literatura.
Po lekturze nasuwa mi się tylko jeden wniosek: „Pięćdziesiąt Twarzy Greya” to opowieść do samo zaspokajania się, do masturbacji i karmienia niezdrowych, bo nieprawdziwych fantazji. I są to fantazje sapiących w kierunku Justina Biebera czy Zaca Efrona podstarzałych kobiet, które jedyne czego pragną, to cofnąć się w czasie i znowu poczuć się dziewiczymi nastolatkami. I tego potrzebują miliony.
Szkoda. Trudno. Poczekam, może nadejdą jeszcze kiedyś lepsze dni dla dobrej literatury. Może miliony czytelników opamiętają się. Przejrzą na oczy, że „król jest nagi” i nareszcie ogarnie ich wielki wstyd, że obniżyli poprzeczkę do minimum. I wiecie co? Muszę w to wierzyć, bo przeraża mnie myśl, że mogłoby stać się inaczej.
O.