Część z Was zwróciła pewnie już uwagę, że często w moich tekstach pomijam albo nie uznaję polskich tłumaczeń niektórych tytułów, imion bohaterów, czy nazw własnych w zamian posługując się ich oryginałami. Oczywiście nie robię tego przypadkowo. Nie robię tego też z nieuwagi, czy z przekonania, że angielski (bądź inny język obcy) jest językiem lepszym i bardziej godnym szacunku od rodzimego. Mój powód bowiem jest bardzo prosty. Wręcz błahy. Uważam, że niektórzy tłumacze nie wywiązują się ze swojego zawodu i tym samym swoją nieudolnością, czy ślepą wiarą w siebie niszczą twórczość innych.
Miałam szczęście urodzić się w rodzinie, w której języki obce to nie tylko przykry szkolny obowiązek, ale zawód i pasja. Sama odziedziczyłam tą miłość, chociaż nie obyło się bez bólu i cierpienia. Co więcej, uważam, że języka nie uczymy się raz, przez powiedzmy trzy lata liceum, ale ta nauka trwa całe życie i to naszym zadaniem jest wciąż ćwiczyć i rozwijać się w tym kierunku. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że nie każdy ma takie możliwości, czy nawet chęci. Bo chociaż do uczenia się języków namawiam i całe życie będę namawiać, to nie jest to przecież konieczność 🙂
Teraz wiecie dlaczego jakość tłumaczenia jest dla mnie tak bardzo istotną kwestią. Czytanie książek w oryginale także nie jest dla każdego (nawet dla dobrze operujących językiem mówionym), ale po to jest przecież nasz język, by pomóc w odbiorze literatury i ułatwić przyswojenie całości. Tylko gdyby to było takie łatwe… Niestety nie jest. Tłumaczy jest coraz więcej i więcej, co roku uczelnie „wypluwają” z siebie pęczki absolwentów kierunków humanistycznych, a każdy z nich ma papiery i wrażenie, że doskonale sprawdzi się w tej roli. Duży błąd.
Bo widzicie, z tłumaczeniem tekstów literackich czy artystycznych (bo o takim tutaj mówimy) jest duży problem. Nie może ono opierać się tylko i wyłącznie na przekładzie pojęć (termin zamienny z tłumaczeniem), czyli „suchych słów”, ale przede wszystkim musi zobrazować symbolikę i znaczenie dzieła. I w takim przypadku bardzo łatwo o przekłamanie i przekręcenie znaczenia całości. Wystarczy brak jednego odniesienia do kontekstu kulturowego, odwołania do tradycji, czy popkultury i tekst może boleśnie polec. Chociaż niekonieczne w oczach wydawców. Ale w przeciwieństwie do nich czytelnikowi powinno zależeć na jakości, a nie na ilości.
Czyli jaki powinien być cel dobrego tłumacza? Przede wszystkim ożywienie dzieła w innym języku i odtworzenie własnymi słowami procesu jego kreacji i wyobrażenia. Przekład staje się tym samym nową formą tworzenia i ma za zadanie odzwierciedlić nie tylko słowa, ale także znaczenie.* Jeśli chodzi już o sam odbiór i podejście tłumacza do tekstu, to ma on dwie drogi. Po pierwsze, może pokornie uznać, że przekład, nawet najlepszy, nigdy nie będzie oryginałem. Tym samym, jego zadaniem jest jak najwierniejsze oddanie treści, zachowując klasyczną formę pierwowzoru. Po drugie tłumacz może poczuć się gwiazdą, tym „jedynym”, który „prawdziwie” poznał dzieło i ma przeświadczenie, że potrafi być tak rewelacyjny jak sam autor. A może nawet lepszy. Drugi przypadek jest dzisiaj bardzo popularnym zjawiskiem. Istnieje jeszcze trzecia droga, taka dla spryciarzy i kanciarzy, a nazywa się parafrazą. Tylko nie tekstu oryginalnego (zgodnie ze swoją definicją), ale tekstów poprzednich przekładów. W tym wypadku pojawia się sytuacja, w której „tłumacz” nie dotyka nawet palcem pierwowzoru, ale zbiera kilka gotowych tekstów swoich poprzedników (już po polsku) i podmienia słowa, przekształca wyrazy i zdania, nawet na siłę, tak by powstało nowe tłumaczenie. Po prostu pracowanie na gotowcu, które bardzo trudno komukolwiek udowodnić, a również stanowi bardzo popularną praktykę. Nie mówiąc już o tłumaczach, którzy w ramach ćwiczeń z translatoryki na zajęciach dają po fragmencie tekstu swoim studentom do tłumaczenia, potem składają i wydają pod swoim nazwiskiem. Takie teksty całe szczęście można poznać praktycznie od razu, bo każdy akapit jest inny, często bez sensu, a zdania koślawe i niezrozumiałe.
Jeśli tyle tłumaczeń jest po prostu nieudanych, to jak rozpoznać to idealne? Idealnych nie ma, ale są godne uwagi i takie, które oddają najlepiej historię oryginalną. Przykładowymi tłumaczami, których polecam i których zawsze warto kupować lub wypożyczać, nawet w ciemno, są: z języka angielskiego Maciej Słomczyński, Józef Paszkowski, Maria Skibniewska, Irena Tuwim, Bolesław Leśmian. Z francuskiego Tadeusz Boy-Żeleński, również Maria Skibniewska, Jan Kortas, Joanna Guze. Z hiszpańskiego Zofia Chądzyńska. Z kontrowersyjnych tłumaczy, czyli takich, którym często wydaje się, że potrafią ulepszyć pierwowzór, ale jednocześnie faktycznie znają język i trudno odmówić im umiejętności są Robert Stiller i Stanisław Barańczak. Trzeba jednak pamiętać, że ten ostatni bardzo często przekształca teksty w taki sposób, że ich pierwotne znaczenie znika lub rozmywa się, a to co pozostaje to nowy twór pana Barańczaka (dzieje się tak przede wszystkim z poezją, w której się pan Barańczak specjalizuje). Dlatego osobiście z daleka go unikam i przestrzegam przed jego przekładami wszystkich. Przykład tłumaczenia fragmentu wiersza „Stopping By Woods on a Snowy Evening” Roberta Frost’a dobrze zobrazuje co mam na myśli:
„(…) The woods are lovely, dark, and deep,
But I have promises to keep,
And miles to go before I sleep,
And miles to go before I sleep.”
Przekład Stanisława Barańczaka:
„(…)Ciągnie mnie w mroczną głąb tej kniei,
Lecz woła trzeźwy świat nadziei
I wiele mil od snu mnie dzieli,
I wiele mil od snu mnie dzieli.”**
A jak rozpoznać tłumaczy niekoniecznych nie znając dobrze języka? Jak rozpoznać, że tłumaczenie może być złe, a treść ledwo zgodna z treścią pierwowzoru? Mam na to kilka sposobów i jeśli poświęcicie wyborowi książki małą chwilkę pozwoli Wam to uzyskać pewność, że czytacie to co powinniście, a nie to co ktoś Wam niecnie podsunął zamiast oryginalnego tekstu. Jeżeli przedmowa lub posłowie tłumacza jest dłuższe niż przedmowa, posłowie lub pierwszy rozdział samej książki, to już wskazuje, że taki tłumacz spogląda na siebie i swoją pracę przez pryzmat autorskich aspiracji. Jeśli imiona i nazwiska bohaterów, nazwy miejsc czy w ogóle nazwy własne są przetłumaczone i brzmią podejrzanie „swojsko” możemy być pewni, że całość tekstu uległa podobnym perturbacjom i nikt nie zagwarantuje nam, że sam wydźwięk książki bądź jej wątków nie został na siłę dopasowany do czytelnika. I ostatnie, jeśli mamy do czynienia z całkowicie nowatorskim, reklamowanym wszechobecnie przekładem klasyki literatury, który posiada co najmniej trzy inne tłumaczenia na rynku, bądźmy pewni, że to tylko chwyt marketingowy i tekst jest zwyczajną parafrazą, a autorowi zależało na wyróżnieniu się kosztem tekstu niż na dokładności.
Poniżej przytaczam kilka przykładów tłumaczeń nieudanych, stworzonych ewidentnie na siłę.
Jeden z najsławniejszych przykładów to „Władca Pierścieni” w przekładzie Jerzego Łozińskiego. Aragorn, w oryginale Ranger of the North (Strażnik Północy), czyli Strider poprzednio poprawnie przetłumaczony jako Obieżyświat, w nowym nazewnictwie Łozińskiego przekształcił się w Łazika, co kojarzy się wielu osobom z wojskowym pojazdem i odbiera bohaterowi powagi. Ten sam tłumacz z Bilbo Baggins’a („Hobbit”) zrobił Bilbo Bagosza, a z krainy hobbitów Shire – Bagoszno. Nie mam pojęcia co nim kierowało.
Swojski „Kubuś Puchatek” z przekładu Ireny Tuwim przekształcił się we Fredzię Phi-Phi, gdy zabrała się za tekst Monika Adamczyk-Garbowska. Imię bohatera z książek dla dzieci A.A. Milne, Winnie the Pooh pochodziło od imienia niedźwiedzicy Winnipeg i tak naprawdę jest nieprzetłumaczalne.
Największym wyzwaniem dla tłumaczy w historii literatury wydaje się być (poza Jamesem Joyce’em) „Alicja w Krainie Czarów” Lewis’a Carrola ze względu na liczne wierszyki, gry językowe i słowotwórstwo autora. Przekładu podejmowało się już wielu. Najbliższe i zgodne z pierwowzorem są te Macieja Słomczyńskiego (pierwszy zgodny z oryginałem, bez parodii) i Robert Stiller’a, który niuanse językowe wyjaśnił w przypisach. Ale już najnowsze tłumaczenie Elżbiety Tabakowskiej jest zupełnie nieudane i zacofane, a do tego tłumaczka całkowicie zignorowała kontekst „Alicji w Krainie Czarów” i nie zorientowała się, że Alicja to już nie tylko książka Carolla, ale cały osobny, obszerny świat, który istnieje w popkulturze. W ten sposób z Kota z Cheshire (Cheshire Cat) zrobiła Kota Znikota, a jej tłumaczenie przypomina głupawe powiastki dla dzieci zamiast poważnej literatury.
Dziwnie robi się również czytając o Fruzi/Fizi Pończoszance zamiast o Pippi Langstrumpf, o „Kolędzie prozą, czyli opowieści wigilijnej o duchu” zamiast o „Opowieści Wigilijnej”, czy spoglądając na nowy tytuł całkowicie nieprzetłumaczalnego tekstu Joyce’a „Finnegan’s Wake” jakim jest „Finneganów Tren.” Mam wrażenie, że niedługo dojdzie do tego, że „Beowulfa” ktoś przetłumaczy na „Miodowego Wilka”, a whisky Johnny Walker, jak w starym dowcipie, na Jasia Wędrowniczka.
Wniosek z tego wszystkiego taki, że nieświadomy czytelnik może wpaść w niesamowite bagno tekstowe i poznać historie nie takimi jakimi są naprawdę, ale takimi, jakimi chciał widzieć je tłumacz. Przekłamania, wyrazowe zastępstwa, wycinanie fragmentów tekstów i inne praktyki są na porządku dziennym i my czytelnicy musimy nauczyć się ich unikać jak ognia. Bo przecież zadaniem tłumacza jest nam te teksty przybliżać, wyjaśniać i odczytywać na nowo. Być naszą lupą, a nie wykoślawionym krzywym zwierciadłem.
O.
* „Podstawy przekładoznawstwa. Od teorii do praktyki.” Jerzy Pieńkos.
**Fragment tłumaczonego tekstu pochodzi z książki Stanisława Barańczaka „Ocalone w Tłumaczeniu”.
Z tego co czytałam, Irena tuwim, tłumacząc „Kubusia Puchatka” bardzo słabo znała angielski i z tego powodu np. nie oddała w przekładzie sarkazmu Kłapouchego. Przetłumaczyła też zdaje się „pathetic” jako „imponujące”. Może potem się wyrobiła, nie wiem.
Jednak musisz się zgodzić, że Kubuś Puchatek brzmi o niebo lepiej od Fredzi Phi-Phi i jednak to jest klasyczne tłumaczenie 🙂
Owszem, tłumaczenie Adamczyk-Garbowskiej jest złe z innych względów. Przynajmniej z tego, co słyszałam 😉
Generalnie ani niedotłumaczenie ani tłumaczenie dosłowne nie jest dobrym wyjściem.
Czyli chodzi właśnie o znalezienie złotego środka przy zabieraniu się za przekład literacki 🙂
A ja zdecydowanie popieram Łozińskiego. Co nim kierowało doskonale wyjaśnił w przypisach do swojego tłumaczenia. Łoziński popełnił jeden jedyny błąd w całym swym pięknym tłumaczeniu (bo gdzie do niego Skibniewskiej; tyczy się to również tłumaczenia „Diuny”), mianowicie włożył w usta jednego z hobbitów zdanie „Niech mnie kule biją jeśli wiem kto zacz oni” co w świecie bez broni palnej jest dość bezsensowne. Znam obydwa tłumaczenia prawie na pamięć i postawił bym Łozińskiemu pomnik :). Skibniewska jest zdecydowanie gorsza i tłumaczy niepoprawnie (przykładem doskonałym jest Shadowfax – Gryf….a jest tych krzaczków tysiąc u niej). Tylko siła przyzwyczajenia i hejterstwa każe Polakom tak traktować Łozińskiego. Cóż, pozostawiam to od lat bez słów, patrząc z lekkim uśmieszkiem.
No ja zdecydowanie pomnika nie postawiłabym Łozińskiemu, ani nawet pomniczka. Spolszczanie wszystkiego na siłę ujmuje tekstowi, a nie ulepsza go. Ale z tego co pamiętam, to Ty nawet samego Tolkiena już nie lubisz 😉
To nie tak, że nie lubię – on mnie rozczarowuje im więcej czytam i dowiaduję się skąd nakradł pomysłów (tak, to nie inspiracja tylko czasami czyty steal; to samo robi połowa innych poczytnych autorów np. Sapkowski) :). Ja Łozińskiego spolszczenia bardzo lubię, szczególnie w „Diunie” gdzie znienawidzony przeze mnie „filtrfrak” zastąpił „destylozonem” (oryg. „stillsuit”; IMO znów trafniej – „di-still”; „suit” to nie koniecznie frak ale też kombinezon, co bardziej pasuje do sytuacji :)) I tak dalej. Kwestia gustu, jak zresztą widac, ani złego ani dobrego. Po prostu chyba każdy ma w sobie taką strunę, na której różne rzeczy grają bądź jej wcale nie trącaja (niecuzję kiedy rymuję :P) Ja Skibniewskiej cholernie nie mogę z kolei wybaczyc krasnoludów. Łozińskiego krzat przynajmniej mi się źle nie kojarzy. Btw, fajny post 🙂
Żeby to było takie piękna, a czasem nawet po przeczytaniu książki ciężko jest ostatecznie dociec co autor „miał na myśli”, idealnie pasują tutaj memy, które moje dziecko przegląda w sieci 😉
Zgadzam się całkowicie 🙂 wciąż nie mogę się nadziwić ilu tłumaczy gubi gdzieś kontekst wypowowiedzi tworząc znaczeniowe cuda 🙂 no a memy to w ogóle inny świat językowy… Pozdrawiam!
Bardzo mnie cieszy, że post się spodobał 🙂
No tak, moglibyśmy wykłócać się o dobre i złe tłumaczenia i pewnie w większości przypadków nasze poglądy by się mijały 😉 Najważniejsze jest zwrócenie uwagi na problem i na to, że często tłumacze nie są wystarczająco wykwalifikowani do przekładania literatury…
A co do kradzenia pomysłów. Ostatnio zachwycam się i zaczytuję w „Panu Lodowego Ogrodu” (kończę 4 tom). Wnioski: uwielbiam Vuka, nie mogę „otrząsnąć” się z fabuły i pędzę na przód z całością, ale jednego nie potrafię Grzędowiczowi wybaczyć. Mianowicie tego, że ponad trzy czwarte elementów fabularnych nie jest jego, ale np. George’a R.R. Martina, Neil’a Gaimana i Tolkiena właśnie. Nie mówiąc o tych, których nie potrafię rozpoznać! Zastanawiam się, czy może to jest w jakiś sposób kolejny dowód na to, że nie ma opowieści/historii nowych, tylko powielają się klasyki z przeszłości.
Carlos Marrodan Casas tez jest bardzo dobry jako tlumacz lit.hiszpanskojezycznej na polski.Rzeczywiscie z tlumaczeniami roznie bywa,ale okazuje sie,ze czasami winna jest ingerencja i sugestie wydawcy a nie tylko sprawnosc lingwistyczna tlumaczacego.To w ogole dosc ciekawy problem.Mozna „tlumaczyc” nie znajac nawet danego jezyka,tak bywa z poezja /np.na podst.tzw.rybek,czyli cos jak slowa kluczowe/,lepiej nie myslec ile tego juz powstalo.
Wydaje mi się, że wydawcy nie zależy aż tak na tłumaczeniu. Po prostu ma być inaczej niż u poprzedników, żeby móc książkę wydać. Oczywiście o tłumaczeniu i przekładach można by pisać całe książki i nieskończoną ilość esejów, a i tak nie wyczerpałoby się tematu.
P.S. Jas Wedrowniczek funkcjonuje w polszczyznie juz od b.dawna i ma sie niezle.
Ale bardzo źle brzmi jako nazwa drinka 🙂
no wlasnie,przeklady i tlumaczenia to temat bez konca,cos jak sprawa gustu-nie do rozstrzygniecia
Barańczaka bardzo lubię za sprawność w operowaniu polszczyzną w celach rozrywkowych („Pegaz zdębiał” – czapki z głów!), ale w tłumaczeniach rzeczywiście różnie bywa i za dużo się wtrąca. Do Twojego przykładu dorzucę króciutki fragment z T.S. Eliota.
W oryginale:
In the room the women come and go
Talking of Michelangelo.
„Po Barańczaku”:
W salonie – panie, pań, paniami, paniom.
Konwersacja. Temat: Michał Anioł.
Prawie to samo 😉
Rekomendujesz też Słomczyńskiego – ciekawi mnie, co powiesz na to: http://serwistlumacza.com/content/view/25/32/ Ze mnie ledwie prosty czytelnik, ale rzecz wydaje mi się mocna i poddająca w wątpliwość kompetencje Słomczyńskiego (przynajmniej w odniesieniu do „Szekspira na czas”).
Bardzo ciekawy tekst – dzięki za podesłanie, bo nawet nie wiedziałam o takich przebojach i kontrowersjach 🙂
Jeśli oburza tłumaczenie Słomczyńskiego na czas, to tak samo powinno oburzać tłumaczenie na czas Barańczaka, który na wyścigi wydaje kolejne PEŁNE tomy nowatorsko przetłumaczonych dzieł Shakespeare’a (komedie, sonety, tragedie) rok po roku. Istnieje również taka możliwość, że to wydawnictwa wymagają szybkich przekładów, a wydawnictwu – wiadomo – przede wszystkim o kasę chodzi i promocję. O nic więcej. To jak jest przetłumaczone nie ma obecnie już żadnego znaczenia.
Barańczakowi nie odmawiam umiejętności operowania językiem, znajomości angielskiego, czy pisania, ale niech lepiej tworzy swoje własne teksty, a zostawi tłumaczenia tym o mniejszym ego 😉
Co do Słomczyńskiego. Hm… Na pewno polecam jego przekłady prozy, bo tutaj znam oryginał i różne tłumaczenia m.in. „Alicji w Krainie Czarów” (to jest masakra co niektórzy potrafią zrobić z tą książeczką!), „Piotrusia Pana”, czy „Jeckylla i Hyde’a”, a co do Shakespeare’a zaczynam sądzić, że najlepiej go czytać po prostu w oryginale 😉
P.S. No sam widzisz, że Barańczak jak się do czegoś dorwie to aż go ponosi 😀
Shakespeare w oryginale to jednak nie dla każdego, co to „angielski komunikatywny” 🙂 Zawsze też było dużo krzyku, że najlepszy Shakespeare to od Barańczaka, ale powoli dochodzę do wniosku, że najbezpieczniejszy z tego wszystkiego jest Paszkowski.
Co do Alicji – teraz sobie w portfel pluję, bo chrześniaczce kupiłem to złe tłumaczenie. Nawet mi do głowy nie przyszło, że taki numer wytną i nie spojrzałem, wybrałem wydanie ze względu na „obrazki tej pani od Muminków”.
No to fakt, że Shakespeare w oryginale nie dla każdego, ale czasami warto popróbować i potrenować – w końcu trening czyni mistrza 🙂
Ilustracje Tove Jansson są cudne, ale nie będę Cię oszukiwać – tłumaczenie beznadziejne :/ Oczywiście wydawnictwo zachwycone, że takie „nowoczesne” bla bla bla, ale to NIE jest nowoczesne tłumaczenie, tylko jak wyjęte z lat 50-tych :/ Nie „Kot Znikot”, tylko Kot z Cheshire! Rymowanki jak ze starego elementarza, które mają się nijak do oryginału – i tutaj już lepiej poradziłby sobie pan Barańczak, bo przynajmniej jego twory byłyby ładne i prawdziwie uwspółcześnione (co do treści, to pewnie byłyby zupełnie o czymś innym 😉 )
A tak w ogóle to zupełnie nie rozumiem dlaczego ostatnio wielu tłumaczy literatury nie ogarnia kontekstu kulturo- i pop-kulturowego :/ Na dzień dzisiejszy wystarczy pewne rzeczy wygooglować i już wiadomo o co chodzi. Tak właśnie jest z Alicją, która dzięki chociażby grze American McGee’s: Alice i American McGee’s: Alice, Madness Returns, ma już cały, ogromny, wciąż rozrastający się świat i koty-znikoty zupełnie do niego nie pasują 🙂 Pewne elementy MUSZĄ być stałe, a nie „ulepszane” na siłę.
Kiepski, wręcz słabiutki merytorycznie artykuł. Bardziej oddala się od obiektywizmu w materii translatorycznej, aniżeli do niego zbliża. Dużo tu ferowanych bez dania racji wyroków i opinii, np.
– „dlatego osobiście z daleka go [Barańczaka] unikam i przestrzegam przed jego przekładami wszystkich” – słowa te autor tekstu popiera przykładem tłumaczenia fragmentu wiersza Frosta, wcale nie pisząc, co niby jest w przekładzie Barańczaka nie tak;
– „poprzednio poprawnie przetłumaczony jako Obieżyświat, w nowym nazewnictwie Łozińskiego przekształcił się w Łazika, co kojarzy się wielu osobom z wojskowym pojazdem i odbiera bohaterowi powagi” – po pierwsze, na podstawie tych słów widać, że autor nie zbadał znaczenia i kontekstów we „Władcy Pierścieni”, które niejako tłumaczą wydźwięk ang. słowa Strider; po drugie, cóż to za argument, że słowo „Łazik” „kojarzy się wielu osobom z wojskowym pojazdem i odbiera bohaterowi powagi”?
– „Swojski „Kubuś Puchatek” z przekładu Ireny Tuwim przekształcił się we Fredzię Phi-Phi, gdy zabrała się za tekst Monika Adamczyk-Garbowska. Imię bohatera z książek dla dzieci A.A. Milne, Winnie the Pooh pochodziło od imienia niedźwiedzicy Winnipeg i tak naprawdę jest nieprzetłumaczalne.” – po pierwsze znakomity tłumacz R. Stiller pisze o genezie rzeczonego imienia coś zgoła odmiennego, a Winnipeg jako niedźwiedzica to najprawdopodobniej fałszywy trop; po drugie, czy swojskość Kubusia Puchatka ma dowodzić lepszości tegoż wyboru? Czyżby tłumacz miał być wierny nie tekstowi, lecz przyzwyczajeniom czytelników?
– „Najbliższe i zgodne z pierwowzorem są te [tłumaczenia „Alice in Wonderland] Macieja Słomczyńskiego” – jakieś argumenty by się przydały
– „Ale już najnowsze tłumaczenie Elżbiety Tabakowskiej jest zupełnie nieudane i zacofane, a do tego tłumaczka całkowicie zignorowała kontekst „Alicji w Krainie Czarów” i nie zorientowała się, że Alicja to już nie tylko książka Carolla, ale cały osobny, obszerny świat, który istnieje w popkulturze. W ten sposób z Kota z Cheshire (Cheshire Cat) zrobiła Kota Znikota, a jej tłumaczenie przypomina głupawe powiastki dla dzieci zamiast poważnej literatury.” – i znów ten sam liczy argument zabraniania tłumaczowi bycia wiernym tekstowi, „bo popkultura, bo przyzwyczajenia czytelników etc….”
Tym podobnych niemerytorycznych zdań jest więcej w powyższym artykule, nad czym ubolewam. Choć autor pisze, że „zadaniem tłumacza jest nam te teksty przybliżać, wyjaśniać i odczytywać na nowo”, to zupełnie w tymże artykule przeczy tej tezie, każąc tłumaczowi być wiernym nie tekstowi i nie coraz lepiej tekst odczytywać na nowo, lecz być wiernym starym oswojonym przekładom, być wiernym takim czytelnikom jak autor artykułu, którzy tak się przyzwyczaili do jakiegoś „kanonicznego” przekładu czy „kanonicznego” rozwiązania translatorskiego, że nie potrafią obiektywnie przyjrzeć się tekstowi.
Podsumowując, artykuł szkodzi czytelnikom niezorientowanym w tematyce przekładowej i mąci im tylko w głowie.
Bardzo dziękuję za tak obszerny komentarz.
Oczywistym jest, że to tekst subiektywny – od razu zaznaczyłam moje osobiste podejście do kwestii tłumaczeń na samym wstępie.
Pisząc go zdecydowałam się na formę skróconą – z założenia miał być to tekst wyłącznie poglądowy, w którym podałam kilka konkretnych przykładów, dokładnie to, co sama uznałam za nieudane, co mi jako czytelnikowi nie spodobało się w konkretnych pozycjach literackich.
Uważa Pan, że współczesny tłumacz powinien zwracać jedynie uwagę na pierwowzór, wyłącznie na tekst pierwotny, „być wiernym tekstowi” i nie powinien brać pod uwagę kontekstu kulturowego. Tutaj, jak już sam Pan zauważył, po prostu nie mogę się zgodzić. Pewne wyrażenia, jakkolwiek byłyby „obrazoburcze” dla tłumacza, po prostu już istnieją w kulturze i szeroko rozumianej popkulturze – nie ucieknie się od nich i to wcale nie wpisuje ich w „oswojone” przekłady, tylko w
swoiste dziedzictwo językowe.
Kontynuując, dlatego też np. Kot z Cheshire nigdy nie będzie istniał w szerszej perspektywie jako Kot-Znikot. Podobnie z Kubusiem Puchatkiem i zamianą swojskiego miśka na Fredzię Phi-Phi.
Jeśli traktować takie nowe, wynaturzone tłumaczenie jako świeże spojrzenie na tekst, to wyłącznie jako ciekawostkę, nie jako nowy trop dla kolejnych przekładów.
Od powyższego tekstu minęły dwa lata, wiele ustępów napisałabym prawdopodobnie w inny, bardziej wyważony sposób, podając więcej konkretnych argumentów, niemniej wciąż ustaję przy moich wnioskach.
Pozdrawiam!
Łazik jako nowa wersja Obieżyświata nawiązuje, jak sądzę, do klasyki literatury europejskiej – patrz: „Łazik z Tormesu”, czyli polskie tłumaczenie „Vida de Lazarillo de Tormes y de sus fortunas y adversidades”. I to nawiązanie ma sens!
Takie nawiązanie – faktycznie ma sens 🙂
Nie odniosę się do całego tekstu, ale jako tłumaczka mam wrażenie, że niektóre jego partie są chybione.
1. Przede wszystkim: są różne teorie dotyczące modelowego tłumaczenia, zmieniały się one przez lata, uwzględniając rozmaite czynniki (np. wiek czytelnika, stopień otwarcia na świat społeczeństwa odbiorcy itp.). Taki piękny niuans: tekst napisany starofrancuskim można próbować oddać językiem staropolskim – by wzbudzał we współczesnych polskich czytelnikach podobny „efekt obcości”, co tekst oryginału. Albo oddać współczesną polszczyzną, by warstwa językowa nie zakłócała przesłania, by odbiór tekstu czytelnika współczesnego tłumaczowi odpowiadał mniej więcej odbiorowi tekstu czytelników współczesnych autorowi.
Warto poczytać więcej tekstów dotyczących teorii przekładu przed wydaniem kategorycznych osądów.
2. Żeby oceniać tłumaczenie, należy znać język oryginału i mieć do niego dostęp, chyba że tłumaczenie napisane jest bardzo koślawą polszczyzną, pełną kalk (chociaż może się też zdarzyć, że oryginał był stylizowany na tekst pisany przez osobę niedouczoną albo wyrosłą ze specjyficznego środowiska i że tłumaczenie doskonale to oddaje). Jeśli oceniamy „język autora”, pisząc recenzję przekładu, to tak naprawdę oceniamy język tłumacza. Warto w związku z tym wymienić go z nazwiska.
Ocena przekładu poprzez porównanie z innym dostępnym tłumaczeniem jest zupełnie niemiarodajna. Krytykujesz postawę Barańczaka, a polecasz Żeleńskiego, w którego przypadku odchodzenie od tekstu, jego twórcze traktowanie i spolszczenia są znacznie większe (tylko mniej osób czyta po francusku). Z niektórych jego przekładów aż bije sarmatyzmem (zjawiskiem nieznanym we Francji), cały Molier brzmi jak polski Bohomolec, a pomniejsze dzieła Moliera w oryginale są z reguły znacznie mniej zabawne… Całe fragmenty tekstów są u Żeleńskiego opuszczone. Ja akurat lubię tego tłumacza, doceniam jego zasługi dla popularyzacji literatury francuskiej, jego kunszt twórczy, ale uważam, że warto by było przetłumaczyć na nowo wszystko, co on przełożył, by polski czytelnik naprawdę poznał literaturę francuską.
3. A propos istnienia wielu przekładów. Owszem, zdarzają się takie sytuacje, o jakich piszesz (nadużycia, korzystanie z cudzego tekstu, wydawnictwa chcące koniecznie wydać jakiś tekst w miarę popularny – lektura – i zlecające jego ponowne tłumaczenie). Żeby jednak móć umieścić te zjawiska we właściwej perspektywie, należy mieć świadomość, jak działa cały proces wydawniczy – kiedy prawa autorskie są wolne, kiedy się je wykupuje, jak działa licencja – na jakiś utwór lub jego tłumaczenie. Czasem np. istnieje dobre tlumaczenie, książka nie jest wznawiania i jest prawie niedostępna, ale nie ma możliwości dotarcia do właściciela praw autorskich przekładu. Albo się z nim nie dogada (czasem faktycznie dlatego, że wydawnictwu żal pieniędzy na odkupienie praw). Wtedy zleca się nowe tłumaczenie. Czasem ktoś orientuje się, że przy pierwszym tłumaczeniu tekst został wykrzywiony, i chce go przywrócić do wersji bliższej oryginału. Sama piszesz, że nie ma tłumaczeń „idealnych”. Dlaczego zatem nie dopuścić do konkurencji z tłumaczeniem „kanonicznym”? Dziwi mnie też postrzeganie tłumaczy jak nieznających oryginału zlodziei, którzy chcą się dorobić czyimś kosztem. Porównanie np. 3 istniejących tłumaczeń i posklejanie ich w jeden tekst to musiałaby być bardzo czasochłonna katorga. I niezbyt opłacalna – warto sobie poczytać o stawkach za tłumaczenie.
4. „Jeżeli przedmowa lub posłowie tłumacza jest dłuższe niż przedmowa, posłowie lub pierwszy rozdział samej książki, to już wskazuje, że taki tłumacz spogląda na siebie i swoją pracę przez pryzmat autorskich aspiracji”.
Myślę, że to raczej świadczy o rzetelnym podejściu do tekstu, jego przemyśleniu, chęci przybliżenia czytelnikowi swoich wyborów, wskazania na złożoność problematyki, chęci „ocalenia w tłumaczeniu” rozmaitych niuansów. Nawiasem mówiąc, Boy chyba zawsze poprzedza teksty długimi komentarzami…
Wniosek: problem jest dużo bardziej złożony, nie warto wydawać zero-jedynkowych sądów.
Pozdrawiam
Kasia
To oczywiste i zgadzam się całkowicie – mój tekst napisałam w 2013 roku. Ma już wieki całe, sama ze sobą bym już dzisiaj mogła polemizować w wielu kwestiach, ale nie usunę go z bloga. Do polemizowania sprawdza się idealnie. 🙂
Zawsze warto polemizować, nawet z samym sobą…
Czyli teraz już na blogu pojawiają się wzmianki o tłumaczach?
Tak – przy każdym wpisie pod zdjęciem znajduje się imię i nazwisko tłumacza, a jeśli tłumaczenie/przekład robią na mnie szczególne wrażenie, to wymieniam tłumacza także w tekście.
A jeśli chodzi o polemizowanie – wszystko się zmienia, czas płynie, czytelnik dojrzewa, doceniam kwestie, których nie doceniałam wcześniej, nie wstydzę się tych zmian i nie chciałabym udawać, że jestem kimś kim nie jestem, albo byłam kimś innym niż byłam. Wtedy było wtedy. Dzisiaj jest dzisiaj. I myślę, że zmienia się na lepsze. 🙂
No to ekstra. Oczywiście, że na lepsze – rozwój intelektualny to chyba jedyna frajda z dorastania;) Ja bym chętnie przeczytała tekst o tym, jak teraz zapatrujesz się na tę kwestię:) Podejrzewam, że dla stałych czytelników też mogłoby to być interesujące. Osoby spoza branży rzadko zwracają uwagę na autorów tłumaczeń, a przecież warto!:)
Mam w myślach już od jakiegoś czasu tekst, który pokazałby jak zmieniło się moje postrzeganie roli tłumacza – myślę, że powstanie z tego niebawem felieton. 🙂
Bardzo ciekawy tekst. Oj tak, „Władca Pierścieni” to bardzo dobry przykład, ja sięgam tylko po Skibniewską. 😉 Na pewno trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że bycie tłumaczem to nie jest prosty zawód i wymaga dużo wyczucia.