Site icon Wielki Buk

Bezsenne Środy: „Ring” Koji Suzuki

Bombla_BezsennaRING

Jest prawdą powszechnie znaną, że nie ma horroru straszniejszego ponad horror rodem z Japonii. Tak jakoś się złożyło w zachodnim świecie, że gdy oglądamy, czytamy, bądź gramy w grozę z Kraju Kwitnącej Wiśni, to poziom dziwności, narastającego strachu i niepokoju rośnie z każdą chwilą, niebezpiecznie oscylując na granicach szaleństwa. Chciałabym napisać, że to przesadzona opinia, jednak za każdym razem, gdy przychodzi mi zmierzyć się z horrorem japońskim, to kończy się to w moim przypadku dokładnie tak samo – traumą na najbliższe lata. W przypadku „The Grudge” nerwowo rozglądałam się po kątach sufitu. Po „Dark Water” bałam się chodzić po korytarzach w bloku. Jednak największą panikę przeżyłam po obejrzeniu ekranizacji powieści Koji Suzukiego. Bo któż nie zna Sadako, dziewczynki, która mieszka w studni? Dziewczynki, a tak naprawdę kobiety, wyjątkowej, o dość niesamowitych zdolnościach?

Mowa tu oczywiście o powieści „Ring”, która zrobiła furorę pośród miłośników dobrej, wschodniej grozy, a jej dwie ekranizacje – japońska i hollywoodzka – podbiły serca widzów. To horror niebezpieczny, taki, który przemawia do naszej wyobraźni i przenika podświadomość.

Tego samego dnia, o tej samej godzinie, w różnych miejscach Tokio, ginie czworo nastolatków. Dwie uczennice szkoły średniej i dwóch studentów umiera na atak serca, w dość nietypowych i niewyjaśnionych okolicznościach. Zagadkę ich śmierci próbuje rozwiązać Kazuyuki Asakawa, dziennikarz i jednocześnie wuj jednej ze zmarłych nastolatek, który na własną rękę podejmuje się śledztwa i trafia na dziwny trop. Okazuje się, że dzieciaki tydzień przed śmiercią spędzały razem w domku letniskowym i tam Asakawa znajduje nieopisaną kasetę video, na której ktoś nagrał film pełen abstrakcyjnych obrazów. Całość kończy ostrzeżenie – każdy ma tydzień od momentu obejrzenia filmu i musi zrobić coś, co… no właśnie – nastolatki myśląc, że to żart wykasowały wskazówki. Dziennikarz wierzy w klątwę i wie, że zostało mu zaledwie siedem dni, by rozwiązać zagadkę i uratować życie.

„Ring” Koji Suzukiego to groza największego kalibru. Być może właśnie dlatego, że wykreowana w Japonii, w japońskiej atmosferze, w nieco odrębnej kulturze, wzmaga wrażenie inności i poczucie obcości. Inne reakcje, połączenie ascetycznego sposobu życia z wiarą w demoniczną sferę, mitologia oparta o duchy i bóstwa – to wszystko sprawia, że czytelnik bądź widz z zachodniego świata czuje się co najmniej nieswojo, a klimat grozy zostaje zwielokrotniony. Koji Suzuki pokazuje miasto wyzute z człowieczeństwa i puste, ascetyczne krajobrazy morskich okolic, również wyzute z życia. Śmierć, a raczej ciemność, która jej nieodmiennie towarzyszy, okala bohaterów od samego początku. Asakawa zdaje się dotknięty przez przeznaczenie, naznaczony złowieszczym piętnem.

Tutaj straszy wszystko: okno wychodzące na ogród nocną porą. Ścieżka, która zdaje się prowadzić donikąd. Ściana lasu, w której nic nie widać. Widok góry na ekranie telewizora. Dodatkowym atutem jest styl Suzukiego, który pasuje do atmosfery wykreowanej w fabule „Ring”. Suche fakty, żadnych zbędnych wzruszeń. Japoński spokój, nawet w obliczu nadciągającej zagłady.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo syk dobywa się z ekranu telewizora.

O.

*Po więcej „Ring” Koji Suzukiego koniecznie zajrzyjcie na VLOGA 🙂

Exit mobile version