A jeśli wielka przygoda, eksploracja i mroczne sekrety, to musi być nie kto inny, a tylko Michael Crichton. Mam wrażenie, że gdyby nie ten wyjątkowy pisarz o nieskończonej, bogatej wyobraźni i umiejętności ujmowania myśli w słowa, nie pojawiłyby się w naszej kulturze koncepty, które uważamy dzisiaj za kultowe. Wskrzeszone dinozaury z „Jurassic Park”i „Zaginionego Świata”, śmiercionośne nanoroboty z „Roju”, atak śmiertelnego wirusa z przyszłości w „Andromeda Strain” czy bawiący się ludzkimi umysłami zatopiony statek kosmiczny z „Kuli”. I wiele, wiele innych koncepcji, które stały się podstawą współczesnej popkultury.
Nie inaczej jest z „Kongo” wydanym w 1980 roku. To hołd złożony wszystkim wielkim podróżnikom i eksploratorom przeszłości, a zarazem ostatni, zamykający rozdział pewnej niezapomnianej epoki. Koniec czasów niestrudzonego Indiany Jones’a i obalenie mitu o odważnej samotniczce Larze Croft. Zakończenie i podsumowanie ery wielkich odkrywców i symboliczne wypełnienie ostatnich luk na mapie świata. Bo takich miejsc po prostu już nie ma.
Ale zanim pogrzebiemy całkowicie marzenia o odkrywaniu świata jak wielcy odkrywcy sprzed lat, to mamy przed sobą kawał porządnej literatury do nadgryzienia. Kąsek, w którym znajdziemy wszystko to, co dla podróżników najważniejsze. Jest tutaj bestialski atak na obóz jednostki badawczej przez niezidentyfikowane istoty przypominające goryle. Jest ekspedycja prawie ratunkowa, której głównym celem jest kontynuowanie początkowej misji na tym samym terenie i odzyskanie danych z ich sprzętu. Są rywalizujące ze sobą konsorcjum, którzy za nic mają ludzkie życie, a każda kolejna wyprawa, to ludzie zbyteczni, jednorazowi, których łatwo w razie czego wymienić i zastąpić nowymi. Są konflikty zbrojne wchodzące w drogę bohaterom. I wreszcie jest dżungla Kongo, a dokładnie tereny Parku Narodowego Virunga, z ciągnącym się pasmem uśpionych i drzemiących wulkanów.
Właśnie ta kongijska dżungla jest tłem dla najważniejszych wydarzeń. A może nawet nie tylko samym tłem (chociaż tło dla fabuły na pewno stanowi),ale także jakby dodatkowym, indywidualnym elementem samej historii. Bohaterowie powieści Crichtona zauważają, że dżungla sama w sobie jest wielkim żywym organizmem. Potężną istotą. Całkowicie samowystarczalną. Niezależną od tego co ludzkie. Tym samym człowiek jest tam bardziej intruzem niż przechodniem. Czymś, czego trzeba się pozbyć za wszelką cenę. Nie pozwolić mu brnąć dalej. Zamęczyć go po drodze i zmusić do zawrócenia z drogi. Gigantyczne drzewa o wielkich, opasłych pniach, w których można by zbudować mały dom. Wielkie korzenie plączące się pod nogami. Trujące, rzadko rosnące kwiaty. Panosząca się, wszędobylska „zieloność”, do której nie docierają nawet promienie słońca tłumione przez nieprzeniknione korony drzew. Brak źródeł wody. Wieczna wilgotność i nieznośny, duszący upał. Wszystko to broni dostępu do jej serca. Do wielkiej tajemnicy i zagadki przeszłości. Zaginionego miasta Zinj.
Jednak zanim bohaterowie trafią do tej wrogiej, „trującej” krainy muszą najpierw przygotować się i zorganizować całą podróż. Michael Crichton nie owija w bawełnę. Nie mydli oczu. Pokazuje nam prawdziwe oblicze nowoczesnej eksploracji. Całość nie zależy wcale od wyjątkowych pasjonatów, specjalistów, czy owładniętych odkrywczą obsesją naukowców. Oni wszyscy nie mają tu nic do powiedzenia. Są kolejnymi twarzami w aktach, interesującymi jedynie ze względu na zakres swoich umiejętności. Każdy element musi być dopięty na ostatni guzik. Wyliczony, ujęty w tabelki, idealnie wykalkulowany. Nie ma miejsca na pomyłki, kiedy pod uwagę wchodzą setki tysięcy dolarów. A wszystko to w rękach kilku właścicieli konsorcjum, których głównym celem jest odkrycie nowej rudy błękitnych diamentów, które zmienią losy współczesnej technologii. Tego kto uzyska do nich dostęp uczyni na całe lata największym dostawcą handlowym świata. Kusząca perspektywa. Warta postawienia wszystkiego na jedną kartę.
Właśnie dlatego na tą konkretną misję mają wyruszyć najlepsi z najlepszych. Otoczeni najnowocześniejszym sprzętem naukowym i najbardziej niezawodną bronią na świecie muszą przedostać się do serca Virungi, zorientować się co wydarzyło się z poprzednią ekipą. Oszacować straty, posprzątać, usunąć przeszkodę i kontynuować pierwotny cel. Kierującą kilkunastoosobową wyprawą zostaje młoda ambitna informatyk Karen Ross, która opętana jest narzuconym jej przez zarząd zadaniem. Towarzyszy jej specjalista behawioralny od zwierząt naczelnych Peter Elliot i jego kilkuletnia podopieczna gorylica Amy. Przewodzi im doświadczony najemnik Munro, którego zadaniem jest odnaleźć obóz i bezpiecznie przeprowadzić ekspedycję przez kongijską dżunglę.
Każdy z bohaterów kieruje się innymi pobudkami. Dla Ross priorytetem są błękitne diamenty. Będąc technologiczną maniaczką nie wyobraża sobie już świata bez nowatorskiej technologii czerpiącej z ich wyjątkowych właściwości. Elliot pragnie rozpoznać nowy, niezidentyfikowany gatunek drapieżnego goryla jednocześnie badając reakcje Amy. Munro pragnie jedynie przedostać sie przez tropikalną puszczę, odebrać zapłatę i wrócić do siebie. Wszyscy odgrywają przed sobą wyuczone role. Szczerość nie wchodzi w rachubę, gdy stawki są tak wysokie. Jednak skonfrontowani z rzeczywistością i nowymi możliwościami, jakie dała im dżungla, zrzucają swoje „maski”. Prawda okazuje się wyjątkowo bolesna.
W „Kongo” nie ma magii. Nie występują zjawiska nadprzyrodzone. Nie ma tajemnic. Są ludzie. I jest swego rodzaju przygoda. Może nie taka, o której marzy każdy, kto w dzieciństwie chciał być Indianą Jones’em. Bardziej przygoda pozbawiona złudzeń. I fałszywych pobudek. Eksploracja pozbawiona kolorowych piórek. Naga prawda. I ta prawda ma raczej gorzki smak. Odarta zostaje z mitów i dziecinnych snów. Ta historia pozwala uświadomić sobie, że w odkrywaniu nowych światów nie ma nic tajemniczego. Wszystko jest wykalkulowane. Obliczone co do centa. Doprecyzowane. Nie ma tu miejsca na brawurę. Wszystkim kierują ludzie. A ludźmi żądza zysku i pragnienie sławy.
I nagle zdajemy sobie sprawę, że przecież tak było od zawsze. Kolumb nigdy by nie popłynął w drogę do Indii, gdyby nie pragnienie królowej Izabeli pozyskania nowych wyznawców chrześcijańskiej wiary. Tym samym poszerzenie swoich wpływów w Watykanie. Magellan nie dostałby statków, gdyby nie wizja nowego, szybszego strategicznego szlaku dla handlu przyprawami. A Jacques Cartier nigdy nie namówiłby króla Franciszka I na wyprawę na północ Ameryki, gdyby nie pragnienie odnalezienia nowych złóż złota…
Człowiek uzyskał nowe technologie. Unowocześnił techniki nawigacji. Pojawiły się satelity, GPS, internet… Zorganizowanie podróży trwa teraz zaledwie kilka dni, a nie całe lata jak za czasów Kolumba. Nie musimy bać się zabójczych ludożerców. Nie musimy błądzić całymi dniami po nieznanych terenach z tonami ekwipunku. Wszystko jest szybsze i łatwiejsze. Zorganizowane perfekcyjnie i idealnie. Tylko ludzie i ich motywacje nic a nic się nie zmienili.
O.