Bezsenne Środy: „STRAŻAK” Joe Hill – post-apokaliptyczna padlina

Współcześni pisarze lubią powroty do przeszłości. Lubią nawiązywać do twórców sprzed lat, inspirować się ich ulubionymi dziełami, tworząc wszelkiego rodzaju hołdy, licząc na to, że pewnego dnia, ktoś porówna ich do idoli, do tych, którzy stanęli swojego czasu na piedestale i do dzisiaj stanowią gatunkowy kanon. Joe Hill nie musiał szukać daleko. Będąc synem kultowego twórcy horroru i grozy jakim jest Stephen King, porównanie narzuca się niemal samo, tym bardziej, jeśli syn postanawia podążać ścieżką pieczołowicie udreptaną przez ojca. I póki wyznaczony szlak pozostawał szlakiem, a czujne oko ojca nawracało syna z bocznych, błędnych ścieżek, to wszystko szło jak po maśle oryginalne opowiadania, doskonałe komiksy, powieści z własnym rockowym sznytem, miejscami zabawnie nawiązujące do uniwersum Kinga, niczym niespodzianki dla fanów ich prozy. Aż do momentu, w którym nie przyszedł czas, by dorównać ojcu. I tutaj nie było już szansy na powodzenie.

Miała być satyra, miała być mroczna baśń à la Władca Much i „Piotruś Pan” jednocześnie, a okazało się, że Strażak to nieudolna próba dogonienia pewnych wzorców gatunkowych, powieść, która na tle dorobku twórczego Joe Hilla nie ma w zasadzie nic do zaoferowania. Świetny koncept, kilku intrygujących bohaterów i ponad osiemset stron opowieści, która spłonęła na panewce.

Czytaj dalej

Padlina #4: „Dziewczyna z pociągu” Paula Hawkins – recenzja

Bombla_Dziewczyna

Wielkobukowy cykl PADLINA to książki, których nie polecam. Takie twory literackie, które nawet zdobywając rzesze wiernych czytelników zachwyconych i omamionych efektem WOW, nie zrobiły na mnie dobrego wrażenia, a w zamian zainspirowały inną, okołoksiążkową myśl.
Na Wielkim Buku pojawiły się do tej pory trzy padliny: „Pięćdziesiąt twarzy Greya” E.L. James, „Zmierzch” Stephanie Meyer oraz „Panika” Grahama Mastertona. „Dziewczyna z pociągu” Pauli Hawkins dołącza do tego niechlubnego grona.

———————————————————————————————————————

Napiszmy sobie szczerze już na samym początku – w ostatnich latach nie istnieje nic prostszego niż promocja książki pod kątem stworzenia kolejnego chwilowego bestsellera. Taki przepis na bestseller w wersji instant jest niezwykle wydajny i przynosi spore korzyści zarówno dla wydawców, jak i dla samego pisarza. Po pierwsze, należy znaleźć powieść, która niczym do końca nie wyróżnia się, ale w takim gatunku, który rządzi w danym sezonie na rynku książki. Po drugie, wykreować hype, czyli zrobić wokół tytułu wielkie halo, oraz postawić wszystkie karty na promocję. W tym przypadku taka kampania reklamowa działa na dwa fronty. Zaczyna się od porównania, często podpartego najprostszym podobieństwem. Dla przykładu, „nowa Saga Millennium!”, bo dzieje się w Sztokholmie, albo „nowa Zaginiona dziewczyna!”, bo pochodzi z tego samego gatunku thrillera psychologicznego, co pozwala czytelnikom od razu skojarzyć dwa tytuły ze sobą, a także wywołać podświadome skojarzenia.  Kolejnym krokiem jest znalezienie innego, bardzo znanego pisarza, który gotowy jest pozytywnie zrecenzować nowy tytuł. Voilà! Teraz już tylko windowanie pozycji w każdym dostępnym księgarnianym zestawieniu i bestseller gotowy! Nawet, jeśli książka należy do niższej półki literackiej i daleko jej do najlepszych tytułów gatunku.

Czytaj dalej

„Panika” Graham Masterton

Bombla_Panika

Brytyjski filozof, Francis Bacon, napisał przed laty, że „Niektóre książki należy próbować, inne połykać, a jeszcze inne trzeba żuć i trawić.” Do tego podziału dodałabym, już od siebie, jeszcze jeden rodzaj, a mianowicie takie, które powodują silną niestrawność, przewracając się godzinami w żołądku. Nikt nie lubi trafiać na fatalne historie, ale niestety czasami można wpaść w pułapkę i nie zauważyć co kryje się za dobrze napisaną zapowiedzią, czy marketingowo ustawioną reklamą. Taką niestrawną, złą powieścią, typową bukową padliną jest najnowsze „dzieło” Grahama Mastertona zatytułowane „Panika”. A zapowiadało się naprawdę ciekawie…

„Panika”, której oryginalnego tytułu nie jestem pewna, gdyż na stronach zagranicznych brzmi „Forest Ghost”, a na okładce polskiego wydania dosłownie „The Panic”, była dostępna w naszych księgarniach zanim jeszcze pojawiła się na światowym rynku. Prawdopodobnie miał to być ukłon w stronę polskich wielbicieli autora – fabuła opiera się niemal w całości na chicagowskiej Polonii i Polsce – ale ostatecznie wygląda to tak, jakby nasze wydawnictwa dostały wersję roboczą tekstu, na szybko do przetłumaczenia i puszczenia w obieg, przeznaczoną do promocji. Sam Graham Masterton w wywiadach dotyczących „Paniki” próbował zaintrygować opowiadając, jak to Polacy mają taką fascynującą historię, mitologię i piękne tereny, że nic tylko czerpać z tego garściami. Ucieszyłam się. Zabrzmiało to trochę, jak „swego nie znacie, cudze chwalicie”, ale faktycznie, tyle w naszym polskim folklorze jest ciekawostek, że niejednego twórcę horrorów można by tym wykarmić. I na tym skończyła się radość. Coś co miało olbrzymi potencjał i pierwotnie zapowiadało się na świetną historię o demonach, okazało się być bardzo słabą opowiastką bez ładu i składu. Do tego trochę dla Polaków obraźliwą.

Głównym bohaterem „Paniki” jest Jack Wallace – właściciel świetnie prosperującej polskiej restauracji, w polskiej dzielnicy na przedmieściach Chicago. Jack ma polskie korzenie, jego dziadkowie byli Polakami i uciekli do Stanów na początku drugiej wojny światowej. Jest wdowcem i sam wychowuje dwunastoletniego syna, chłopca cierpiącego na zespół Aspergera, Sparky’ego.  Jak każde stereotypowe dziecko cierpiące na ten specyficzny rodzaj autyzmu Sparky ma „niezwykłe” umiejętności  – potrafi przewidzieć przyszłość tworząc mapy nieba i czytając z gwiazd. Jak by tego było mało, chłopiec jest dziwny, nadzwyczaj inteligentny i niezwykle dojrzały. Gdy jego przyjaciel Malcolm popełnia samobójstwo wraz ze wszystkimi uczestnikami skautowskiego obozu, Sparky wie o tym, zanim jego ojciec przekazuje mu nowiny. Co więcej przekonany jest, że potrafi, z pomocą swoich kart nieba, rozwiązać tego makabrycznego wydarzenia.

W takiej sytuacji kolejnym „logicznym” krokiem jest sprawienie, by ten „specyficzny” chłopiec znalazł się na miejscu masowego samobójstwa i zbadał sprawę naocznie. Przynajmniej według Mastertona. Aż szkoda opowiadać dalszy ciąg, ale w końcu, dzięki równie sensownie powiązanym wątkom, bohaterowie trafiają do Polski i Puszczy Kampinoskiej. Tam również miały miejsce podobne wydarzenia, podczas wojny, gdy osaczeni lasem żołnierze podrzynali sobie gardła i nadziewali się sami na swoje bagnety. Atmosfera zagęszcza się i gmatwa, a ostateczne rozwiązanie zagadki, które miało być najpewniej niesamowitym twistem. jest jedynie kolejnym absurdem nie trzymającym się kupy.

Fabuła „Paniki” to kilka bezsensownie posklejanych wątków, które dla każdego często sięgającego do książek czytelnika od razu wydadzą sie nielogiczne, sztuczne i wymuszone. Bohaterowie nie pasują w ogóle do tej opowieści, bo nijak mieliby łączyć się z tą historią. Do tego są po prostu całkowicie nierealistyczni i trudno się z nimi w jakikolwiek sposób utożsamić, czy brać ich motywacji na poważnie. Widać, ze autor chciał zrobić przyjemność Polakom, niestety wyszła mu z tego parodia i pełen zestaw polskich stereotypów. Dla przykładu, jeśli Polonia w Chicago, to oczywistym jest, że zarówno kobiety jak mężczyźni pożywiają się jedynie gołąbkami, bigosem i pierogami. Wolne chwile spędzają pijąc piwo przed telewizorem (wersja męska) lub chodząc do wróżki (wersja damska), a na starość ich główną rozrywką jest ogólnie pojęta integracja typu uczęszczanie na pokazy tańców ludowych z ich rodzinnych stron lub, dla starszych dam o hrabiowskich korzeniach, śledzenie dziejów i drzewa genealogicznego swoich przodków. Natomiast w Polsce zawsze do wszystkiego pijemy wódkę (lub wyjątkowo prostego drinka – mieszankę wódki z tonikiem jeśli jesteśmy płci żeńskiej), nasi policjanci śmierdzą alkoholem i papierosami,  a do tego jesteśmy wyjątkowo prości w obejściu.

Na początku wspomniałam o dziwnym stylu tej książki, tak jakby powieść wciąż była w wersji roboczej i taka trafiła do tłumaczenia, o którym za chwilę. Zdania są proste. Bardzo proste. Często się powtarzają i brzmią nienaturalnie, biorąc pod uwagę kontekst i wydarzenia. Składnia miejscami bywa dziwna, pocięta i również sztuczna. Ale to może być już wina samego tłumacza, którego wykonaną tu pracę oceniam na mocno średnią. Rozumiem pośpiech, dużą liczbę zleceń i ogólne znudzenie formą, ale są pewne podstawowe zasady, których dobry tłumacz, szczególnie ten od przekładów, powinien się trzymać i pilnować. Chociażby nazwy własne i tytuły, które w popkulturze istnieją od dawna i są po prostu powszechnie znane i nie do podmienienia. GTA, to nie „Wielki złodziej samochodów”, ale seria Grand Theft Auto, której nazwa zaczerpnięta jest z policyjnego żargonu, dosłownie oznacza „kradzież pojazdu zmotoryzowanego”, a w tym przypadku jest nieprzetłumaczalna! Two and a Half Men, to po polsku Dwóch i Pół, a nie – „Dwóch i pół mężczyzny”! Nie wspominając nawet o  nowym, równie dosłownym tytule Niekończącej się opowieści (Neverending Story), który brzmi „Niekończąca się historia”… Takich językowych smaczków w „Panice” jest mnóstwo i można się nadziać co kilka stron.

Podsumowując, nowa powieść Grahama Mastertona to niewypał, zarówno pod względem historii, jak i jej formy. Jest słabo napisana i słabo przetłumaczona, jakby na kolanie, na szybko, bo trzeba zdążyć przed premierą angielską i amerykańską. Wielka szkoda, bo były i dobre chęci i ciekawy pomysł na nowatorską fabułę. Z góry uprzedzę wszystkich, którzy będą próbowali tłumaczyć to wszystko „pulpowością” twórczości Mastertona, bo z pulp horrorem nie ma to nic wspólnego. Nie polecam. A nawet odradzam.

O.

„Zmierzch” Stephenie Meyer

Bombla_ZmierzchTo od tej książki wszystko się zaczęło. Zmierzch wampirów i następujący po nim upadek poziomu literatury popularnej. To „dzięki” tej powieści świat utwierdził się w przekonaniu, że wampiry skrzą w słońcu, a wilkołakami są półnadzy indiańscy chłopcy z rezerwatów. To dzięki popularności tej powieści powstały takie dzieła i bestsellery jak „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”. To właśnie ta historia zainspirowała multum pseudo-pisarzy do tworzenia jeszcze marniejszych kopii niby-wampirycznych, mroczno-młodzieżowych powiastek rodem z licealnych szatni. Właśnie ta powieść sprawiła, że wampiry stały się nagle śmiesznymi stworami, poświęcającymi swoje wieczne istnienie na powtarzanie w kółko, rok po roku dwóch lat liceum. I że idealną kobietą dla wampira jest nieogarnięta, zakompleksiona nastolatka cierpiąca na syndrom wiecznej ciamajdy. „Zmierzch”. I cała następująca po tym „saga”. I jedna osoba, która sprawiła, że świat literacki przekształcił się w pole do popisu dla hormonalnie niekontrolowanych pisarek po czterdziestce. Stephenie Meyer.

„Zmierzch” zmienił wszystko. Rynek literatury i odbiorców. Zmienił wydawców i samych pisarzy. Zmienił nawet język pisania. I formę edycji tekstów. Czyli wszystko to, co jest najważniejsze jeśli chodzi o proces tworzenia i czytania książki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w przeciągu kilku lat od powstania wampiryczno-wilkołacznej sagi jakoś tak kultura popularna opadła kilka poziomów. Nie trzeba już się wysilać, by stać się wielką, poczytną pisarką. Nie trzeba trzymać się kanonów i ustalonych o wieków zasad, można napisać dosłownie wszystko. Nawet coś najgłupszego na świecie.

Stephenie Meyer wydeptała te nieuczęszczane przez lata ścieżki na nowo. Wykorzystała lukę rynku wydawniczego, jaką była powieść młodzieżowa. I uzupełniła ją o swój geniusz. Bo trzeba tu przyznać, że w działaniu pani Meyer jest jakiś ukryta wybitność. Element godny mistrzów manipulacji. Ale o tym za chwilę. Na razie skupmy się na najbardziej widocznych aspektach, dzięki którym „Zmierzch” stał się tak popularny. Wychodzi z tego swojego rodzaju dziwne równanie. Można je potraktować jako gotowy przepis na wielki sukces. Czyli:
Mrok +miłość + nastolatki + problemy ->( wampiry+wilkołaki) + pierwsze doznania seksualne + dojrzewanie + problemy = SUKCES

Ale, ale, to jeszcze nie wszystko! Bo jest tutaj jeszcze jeden magiczny składnik! Nazwijmy go składnikiem X. Jest to ten malutki, drobniutki element, dzięki któremu całość „smakuje” idealnie. Ten tajemniczy składnik sprawił bowiem, że saga „Zmierzch” jest hitem nie tylko wśród nastolatek, ale wśród kobiet w ogóle, w przedziale wiekowym 12-60. Stephenie Meyer wykorzystała moment, w którym nikt nie patrzył, ukradła ten element i wykorzystała niecnie, niczym jakiś złośliwy mastermind, i zmieniła oblicze świata na zawsze.

Gdy „Zmierzch” trafił w moje ręce nie wiedziałam jeszcze nic o pani Meyer ani o tajemniczych składnikach. Nie wiedziałam nawet czego do końca się spodziewać. Wiedziałam, że to międzynarodowy hit i że wstyd nie znać. No to poznałam. Z ciekawości. I trochę dzisiaj żałuję, bo nie mogę już odwidzieć, tego co zobaczyłam. Nie mogę „oddoznać” tego co doznałam. Dzisiaj wiem, co to było. I pojęłam znaczenie składnika X.

Język był miły i przystępny. Nie znalazłam tej abstrakcji treści i ortografii co u E.L. James, ale to jeszcze były początki para-literatury. Styl niczym się niewyróżniający. Bohaterowie zarysowani bardzo prosto i nieskomplikowanie, ale wiadomo, że w przy pisaniu dla młodzieży można ominąć ambitniejsze formy charakterystyki. Główna postać, legendarna już Bella, głupia bo głupia, ale myślałam wtedy, co ja tak naprawdę pamiętam z bycia nastolatką? Im dalej brnęłam w lekturę (w sumie brnie się z trudnością, a tutaj szło mi szybko i przyjaźnie, więc użyję czasownika „sunąć”), im dalej sunęłam w lekturę, tym czułam się bardziej zaangażowana i jakaś taka bardziej podekscytowana. Nagle cały świat ograniczył się do problemu Belli, czy kochać Edwarda, czy Jacoba. Czy poświęcić swoje życie „wiecznemu” wampirowi, czy pobiec w leśne odstępy z wilkołakiem bez koszulki? Wielkie dylematy prawdziwej młodości… Nieskończona wizja wielkiej miłości, pełnej przygód i perypetii. O mały włos, a zaczęłabym nerwowo chichotać i pąsowieć na twarzy na myśl o tych pierwszych zbliżeniach…

Czy widzicie, co się wydarzyło? Czy zgadliście już, czym jest ten tajemniczy składnik X Stephenie Meyer? To WEHIKUŁ CZASU! Całe wieki szaleni naukowcy i wynalazcy szukali możliwości, by cofnąć się w czasie. Majstrowali przy czasoprzestrzeni, przy kosmosie, budowali skomplikowane maszyny i wymyślali paliwa przyszłości, a tu taka niepozorna pisarka z Utah zgarnęła całą pulę! Pisząc JEDNĄ książkę!

Bo widzicie, pani Meyer udało się wywołać uczucie powrotu do beztroskich czasów licealnych tylko dzięki słowu pisanemu! Czy to nie jest genialne?! Takie proste! Dzięki sadze „Zmierzch” każda kobieta na ziemi (bo wątpię, czy działa to również na mężczyzn) może spokojnie, bezboleśnie i bezpiecznie wrócić do etapu bycia nastolatką. Może znowu różowić się i chichotać. Może przeżywać sercowe rozterki razem ze swoją bohaterką, by zaraz potem wybierać, czy sama należy do TEAM Jacob, czy TEAM Edward. Na krótką chwilę każda czytelniczka staje się Bellą! Czystą, dziewiczą i piękną. Kochaną przez wszystkich pomimo tępoty, nieogarnięcia i braku zdolności socjalizowania się. Dziewczyną, która jest tak bardzo nijaka, że każdy może podłożyć pod nią swoją twarz! Taką, którą pragnie i kocha nie tylko wampir, ale też wilkołak! I połowa szkoły.  I inne wampiry.

Stephenie Meyer zafundowała nam prawdziwą podróż w czasie.  Nie trzeba wydawać gór pieniędzy, by zapomnieć o rzeczywistości i przenieść się do innego, lepszego wymiaru. Nie trzeba tutaj tajemniczych firm à la Total Recall. Nie potrzeba maszyn. Nie potrzeba napojów. Nie potrzeba nawet mózgu, by naszła nas znowu burza hormonów, i  by zniknęły problemy i całe zło dorosłości poszło w niepamięć. Wystarczy tylko jedna książka.

Ale czy warto w ogóle wracać do tych „beztroskich” nastoletnich czasów? Przecież życie to nieustające doświadczenie i wiedza, a patrzenie wstecz oznacza jedynie nieumiejętność pogodzenia się z losem… Czy ten powrót, nie stał sie przypadkiem tożsamy ze słowem regres? Czy to nie jest przerażające, że tyle kobiet całkiem świadomie wciąż chce przeżywać najwcześniejsze uniesienia miłosne rodem z podwórka, „swój pierwszy raz” wciąż od nowa, łapiąc się po książki tego typu, zamiast ciesząc się ze swojego życia tu i teraz? Smutna to myśl i bardzo niepokojąca.
O.

„Pięćdziesiąt twarzy Greya” E.L. James

Bombel_Padlina1

Padlina. Brzmi obrzydliwie, ale właśnie o brzydkiej stronie czytelnictwa (szeroko rozumianego)  będzie ten wpis.

Wyobraźcie sobie, że spacerujecie po lesie. Jest uroczy wiosenny dzień. Ptaki śpiewają, cała przyroda zielenieje w rozkwicie. Nagle, coś przyciąga Wasz wzrok. I bynajmniej nie jest to urocza sarenka, czy piękny kwiat. Podchodzicie bliżej. Wzdrygacie sie z obrzydzeniem. Przed Wami leżą zwierzęce zwłoki w początkowym stadium rozkładu. Odchodzicie w pośpiechu.

Gdybyście jednak powstrzymali odruch ucieczki i w przyrodniczej fascynacji zaczaili się za pobliskim krzakiem, niczym legendarny David Attenbourough, zauważylibyście coś dziwnego. Otóż do padliny, z każdej strony, zaczęły by ściągać miriady zwierzątek, robaków i innych leśnych mieszkańców, a samo truchło zniknęłoby w przeciągu dwóch, trzech dni. Największy ruch byłby zapewne w nocy, bo padlinożercy (nazwijmy ich po imieniu), to zazwyczaj dość skryte istoty w naszej strefie klimatycznej. Co więcej, spoglądając na nie w innych okolicznościach, nikt z nas nie pomyślałby o nich w takich kategoriach. Czając się dalej w krzakach, dostrzeglibyśmy od czasu do czasu jakieś dumne zwierzę. Może koneser padliny (trochę jak to jedzenie chińskich starych jaj, wykopanych z ziemi). Może wygłodniały drapieżnik.

Wiem, troszkę zboczyłam z literackiej ścieżki, ale ta leśna metafora to jedyny sposób żeby zobrazować  to co w ostatnich miesiącach dzieje się na światowym rynku wydawniczo-czytelniczym.

Bo widzicie, jako nieustraszona łowczyni opowieści trafiłam właśnie na taka padlinę. I postanowiłam dziabnąć kąsek. Okazało się, że to nie byle jaka padlina, tylko ta z gatunku najgorszych. Taka, która umarła w męczarniach w wyniku zarażenia jakimś bliżej niezidentyfikowanym wirusem (niczym opos w opowiadaniu „Listy z Dżungli”Jack’a Ketchuma i Edward’a Lee). Taka, która powinna być omijana, a nawet objęta [literacką] kwarantanną i ostatecznie spalona miotaczem ognia. A jest zupełnie odwrotnie.

To „Fifty Shades of Grey”, czyli „Pięćdziesiąt Twarzy Greya”. Nie umiem ukryć mojego zdziwienia, a raczej szoku, po przeczytaniu pierwszych rozdziałów. Nie dałam rady przełknąć całości. Ciężko mi nawet o tym pisać, bo całość zakończyła się moją histerią i utratą wiary w ludzkość.

„Pięćdziesiąt Twarzy Greya” E.L. James to najgorsza, zarówno pod względem fabuły (pustej i sztucznej), jak i języka (E.L. James to absolutna GRAFOMANKA) książka, jaką kiedykolwiek było mi dane przeczytać.

To, że z tą książką jest coś nie tak zauważyłam już po dedykacji (pozwólcie, że nie będę cytować, szkoda miejsca). Dalej, z każdą kolejną stroną, kartką, było tylko gorzej:

– regularne powtarzanie wyrazów aż do 4 (!) razy na stronę: nie wyolbrzymiam. Przeraża mnie tylko myśl, że to „coś” musiało przejść przez ręce edytora (wstyd);

– używanie słów niezgodnie z ich znaczeniem: E.L. James nie rozumie co znaczą pojęcia „psyche” lub „podświadomość”, ale po co sobie zawracać głowę takimi głupotami?;

– wykreowanie najgłupszej bohaterki w historii literatury, chociaż będę obstawać przy tym, że to w ogóle nie powinno być nazywane literaturą, ale piśmienniczą mutacją.

To tylko trzy z listy kilkudziesięciu elementów, składających się na smutną całość. Brzmi to jak kiepski żart? Tak, ale żartem nie jest.

Miliony sprzedanych egzemplarzy „żywej” książki.

Miliony sprzedanych e-booków.

Miliony sprzedanych audiobooków.

NA CAŁYM ŚWIECIE.

Patrzę i nie mogę uwierzyć. I wtedy wykluwa się mojej głowie straszne pytanie: jaki jest poziom [intelektualny] tych milionów czytelników? Kim są ludzie, którzy wygenerowali takie liczby?

Nie mi to oceniać, przynajmniej nie publicznie. W zamian postawię inne pytanie: po co w ogóle nam opowieści , bo niestety do opowieści „Pięćdziesiąt Twarzy Greya” wciąż się zalicza?

Dawniej celem dobrej historii była właśnie historia sama w sobie i ciekawi bohaterowie, z którymi można się było identyfikować. Miała uczyć i bawić. Czasami przestrzegać. Miała uzupełniać życie, wychodzić poza najniższe potrzeby człowieka. Miała karmić nasze umysły, nasze super ego (posługując się terminologią Freuda). Nawet do dziś postrzegane za perwersyjne „Opowieści Kanterberyjskie” Chaucera, „Dekameron” Bocaccia, czyli dzieła Markiza de Sade, uderzały w prostych odbiorców filozoficzną prawdą o człowieku, o tym co cielesne i nieuchronne.

Jednak coś się zmieniło. „Pięćdziesiąt Twarzy Greya” jest tego dowodem. Trafia TYLKO do najniższych instynktów, do id, pomijając całkowicie zdrowy rozsądek, wyobraźnię i rozum w ogóle.Opiera się bezrefleksyjnie na tym co w nas najniższe, bardziej zwierzęce niż ludzkie: na seksie, zdefiniowanym przez pruderyjną onanistkę, a nie osobę nadającą seksualności jakąkolwiek myśl, czy znaczenie. I na niczym więcej. Myślałam, że odnajdę tam pozytywną, życiową bohaterkę rodem z książek kategorii „chick lit”, czyli a la „Dziennik Bridget Jones”, czy „Diabeł ubiera się u Prady”. Albo może bohatera, brutalnego i mrocznego niczym Heathcliff z „Wichrowych Wzgórz”. Nie. W zamian znalazłam ciamajdowatą idiotkę i sztucznego, wykreowanego przez hormonalnie zwichrowany umysł, bohatera opartego na podstawie sagi „Zmierzch”. Aż dziwię się, że Christian Grey też nie mieni sie w słońcu. W końcu bohaterka co drugie zdanie rozpływa się nad pięknem jego ciała, szarymi (a jakże) oczami i długimi palcami (o_O). I do tego jest milionerem! I ma tylko dwadzieścia siedem lat! No ale jest potworem, bo przecież lubi miziać się pejczem w zaciszu pluszowego pokoju. A bohaterka potrafi skwitować to tylko wyrażeniami typu: „ojejku”, „rany julek”, „o boże”. Bardzo wyrafinowana literatura.

Po lekturze nasuwa mi się tylko jeden wniosek: „Pięćdziesiąt Twarzy Greya” to opowieść do samo zaspokajania się, do masturbacji i karmienia niezdrowych, bo nieprawdziwych fantazji. I są to fantazje sapiących w kierunku Justina Biebera czy Zaca Efrona podstarzałych kobiet, które jedyne czego pragną, to cofnąć się w czasie i znowu poczuć się dziewiczymi nastolatkami.  I tego potrzebują miliony.

Szkoda. Trudno. Poczekam, może nadejdą jeszcze kiedyś lepsze dni dla dobrej literatury. Może miliony czytelników opamiętają się. Przejrzą na oczy, że „król jest nagi” i nareszcie ogarnie ich wielki wstyd, że obniżyli poprzeczkę do minimum. I wiecie co? Muszę w to wierzyć, bo przeraża mnie myśl, że mogłoby stać się inaczej.

O.