„To” Stephen King

Bombla_To

„Come on back and we’ll see if you remember the simplest thing of all: how it is to be children, secure in belief and thus afraid of the dark.”

Czasami odnoszę wrażenie, że Stephen King odpowiada za większość irracjonalnych fobii u osobników płci obojga dorosłej populacji. Jego fabularne pomysły bywają tak potworne i niepojęte, że podświadomie wchodzą nam w umysł, penetrują go i znajdują przytulne miejsce, by ni stąd ni zowąd wyskoczyć w najmniej spodziewanym momencie. Czasami pogrążając nas i ośmieszając, gdy my nic nie możemy na to poradzić. Strach istnieje poza nami i zostaje nam jedynie bezwiednie mu się poddać. Oczywiście twórczości Kinga nie można obwiniać za wszystkie najgorsze nękające nas lęki, ale z pewnością istnieje pewna fobia, którą u wielu czytelników wywołała jedna z jego najsłynniejszych powieści. Mianowicie koulrofobia, czyli irracjonalny strach przed klaunami. Zapytacie: strach przed klaunami? Głupie. Czego tu się bać? No właśnie, czego? Jednak ten kto miał szansę przeczytać powieść „To” Stephena Kinga będzie wiedział co mam na myśli. 

„To” (tytuł oryginału „It”) to opowieść o siedmiorgu przyjaciół, którzy próbują stawić czoła tajemniczej, złowieszczej istocie spoza czasu i przestrzeni, której ofiarami padają dzieci z miasteczka i okolic Derry. Szczególnie te małe i bezbronne, o otwartym sercu i wyobraźni, niezdeprawowanych jeszcze przez ograniczenia i sztywne idee dorosłości. Istota ta poluje w przebraniu klauna, jako że to właśnie klauny przez wielu uznawane są za symbol dzieciństwa, beztroski i zabawy. Przybierając oswojoną formę, chowając prawdziwą twarz za przerysowaną maską sztuczności i uśmiechu na pokaz, istota ta z łatwością może zwabiać nic niepodejrzewające dzieci i karmić się ich strachem. Potem zabierać to co zostało do swojego królestwa ciemności i trzymać tam po wieczność. Ich zmasakrowane ciała od lat znajdowane są w odizolowanych miejscach, związanych z wodą: ciemnych studzienkach ściekowych, bagnach, nabrzeżu rzeki czy rurach kanalizacyjnych. Miasteczko Derry zmaga się ze swoją tajemniczą plagą zabójstw, która zbiera żniwo co trzydzieści lat i pochłania kolejne dziecięce ofiary. Ale jak się okazuje jest ktoś, a raczej kilka osób, które mogą pokonać odwieczną siłę czającą się w tunelach miasta i zwalczyć zło, które je pożera.

Fabuła powieści rozgrywa się w dwóch przedziałach czasowych: latem w 1957 i w 1987 roku. Wszystko zaczyna się wielką rodzinną tragedią. Sześcioletni chłopiec, George, goniąc papierową łódeczkę, w deszczowy dzień zostaje porwany do ścieku przez przyjaźnie wyglądającego klauna o imieniu Pennywise. Ten kusi chłopca balonikiem i George pozwala wciągnąć się w śmiertelną pułapkę. Kilka miesięcy później, w upalne lato, przeznaczenie łączy siedmioro młodych nastolatków, w tym starszego brata George’a, którzy zostają przyjaciółmi na dobre i na złe i zakładają The Losers’ Club („Klub Nieudaczników”), składając przysięgę wzajemnej pomocy i wiecznej przyjaźni. Te wakacje odmienią ich życie, a spotkanie z Pennywisem scali na zawsze i zmusi do powrotu w trzydzieści lat później, gdy morderczy klaun na nowo przebudzi się ze snu, rozpoczynając polowanie.

Tym razem bohaterowie będą zmuszeni postawić wszystko na jedną kartę, być gotowym na ostateczne poświęcenie i przypomnieć sobie czasy, gdy siła czystej, dziecięcej wyobraźni była największą mocą z możliwych. Największym problemem jest właśnie dorosłość i utrata szczerego podejścia do zjawisk tajemniczych i niewyjaśnionych. Przyjaciele z dzieciństwa muszą powrócić i od nowa uwierzyć w klauna Pennywise, bo tylko wtedy zyskają nad nim przewagę i zdołają go pokonać. Ten powrót to nic innego jak przypomnienie sobie i zrekonstruowanie wydarzeń własnej młodości. 

W 1957 roku całą grupę połączyły nie tylko niezwykła przyjaźń, wzajemna pomoc i wsparcie, ale także smutne doświadczenia, których w tak wczesnym okresie nie oszczędziło im życie. Uciążliwe jąkanie, utrata młodszego brata i miesiące żałoby w przypadku Billa. Znęcanie się psychiczne i molestowanie seksualne w rodzinie Beverly. Wieloletnia walka z otyłością i z niskim poczuciem własnej wartości u Bena. Hipochondria i obsesyjna matka cierpiąca na zastępczy zespół Münchhausena w przypadku Eddiego. Problem z tolerancją i poszukiwaniem swojej tożsamości z jaką zmagali się czarnoskóry Mike i wywodzący się z żydowskiej rodziny Stan. W końcu Richie, który pomimo usposobienia żartownisia i wiecznego wesołka nigdy nie zdołał osiągnąć popularności na jaką liczył.

W Derry wyparte traumy i nieszczęśliwe wypadki tamtego lata powracają do nich falami, powoli przypominając kim naprawdę jest Pennywise i jak mogą z nim walczyć. Zaczynają rozumieć, że jest on symbolem wszelkiego nieszczęścia i zła na świecie. To także żywe uosobienie koszmarów, od których przez tyle lat uciekali, i o których próbowali zapomnieć. To brutalna i nieograniczona w czynach istota, dla której życie nie ma żadnej specjalnej wartości, śmierć tym bardziej. Liczy się efekt. Im bardziej makabryczny i krwawy, tym lepiej.

Jak to z prozą Stephena Kinga bywa jego książki zawsze mają drugie, ukryte dno. Z jednej strony „To” jest po prostu opowieścią o odwiecznym demonie, który poszukuje swych ofiar wśród najbardziej podatnych istot na świecie. A z drugiej strony, jest historią ucieczki i wielkiego powrotu, wbrew własnej woli, do czasów, które wcale nie były tak sielankowe, jak mogłoby się wydawać. To przypowieść o życiu i śmierci, traumach dzieciństwa i sile pamięci człowieka, od której nikt nigdy nie będzie potrafił się w pełni wyzwolić, na zawsze pozostając więźniem przeszłości. I wesołego klauna Pennywise.

O.

„List do nienarodzonego dziecka” Oriana Fallaci

Bombla_OrianaList

Dziesiątki wywiadów z osobistościami z całego świata. Kilkadziesiąt artykułów i esejów komentujących najważniejsze polityczne wydarzenia. Dziesięć wydanych książek, w tym jedna klasyczna powieść. Osobowość, która zmieniła oblicze współczesnego dziennikarstwa, udowadniając, że kobieta ma taką samą siłę oddziaływania na rzeczywistość jak mężczyzna. Włoszka, którą Lech Wałęsa po wywiadzie nazwał „namolną”, a ona odwdzięczyła mu się, pisząc o nim „próżny, pretensjonalny i pewny siebie ignorant”. Partyzantka podczas II wojny światowej, korespondentka wojenna i bojowniczka o wolność i sprawiedliwość wszędzie tam, gdzie zagrożone były demokratyczne wartości. Bezkompromisowa, kontrowersyjna i zawzięta – Oriana Fallaci.

Ta ikona współczesnego dziennikarstwa urodziła się w 1929 roku we Florencji. Dzięki poglądom politycznym ojca, który był członkiem ruchu oporu, jej dzieciństwo i młodość naznaczone były walką z faszystowskim ustrojem ówczesnych Włoch. Pomimo swojego młodego wieku dołączyła do bojówki Giustizia e Libertà (z włoskiego: Sprawiedliwość i wolność), za udział w której po latach została odznaczona przez włoską armię za męstwo i waleczność. Już wtedy rozumiała, że najważniejsza dla człowieka jest wolność – słowa, wyboru i działania. I nikt, a tym bardziej żaden tyran (u Fallaci może on przybrać różne formy – religii, dyktatury, konwencji społecznych) nie powinien odbierać tej podstawowej, ludzkiej wartości.

Oriana Fallaci rozpoczęła swoją karierę dziennikarką w 1946 roku, kiedy to została korespondentką włoskiego dziennika „Il Mattino dell’Italia centrale”, a kilka lat później weszła w skład zespołu redakcyjnego magazynu politycznego „L’Europeo”. Jej praca stała się dla niej całym życiem. Poświęcała się dla niej bez żalu, jeżdżąc po świecie, do stref objętych konfliktami zbrojnymi i politycznymi. Zawsze twarda i nieugięta, nigdy nie pozwoliła sobą manipulować. Otwarcie stawiała nawet te najtrudniejsze pytania. Przeprowadziła wywiady z czołowymi przedstawicielami zarówno świata polityki, jak i współczesnej kultury – między innymi z Henrym Kissingerem, Ajatollahem Homeinim, Muammarem al-Kadafim, Indirą Ghandi oraz z Alexandrosem Panagoulisem, członkiem greckiego ruchu oporu, który na krótki moment, aż do swojej tragicznej śmierci, stał się jej kochankiem i jedyną miłością jej życia.

To właśnie w tamtym okresie, jeszcze przed zamachem na życie Alexosa, Oriana Fallaci zaszła w ciążę i w krótkim czasie poroniła. W 1975 roku opisała po części swoje tragiczne doświadczenie w jednej z bardziej bolesnych kobiecych książek i klasycznych literackich pozycji, zatytułowanej „List do nienarodzonego dziecka”. Książka ta jest tylko częściowo autobiograficzna. Ze swojego życia pisarka czerpie przede wszystkim uczucie dogłębnego smutku i ostatecznej straty tego, co jeszcze nawet nie należało do niej, ani do świata. Jednocześnie w typowy dla siebie sposób rozlicza się z przeszłością, teraźniejszością, przyszłością, życiem i śmiercią.

„List do nienarodzonego dziecka” to monolog dojrzałej, pewnej siebie i niezależnej młodej dziennikarki. Podobnie jak w przypadku samej Fallaci, praca i kariera korespondentki stanowią priorytet w jej życiu. Jednak kiedy bohaterka dowiaduje się, że jest w ciąży, postanawia zmierzyć się ze swoją ułożoną rzeczywistością i przygotować się psychicznie na nową wizję przyszłości. Narratorka rozpoczyna rozmowę z zarodkiem, najpierw w trochę poetycki, delikatny sposób, by z czasem uświadomić sobie powagę nadciągającego macierzyństwa i stawić czoło odwróconemu od niej światu. W otwarty, szczery sposób „spowiada się” ze wszystkich dręczących ją myśli, opowiada dziecku o problemach, które napotyka w pracy i kłodach, jakie rzucają pod nogi samotnej, ciężarnej kobiecie niedoszły partner, lekarze, a nawet rodzina i przyjaciele.

Na samym już wstępie bohaterka zaznacza, że jej decyzja o zachowaniu ciąży pomimo niepewnej przyszłości jest jej osobistym i odpowiedzialnym wyborem. Nikt jej do tego nie zmusza, tak samo jak nikt nie jest w stanie jej od tego odciągnąć, teraz kiedy już wie, czego naprawdę pragnie. Wszystkie jej słowa, nawet te przesiąknięte bólem i frustracją, są wyrazem rodzącej się w jej sercu miłości do nienarodzonego dziecka, której nie traktuje jak obowiązek, przymus, ale jak prawdziwe, otwarte uczucie, najbardziej żywe, jakie do tej pory czuła.

W monologu kobieta wspomina swoje własne dzieciństwo w okresie wojennym, rodziców i ich wzajemne rodzinne relacje. Opowiada historyjki, wymyśla bajki, a przede wszystkim dzieli się swoją codziennością. Dowiadujemy się o ojcu dziecka, o wizytach lekarskich, o rozmowach z przyjaciółką i narastających problemach ze zdrowiem. To właśnie te problemy doprowadzą do smutnego, nieuniknionego końca i zerwą jej nową, jeszcze nawet w pełni nierozpoczętą matczyną więź.

Kiedy Oriana Fallaci pisała „List do nienarodzonego dziecka”, świat trawiła polityczna, niespokojna gorączka. Dziennikarka żyła tym wszystkim, namiętnie pielęgnując wszystkie napadające ją uczucia i przelewając je na papier. To dlatego ta książka nie jest jedynie smutnym wspomnieniem wielkiej straty. Nie jest powrotem do gorszych chwil jej życia. „List do nienarodzonego dziecka” to przede wszystkim pean na cześć wolności każdej żywej istoty i jej prawa do decydowania o sobie, o swoim życiu i swojej śmierci. Wolności podejmowania najważniejszych wyborów, nie patrząc przez pryzmat religii, płci, rodziny, panującego ustroju politycznego czy mody, ale spoglądając w głąb siebie i tego, czego naprawdę się pragnie. Tak jak narratorka, która na przekór panującej wówczas modzie i głównym nurtom feministycznej filozofii, decyduje się zachować ciążę, zaryzykować w imię wolności swojego dziecka, które już na tym etapie zasługuje według niej na przyszłość i samodzielny wybór życia lub śmierci.

Bohaterka monologu nie ma konkretnej twarzy, nie posiada konkretnych cech charakteru. Celem pisarki było stworzenie postaci, z którą każda wolna, inteligenta kobieta będzie mogła się utożsamić, bez względu na czas i miejsce. Jest ona w tym wszystkim nadzwyczaj ludzka, prawdziwa w swojej niepewności i ciekawości. Wszystko jest mocne, szczere, bardzo „tu i teraz”, miejscami brutalne, tak samo jak brutalna i szczera – czasami aż do bólu – była sama Oriana Fallaci. „List do nienarodzonego dziecka” to klasyk sam w sobie, ważna i bardzo uniwersalna pozycja w literaturze światowej, którą warto, a nawet trzeba poznać, tym bardziej jeśli jest się kobietą, bo to właśnie im włoska dziennikarka zadedykowała swoją książkę.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 14 lipca, a którą można przeczytać także tutaj.

„Harfa traw” Truman Capote

Bombla_HarfaTraw

  

„Może i nigdzie nie ma dla nas miejsca. Ale przecież wierzymy, że ono gdzieś jest. Gdybyśmy je odnaleźli i pożyli tam bodaj chwilę, moglibyśmy uważać się za szczęśliwców. Tu mogłoby być wasze miejsce – powiedział i zadrżał, jak gdyby jakieś rozpostarte na niebie skrzydła rzuciły nań zimny cień. – I moje.” *

Środek lata. Za oknem fala upałów. Słońce zamienia każdego kto się nawinie w skwierczącą grzankę i nie pozwala od siebie odsapnąć. Jest duszno, lepko i nieprzyjaźnie. Aż tęskno mi za zimnym, morskim powiewem, a nawet deszczem. I za zapachem nadchodzącej jesieni… Chyba właśnie dlatego postanowiłam napisać o „Harfie Traw” Trumana Capote. Pachnącej końcem lata i babim latem opowieści o ucieczce przed okrucieństwem świata i chociaż krótkim powrotem do beztroskich momentów znanych z dziecięcych lat. 

Truman Capote to wyjątkowa postać literatury amerykańskiej. Pisarz klasycznych powieści, opowiadań, nowel i pierwszej w historii powieści faktu. Zbuntowany, wyrafinowany, modny, uwielbiał brylować w towarzystwie, jednak zawsze pozostając sobą. Szczery do bólu, o twarzy wiecznego chłopca, szalał na salonach, pisał felietony do popularnych czasopism, tworzył i należał do ludzi, których życiorysy  określamy jako barwne i skomplikowane. Truman od początku kierował swoją karierą. Spełnił amerykański sen o sławie i tworzeniu własnej legendy. Nie pozwolił, by doświadczenia trudnego dzieciństwa zaważyły na jego przyszłości. Już w wieku jedenastu lat wiedział, że pragnie pewnego dnia zostać pisarzem i konsekwentnie dążył, by spełnić swe postanowienie.

Powieści Trumana Capote naznaczone są smutkiem i melancholią. Jego bohaterowie, pozornie szczęśliwi i bezproblemowi, zawsze okazują się mieć swoje tajemnice. Życiowe niepowodzenia, wstydliwe rodzinne sekrety, ukrytą tożsamość, zaburzone wnętrze. Niby idealnie wpasowują się do swojego otoczenia, by po krótkim czasie okazało się, że tam gdzie aktualnie przebywają są bardziej wyalienowani niż gdziekolwiek indziej. Kamuflują się. Nie pasują do swoich rodzin, nie odpowiadają ustalonym normom społecznym, mimo iż powinni. Są delikatni i często bezsilni w chwilach, gdy konfrontowani są ze swoimi słabościami.

„Harfa Traw” („Grass Harp”), wydana w 1951 roku, to opowieść Collina Fenwicka, nastolatka, którego ojciec zdruzgotany śmiercią żony, oddaje na wychowanie do domu swoich starszych znienawidzonych kuzynek, sióstr Vereny i Dolly Talbo. Starsza, Verena jest najbogatszą osobą w miasteczku, właścicielką sieci sklepów i stacji benzynowych, w których zaopatrują się wszyscy okoliczni mieszkańcy. Natomiast Dolly to trochę nieporadna kobieta, uznawana lokalnie za zdziecinniałą wariatkę i dziwaczkę, która wspomaga siostrę sprzedając korespondencyjnie samodzielnie robione i niezwykle rozpowszechnione lekarstwo na puchlinę wodną. W domu mieszka także bliska przyjaciółka Dolly – Katarzyna, czarnoskóra, równie dziwna i samotna kobieta. Dolly, Katarzyna i Collin trzymają się zawsze blisko, razem często stawiając się przeciw surowej i pedantycznej naturze Vereny. Atmosfera w domu jest dość konfliktowa, a gdy starsza z sióstr próbuje wymusić wydanie do tej pory znanych jedynie Dolly składników jej lekarstwa, dochodzi do kłótni, wypowiedzianych zostaje wiele przykrych słów i na końcu cała trójka, czyli Dolly, Katarzyna i Collin uciekają z domu, do lasu i starego, spróchniałego domku na drzewie.

Dla bohaterów powieści domek na drzewie nie jest jedynie zwyczajną, rozsypującą się ze starości kryjówką. To azyl. Jedyne miejsce, do którego mogli uciec i ukryć się przed światem. Chociaż na chwilę, chociaż na moment. Zapomnieć o swoich smutkach, nieszczęściach i porażkach. To symbol domu, rozumianego nie tylko jako miejsce, ale również jako enklawa, niosąca poczucie bezpieczeństwa. Schronienie dla tych, dla których nie ma nigdzie indziej miejsca, a którzy zostali w zawieszeniu gdzieś pomiędzy szaleństwem a rzeczywistością. W domku na drzewie nie ma podziałów. Nie mają znaczenia płeć, pozycja społeczne, wiek czy rasa. To ostoja tolerancji i miłości. Nikt tam nie ocenia i nie krytykuje. Domek na drzewie to symbol jego prawdziwej, ówczesnej właścicielki, czyli Dolly Talbo.

To właśnie Dolly i jej historia opowiedziana ustami młodego Collina, jest główną bohaterką i elementem tej powieści. Ona jest podstawowym spoiwem, które nie tylko składa całość i łączy poszczególne wątki, ale przede wszystkim to ona jest opowieścią. Bez Dolly nie byłoby nawet „harfy traw”, bo to przecież właśnie ona nadała tą poetycką nazwę szumowi jesiennych szuwarów. Ta starsza kobieta jest wszystkim tym co charakteryzuje domek na drzewie. Jest dobra i sprawiedliwa, nie ocenia nikogo po pozorach, czy kłamstwach i plotkach. Jest wrażliwa na krzywdy innych i zawsze stara się pomóc najlepiej jak potrafi. Jest zawsze gotowa wysłuchać wtedy, gdy ktoś tego potrzebuje i pocieszyć w rozpaczy. Pomimo swoich lat zachowała dziecięcy entuzjazm, cieszą ją rzeczy miłe i proste, tak samo jak miła i prosta jest ona. Co więcej, Dolly charakteryzuje się dużą dozą empatii. Potrafi całkowicie poświęcić się swoim bliskim i przyjaciołom, nie zważając na konsekwencje, nawet gdy sama może sobie tym zaszkodzić. To pod jej ramiona trafiają wszyscy goście domku na drzewie.

Dla Collina Dolly jest trochę jak matka, którą tak szybko utracił. Trochę jak siostra, której nigdy nie miał. A przede wszystkim jest ona jego wielką przyjaciółką i ostoją. Jest jego prawdziwym domem. W domku na drzewie, tak jak w umyśle Dolly, czas się zatrzymał. Chociaż lepiej powiedzieć „wstrzymał oddech”. Z tej perspektywy świat wydaje się być spokojny i cichy. Bohaterowie marzą, by uchwycić te chwile na zawsze. Dobrze powrócić do beztroskiego świata niczym z dziecięcego snu, gdzie nie ma odpowiedzialności, nie ma zła, niesprawiedliwości i cierpienia. Okrucieństwa nie ma wśród gałęzi drzewa, w trawie, czy szmerze pobliskiego strumienia. Nie ma przeszłości, czy przyszłości. Jest tu i teraz. Bańka usnuta z babiego lata.

Wszystko co dobre w końcu kiedyś się kończy. Świat goni, a życie nadrabia. Czasami nawet pozornie nieważne momenty nabierają nagle wielkiego znaczenia. W końcu wszystko wraca na swoje tory. Tylko domek na drzewie znika. Zarasta i umiera. Opowieść, którą snuje Collin nie ma szczęśliwego zakończenia. Daje za to nadzieję i siłę, które będą prowadzić go przez resztę jego życia. Wystarczyły te krótkie chwile na drzewie, jedno zakończenie lata, w miejscu, w którym królowały dobro i ciepło, by dać mu wiarę, że pewnego dnia znajdzie swoje własne miejsce na świecie, swój domek na drzewie. I znów poczuje się naprawdę szczęśliwy.

O.

* “It may be that there is no place for any of us. Except we know there is somewhere; and if we found it, but lived there only a moment, we could count ourselves blessed.”

Wielki Buk zawitał na Facebooka!

Bombla_Facebook

Moi Drodzy,

Nadszedł czas, by poszerzyć teren łowny i  zaprezentować Wielkiego Buka na najpopularniejszym portalu społecznościowym świata, czyli Facebooku 🙂

Z tej okazji w dniu wczorajszym założyłam bukowego fanpage’a, którego możecie odnaleźć pod tym linkiem (Wielki Buk).

Na facebookowej stronie, poza linkami do tekstów bloga znajdziecie także zapowiedzi nowych buków, o których będę pisać, a także ploteczki, newsy i ciekawostki ze świata literackiego.

Na samej stronie bloga nie zmienia się nic, poza ikonką portalu na samej stopce strony, gdzie również możecie kliknąć, polubić i śledzić wszystkie nowinki Wielkiego Buka.

Bawcie się dobrze i czytajcie 🙂

Bo warto czytać.

O.

„Mechaniczna pomarańcza” Anthony Burgess

Bombla_Pomarancza

„Youth is only being in a way like it might be an animal. No, it is not just like being an animal so much as being like one of these malenky toys you viddy being sold in the streets, like little chellovecks made out of tin and with a spring inside and then a winding handle on the outside and you wind it up grrr grrr grrr and off it itties, like walking, O my brothers. But it itties in a straight line and bangs straight into things bang bang and it cannot help what it is doing. Being young is like being like one of these malenky machines.”*

Wielu z nas „Mechaniczna pomarańcza” („Clockwork Orange”) kojarzy sie przede wszystkim z niesamowitą ekranizacją Stanleya Kubricka z 1971 roku. W tej wizjonerskiej, wizualnie porażającej filmowej wersji główną rolę grał Malcolm McDowell, który swojej postaci nadał przerażające gesty, tak charakterystyczny akcent, głos i mordercze spojrzenie. Do tego niezapomniany styl, czyli czarny melonik, biały, sztruksowy kombinezon z szelkami, wojskowe buty idealne do kopania i laseczka również doskonała do katowania ludzi. Miałam to nieszczęście natrafić na ten film w dość młodym wieku, może trochę za wcześnie, bo ponad dziesięć lat zajęło mi oswojenie okrucieństwa poszczególnych obrazów. Ale to filmowa konkluzja tej historii zrobiła na mnie największe wrażenie i nie pozwoliła zapomnieć o tej opowieści. 

Minęło sporo czasu. Dzisiaj dzieło Kubricka jest dla mnie arcydziełem, a postać Aleksa, cóż…stała się na swój sposób kultowa. Wtedy zrozumiałam, że czas już zapoznać się z  powieścią Anthony’ego Burgessa, na której oparty był film, zatytułowaną również „Mechaniczna pomarańcza”. Z początku cel lektury był jeden – zgłębić postać i umysł nastoletniego mordercy, spróbować ogarnąć jego działania i nadać im głębszy, większy cel. Jak wielkim okazało się być dla mnie zaskoczeniem, gdy okazało się, że tu wcale nie chodzi o psychopatycznego chłopaka, ale o coś zupełnie innego. Bardziej istotnego, dotykającego istoty człowieczeństwa, zagadnień moralności i dychotomii dobra i zła, a tym samym o wiele bardziej przerażającego.

Fabuła „Mechanicznej pomarańczy” toczy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w futurystycznym, uniwersalnym mieście, które zarówno może być miastem europejskim jak i amerykańskim, w świecie rządzonym przez ustój totalitarny. Zwykli, dorośli obywatele popadli w swoistą pasywność działań. Żyją z dnia na dzień, pogodzeni z losem, ślepo podążając jedną, tą samą ścieżką, jaką szły ich poprzednie pokolenia, ogarnięci apatią i bezsilnością. Od lat nic się nie zmienia.  A na ulicach rządzi przemoc i pogrążone w bezmyślnej brutalności gangi rozjuszonych nastolatków. Przywódcą takiego gangu jest nasz główny bohater i narrator opowieści – Alex. To jego oczami obserwujemy rozkładający się, pogrążony w marazmie świat i poznajemy rządzące nim, krwawe prawo, gdy ten oprowadza nas po swojej dystopijnej rzeczywistości.

Od początku Burgess robi wszystko, by jak najbardziej oddalić czytelników od głównej postaci i zdystansować nas, byśmy w żaden sposób nie mieli szansy z Aleksem się utożsamić. Mamy być jedynie słuchaczami jego monologu i niczym więcej. Żeby uzyskać zamierzony efekt autor stworzył własny język bohatera, jedyny w swoim rodzaju slang zaprojektowany konkretnie pod tą historię zwany Nadsat. To bardzo specyficzny rodzaj językowego tworu, w którym Burgess wykorzystał zarówno brytyjski Cockney jak i zapożyczył wyrazy z języków słowiańskich, nadając im angielską pisownię, ale mniej więcej zachowując oryginalną wymowę. Celem było wyalienowanie Aleksa i oddzielenie go od czytelników poprzez częściowe niezrozumienie i wyobcowanie. O ile zabieg ten z pewnością zadziałał na zachodnią publiczność, to powiem Wam szczerze, że jak dla mnie sprawił, że ta nietypowa postać stała się jedynie bliższa. Dlaczego? Prawie wszystkie obce wyrażenia oparte są na polskim i rosyjskim słownictwie! Dla przykładu „litso” to twarz, „slooshied” to słyszeć, „lewdies” to ludzie, „gloopy” to głupi itd., a takich wyrażeń jest około trzystu.

Historia rozpoczyna się w barze o nazwie Korova (czyli krowa), w którym Alex wraz ze swoimi trzema kompanami Dimem, Petem i Georgiem, zwanymi również Droogs, od rosyjskiego „drug”, naszego „druh”, czyli przyjaciel. Zaczyna snuć opowieść o sobie, o swojej przyszłości i życiu w ogóle, sącząc mleko faszerowane pobudzającymi narkotykami. Wkraczamy w niebezpieczny świat narratora i jego krwawą codzienność. Będąc istotą nocną, Alex co wieczór spotyka swoich kompanów w barze, tam planują nocne eskapady, by nad ranem powrócić do domu, udawać chorych i nie iść do szkoły. Każdej nocy gwałcą, plądrują sklepy, napadają ludzi, biją się z innymi gangami, kradną i tak w kółko. Jednak pewnego dnia, wypad nie idzie po myśli Aleksa, jedna z ich ofiar przypadkiem ginie, a jego „przyjaciele” uciekają z miejsca zbrodni zostawiając naszego narratora na pastwę policji. Zostaje skazany na czternaście lat pozbawienia wolności, zamknięty w zakładzie karnym, by po kilku latach trafić na eksperymentalną terapię, której głównym celem jest wyplenić wszelkie niebezpieczne myśli prowadzące do przemocy, bez względu na wolną wolę człowieka. Alex ma szansę zyskać nowe życie i zacząć wszystko od początku, jako lepsza, doskonalsza istota. Niestety wszystko się gmatwa, zapętla i częściowo powraca do początkowego stanu.

Gdy zbliżamy się do zakończenia powieści dociera do nas prawdziwy zamysł tej historii i wiemy już czym jest tytułowa mechaniczna pomarańcza. Zdajemy sobie sprawę, jak niebezpiecznie współczesna jest ta opowieść i jak wciąż potrafi dopasować się do naszej rzeczywistości. Chociażby postać Alexa. To typowy chłopak z osiedla. Ma piętnaście lat. Jest zbuntowany i pragnie lepszego, ciekawszego życia. Uwielbia muzykę poważną, śledzi modowe nowinki, a gang jest całym jego życiem. Szkołę ignoruje, bo edukacja nie ma dla niego znaczenia, buntuje się przeciw ustalonemu porządkowi, marzy, by zburzyć system, a jego najgorszym odpowiednikiem są policyjne patrole i kręcące się po ulicach uzbrojone bandy „psów”.  Buzują w nim hormony i chciałby posiąść wszystkie kobiety świata. Jego rodzice ciężko pracują i już sama codzienność wystarczy, by odebrać im chęć do czegokolwiek innego, jakiejkolwiek ambitnej czynności. Jak reszta obywateli są apatyczni i całkowicie neutralni w stosunku do wszystkiego  wokół. Nie zauważają nawet, że Alex, gdzieś po drodze, zmienił się w kata i dominującego tyrana. Brzmi znajomo?

Takich chłopaków jak Alex, zaburzonych hormonalnie, bez żadnej kontroli ze strony dorosłych, są na świecie miliony. Dzieciaków, czujących się panami życia, brylującymi tępym okrucieństwem i nieumiejących rozróżnić dobra od zła. Palących, pijących, zażywających narkotyki, bez celu wychowywanych przez prawo ulicy. Nie znają strachu, bo myślą jedynie o tym co jest tu i teraz. Przyszłość nie ma znaczenia. Marzą, by umrzeć młodo, stając się legendą. I czasami tak właśnie się dzieje, spełniają się ich wyrafinowane pragnienia. Inni natomiast dorastają, by tak jak Alex dojrzeć i z czasem nauczyć się odpowiedzialności i prostych zasad moralnych. Tak jak jego rodzice, dziadkowie i pradziadkowie. Jak wszyscy wokół niego. Morderstwa, gwałty, bijatyki, to tylko dziecinada. Chłopięce wybryki, na które pozwolić może sobie dojrzewająca młodzież. Wtedy też przyjdzie zrozumienie, że przed życiem nie ma ucieczki. Drzewo zawsze będzie wypuszczać liście, kwitnąć i wydawać owoce. Mechaniczne pomarańcze, wciąż na nowo powtarzające koleje istnienia.

O.

* W tłumaczeniu Roberta Stillera: „Młodość to tylko jakby się było takim, no, częściowo jakby zwierzakiem. Nie, właściwie nie tyle zwierzakiem, co zabawką, wiecie, te małe igruszki, co się sprzedają na ulicach, takie drobne człowieczki, zrobione z blachy i ze sprężyną w środku, a na wierzchu knopka do nakręcania: i nakręcasz go drrr drrr drrr i on rusza, tak jakby szedł, o braciszkowie moi. I tak idzie, ale po linii prostej i buch wpada na coś, buch, buch i nie może na to nic poradzić. Być młody to być jakby taką maszynką.”

„Czerwony Smok” Thomas Harris

Bombla_RedDragonWśród setek seryjnych morderców, którzy od wieków pojawiali się na kartach literatury i fascynowali czytelników całego świata, jeden z nich stał się wyjątkowo popularny i trafił do popkultury ostatnich trzydziestu lat. Mowa tutaj o postaci wyjątkowo mrocznej i nietypowej. Fascynującej i odrażającej jednocześnie. O człowieku, który nadał nowe oblicze potworności. Smakoszu, miłośniku kuchni francuskiej i włoskiej, znawcy sztuki i wielbicielowi muzyki poważnej. Wytworze wyobraźni Thomasa Harrisa, anty-bohaterze i kanibalistycznym doktorze, czyli Hannibalu Lecterze.

„Czerwony Smok” („Red Dragon”) Thomasa Harrisa, po raz pierwszy opublikowany w 1981 roku, to pierwsza powieść z cyklu Hannibala, którą kontynuują „Milczenie Owiec” i „Hannibal”, a których fabuła oparta jest na postaci tego genialnego psychiatry. Co ciekawe, nie zawsze odgrywa on główną rolę w danej historii. Nie jest ich pierwszoplanowym bohaterem, ani czasami nawet drugoplanowym. Hannibal po prostu jest. Jego historia dzieje się zawsze w tle, między wydarzeniami, między dialogami i bohaterami. To bardzo ciekawy zabieg Harrisa, dzięki któremu pozostajemy zdystansowani do jego najsłynniejszej postaci, z oczywistych względów nie mogąc się z nim w pełni utożsamić.

Protagonistami w książkach o Hannibalu są detektywi i agenci FBI. Specjaliści od profilowania przestępców, tropienia seryjnych morderców i odtwarzania miejsc zbrodni. Nie inaczej jest w „Czerwonym Smoku”, w którym głównym bohaterem jest Will Graham – agent po przejściach, jeden z najlepszych w swoim fachu, a obecnie wykluczony ze służby ze względu na problemy zdrowotne. Zostaje poproszony o pomoc w odnalezieniu psychopaty, który w brutalny sposób zabija całe rodziny, w okolicach i na przedmieściach Chicago. Zbrodnie są wyjątkowo drastyczne, połączone z okaleczaniem i nadgryzaniem ofiar, a ich wybór jak na razie wydaje się być zupełnie przypadkowy. W ujęciu sprawcy nie pomaga ani prasa, która nadała mu prześmiewcze przezwisko Tooth Fairy, czyli Wróżka Zębuszka (od śladów ugryzień na ciałach ofiar), ani Doktor Lecter, który w typowy dla siebie sposób podjudza wszystkich przeciwko sobie. A czas pędzi, niedługo ma mieć miejsce kolejna zbrodnia i tylko Will Graham jest w stanie rozwiązać jej zagadkę.

Perspektywa i życie Willa Grahama, to tylko jedna wizja rzeczywistości, jaką napotykamy w książce. Drugą jest sam morderca, Tooth Fairy, z czasem zwany Czerwonym Smokiem, którego prawdziwe imię brzmi Francis Dolarhyde. Gdyby spojrzeć na tę postać z perspektywy jej tworzenia, Francis jest przypadkiem modelowego seryjnego mordercy. Może zabrzmi to dziwnie, ale dokładnie każdy element jego życiorysu, każdy najmniejszy szczegół jego charakteru, każde jego zachowanie odpowiada i wpasowuje się idealnie w psychopatyczny schemat.

Życie nie dało mu szansy na normalność. Niechciany, spłodzony przypadkiem, został porzucony zaraz po urodzeniu, gdy okazało się, że cierpi na genetyczną wadę rozszczepienia podniebienia. Jest rok 1938 i jeszcze przez następne lata nie będzie możliwa prosta operacja korygująca i modelująca wygląd. Dolarhyde trafia do sierocińca, gdzie jest wyszydzany przez wszystkim, od nauczycieli i opiekunów zaczynając, a kończąc na współtowarzyszących mu dzieciach. Ledwo potrafi mówić, nie zna nawet swojego imienia, jego wygląd odpycha lub śmieszy, a wokół nie pojawia się nikt kto chciałby pomóc. W kilka lat później trafia co prawda pod skrzydła swojej babci, ale incydenty molestowania, znęcania się nad nim i po prostu nienawidzenia małych chłopców sprawiają, że Francis traci jakąkolwiek szansę na normalność. Zaczyna zabijać pomniejsze zwierzęta, potem coraz większe, co daje mu pozorne poczucie siły i panowania nad życiem i śmiercią. Jego osobowość ostatecznie mutuje, przekształca go i tworzy podwaliny pod przyszłe wydarzenia.

Gdy na drodze pojawia się tytułowy Czerwony Smok życie Francisa w końcu nabiera sensu, a on sam zyskuje cel. Czym jest Czerwony Smok? To obraz, a dokładnie akwarela autorstwa Williama Blake’a zainspirowana Apokalipsą Świętego Jana zatytułowana „Czerwony Smok i kobieta ubrana w słońce”. Przedstawia bestię, która przygotowuje się do wyrwania dziecka z łona wijącej się u jego stóp, ciężarnej kobiety. Ten obraz pochłania Francisa Dolarhyde’a, wgryza się w jego chory umysł i zostaje tam doprowadzając do obsesji i swoistego rozdwojenia jaźni. Zaczyna wierzyć, że on sam staje się inkarnacją Czerwonego Smoka. Przekształca swoje ciało, tatuuje się i upodabnia jak najbardziej do idealnej wizji samego siebie. Swoją siłą „dzieli się” z innymi, „wyzwalając” ich, „przekształcając”, czyli zabijając całe rodziny, szczęśliwe, poukładane, dokładnie takie, jak jemu nie było dane poznać. Tylko że w tym wszystkim postać Dolarhyde’a jest niestety niesamowicie przewidywalna. Specjalnie stworzona jest tak, by nie mieć przed nami żadnych tajemnic.

Zupełnie odwrotnie niż Hannibal Lecter. Paradoksalnie, to właśnie o nim jest ta opowieść. W czasie tego całego zamieszania przebywa on na zamkniętym oddziale dla psychopatów i seryjnych morderców. Tylko jest pewien problem. Otóż, ani specjaliści sądowi, ani psychiatrzy, ani specjaliści od profilowania przestępców nie potrafią go zaklasyfikować do żadnej z konkretnych grup. Hannibal nie ma sumienia, nie ma doprecyzowanych uczuć, potrafi manipulować dokładnie wszystkimi, na których trafi. Fakt, że przez lata był jednym z najlepszych psychiatrów na świecie zupełnie tu nie pomaga. Lectera nie można poznać, nie można go opisać, nie można scharakteryzować. Każdy jego ruch jest totalnie nieprzewidywalny, a w dodatku wykonany niby od niechcenia. On nie do końca jest człowiekiem. Nazywają go potworem, bo trudno uwierzyć, że ktoś tak idealnie apatyczny i pozbawiony empatii istnieje na świecie.

Harris stworzył go jako drapieżnika-obserwatora, który zawsze gotowy jest do zadania śmiertelnego ciosu. Nawet w klatce, nawet w zamknięciu Hannibal Lecter góruje nad wszystkimi i dominuje, pociągając za sznurki. Jest w centrum akcji, nie będąc nawet częścią wydarzeń. Wystarczy, że jest. Pojawi się na moment, na przykład wysyłając list, który burzy spokój głównego bohatera. To właśnie od niego wychodzą kolejne fabularne wici. On tworzy wątki i motywuje do działania. Przed nim nie ma ucieczki. Niczym pająk obezwładnia, paraliżuje, niszczy i zabija, by na końcu pożreć swoje ofiary, nawet gdy nie robi tego bezpośrednio. Dzięki niemu zawsze coś albo ktoś umiera.

W „Czerwonym Smoku” Thomas Harris skonfrontował ze sobą dwóch seryjnych morderców. Tylko jeden z nich od zawsze miał przewagę i panował nad drugim. Postać Hannibala fascynuje, bo trudno sobie wyobrazić taką siłę i opanowanie umysłu innego człowieka. Największym marzeniem wszystkich psychiatrów w książkach było dostać się w głąb tej postaci. Dokonać sekcji, zanurzyć się w jego mózgu i dokopać się do czegoś co wytłumaczy instynkt mordercy. Tylko że dla Hannibala nie ma żadnego wytłumaczenia. W nim jest tylko mrok, ciemna otchłań, której nikt nie jest w stanie rozświetlić. To, co się tam ukrywa i czai w ciemnościach na zawsze pozostanie zagadką.

O.

P.S. Dla wszystkich ciekawskich, przed Wami  „Czerwony Smok i kobieta ubrana w słońce” Williama Blake’a.

Reddragon

„Hell House” Richard Matheson

Bombla_HellHouseNie da się ukryć, że temat nawiedzonych domów, strasznych posiadłości na odludziu, które wywołują w ludziach strach i szaleństwo, jest niezwykle kuszący dla spragnionych dreszczyku emocji czytelników. Nie można także ukryć tego, że największy wkład w ten konkretny podgatunek horroru miała Shirley Jackson, której „Nawiedzony” („The Haunting of Hill House”) jest niedoścignionym arcydziełem gatunku i jeszcze przez wiele lat trudno będzie napisać lepszą historię tego typu. A próbowało już wielu. Richardowi Mathesonowi, który wydał „Hell House” w 1971 roku, nieomal się udało, jednak w ostatniej chwili odebrał sam sobie możliwość zwieńczenia całości genialnym zakończeniem (być może niezupełnie świadomie), zostawiając lekki niedosyt i dziwne poczucie fabularnego niespełnienia. A zabrakło tak niewiele…

„Hell House” (dosłownie „Piekielny dom”) jest ewidentnym hołdem złożonym opowieści Shirley Jackson, który dość intensywnie czerpie inspiracje ze swojego pierwowzoru. Zarówno w jednej, jak i drugiej historii podstawą jest pewna legenda związana z potencjalnie nawiedzonym domostwem, które na początku opowieści stoi opuszczone i osamotnione od lat, a po okolicy wciąż krążą plotki o dziwnych, niewyjaśnionych wydarzeniach podkreślających jego złą reputację. O ile Hill House był położony na pięknych, wiejskich terenach, to Hell House (zwany również Domem Belasco, od nazwiska pierwszego właściciela) zbudowany został na zgniłych, podmokłych i bagiennych terenach Maine, specjalnie z dala od wzroku ciekawskich. To, co łączy obydwie budowle, to ich chory, nienaturalny wygląd, z którego dosłownie wypływa zło; wygląd, który odrzuca, pozbywając się co wrażliwszych i jednocześnie przyciągając te najbardziej zwyrodniałe jednostki.

Identyczną sytuację możemy zaobserwować w przypadku bohaterów powieści. U Shirley Jackson pojawiają się cztery osoby: doktor, który przeprowadza psychologiczny eksperyment, dwie częściowo świadome swoich umiejętności medium i młody spadkobierca ziemi. U Mathesona dom odwiedzają również cztery osoby: profesor, który przeprowadza fizyczny eksperyment, dwoje medium o silnych zdolnościach paranormalnych i żona profesora, która z założenia ma być bardziej biernym obserwatorem niż uczestnikiem wydarzeń. Na dokładkę w obu książkach pojawia się stare małżeństwo, które dowozi jedzenie, a które za żadne skarby nie chce nawiązywać kontaktu zarówno z nowo przybyłymi, jak i z samym domem.

Ostatnim i największym podobieństwem – a zarazem paradoksalnie największą różnicą – są legendarni właściciele posiadłości, których życiorysy zdradzają brutalne usposobienie, i to z sadystycznymi skłonnościami. W Hill House jest to Hugh Crain, w Hell House − Emeric Belasco. O ile Crain był swojego rodzaju ofiarą miejsca, które wybrał na zbudowanie domu (w Nawiedzonym to dom/miejsce jest złem samym w sobie), to dom Belasco zyskał swoją upiorną nazwę i status Mount Everestu wśród nawiedzonych domów świata tylko i wyłącznie dzięki wybrykom samego właściciela, a budynek odzwierciedla stan jego mrocznej, przepełnionej złem duszy.

To kim był Emeric Belasco za życia? Z dosłownych opisów przedstawionych w książce wynika, iż Belasco był autentycznym i zmasowanym wcieleniem bohaterów ze „120 Dni Sodomy” Markiza de Sade. Swego rodzaju inkarnacją, kumulującą ich najgorsze, najokrutniejsze i najbardziej zwyrodniałe cechy. Uwielbiał eksperymentować z ciałem i psychiką człowieka. W szczególności wtedy, gdy ta była poddawana skomplikowanym i wyrafinowanym torturom godnym wszelkich chorych idei zrodzonych z umysłu sadycznych, integralnych potworów. Sam siebie traktował jako istotę wyższą, nadczłowieka, który siłą swojej woli potrafi łamać innych i zmuszać ich do zwierzęcej wręcz uległości. Co więcej, wcale nie zależało mu na wynikach swojej pracy. Robił to wszystko dlatego, że mógł, a inni go słuchali i oddawali się dobrowolnie w jego ręce, urzeczeni płynącą z niego siłą. Nie czerpał z tego przyjemności, żadnej satysfakcji – kompletna i pełna apatia.

Tym, co wyróżniało go na tle innych pierwszych właścicieli nawiedzonych posesji, był cel: transgresja ponad wszystko. Nawet kosztem własnego życia. Przeć naprzód, wychodząc coraz bardziej poza granice człowieczeństwa, by wreszcie zniszczyć nie tylko innych, ale przede wszystkim samego siebie. I nawet wtedy iść dalej. Pokonać bariery ciała i stać się duchem. Brnąć w nicość. W nieskończoność. Po kres czasu. Jak mówili sadyczni bohaterowie: tak, by spalić samo słońce, a nawet to nie wystarczy.

W „Hell House” Richard Matheson przedstawił postacie uwikłane w ten dziwny świat paranormalnych doznań, w które jakoś żadne z nich do końca nie wierzy (poza jedną osobą), pomimo iż ich głównym celem jest usidlić i pokonać na zawsze ciemne moce nawiedzające dom. Na siłę próbują udowodnić i wcisnąć w ryzy sensownego rozumowania to, czego nie da się rozumem pojąć. O ile u Shirley Jackson bohaterowie zdawali sobie sprawę z mocy, jaką włada posiadłość Craina, to Dom Belasco traktowany jest raczej jak relikt przeszłości, niemy świadek strasznych wydarzeń, które nie powinny nigdy mieć miejsca, a tym bardziej powtórzyć się trzydzieści lat później. Z drugiej strony te wydarzenia i nieunikniona tragedia są wyczekiwane, ale niezrozumiałe przez przybyłych. Nie potrafią ich z niczym sensownym powiązać. Nękani własnym niedowierzaniem, wpadają w pułapkę, idealnie zastawioną „na miarę” każdego z nich.

Powieść Richarda Mathesona nie jest delikatną, niedopowiedzianą historią z kobiecymi elementami, jak u Shirley Jackson. To mocna, bardzo dosłowna historia, która ocieka perwersją, brutalnym seksem, krwią i ludzkim okrucieństwem. Tutaj nie ma nierozwikłanych tajemnic. Wszystko, co wydarzyło się w Domu Belasco, ostatecznie znajduje swoje wytłumaczenie. Bez symboli. Bez sekretów. I może to właśnie jest jej największą wadą. Zakończenie jest tak pewne, że gdy padają ostatnie słowa, aż dech zapiera z nerwów, że stało się coś innego, niż oczekiwaliśmy. Przychodzi moment niedowierzania, że przecież coś zupełnie przeciwnego miało się właśnie okazać. Pomimo to, „Hell House” Richarda Mathesona jest „prawie” idealną opowieścią o nawiedzonym domu, gdzie rządzą chore kreacje niepokonanego ludzkiego umysłu.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 14 lipca, a którą można przeczytać także tutaj.

„Walki bóstw i mężów: Cuchulin z Muirthemne”

Bombla_Cuchulin

 

„Klnę się przysięgą mego ludu, że sprawię, aby czyny moje wymieniano między wielkimi czynami bohaterów.” /Cuchulin z Muirthemne/

Czyny, nie słowa. Honor, nie hańba. Obowiązek, nie  tchórzostwo. Odwaga, nigdy strach. Dobre imię ponad wszystko. Stać się żywą legendą i umrzeć największym bohaterem, jakiego nosiła ziemia. Zdobyć sławę lub umrzeć. Prawdziwy bohater ludów północy nigdy się nie poddaje. To ulubieniec kobiet. Symbol siły i sprawiedliwości. Wybraniec opatrzności. Pół-bóg, pół-człowiek. Największy wojownik. Bohater rodu Czerwonej Gałęzi. To Pies z Ulsteru. Cuchulin z Muirthemne.

Dzieje życia i śmierci jednego z największych herosów mitologii irlandzkiej spisała w i wydała w 1902 roku Lady Augusta Gregory. Ta dramaturg i kierowniczka teatru pochodzenia irlandzkiego, której pasją był folklor jej ojczystych ziem, poświęciła lata, by zebrać, zaadaptować i spisać mitologię celtyckich ludów Irlandii. Do tej pory przekazywana była ona ustnie, bądź częściowo spisywana z pieśni bardów i ludowych pieśniarzy. W ten sposób powstały pełne i wyjątkowe dzieła, kulturowa i narodowa spuścizna Irlandii, na którą składały się między innymi „Walki bóstw i mężów” – czyli cykl mitologiczny, i właśnie „Cuchulin z Muirthemne: opowieść o Czerwonej Gałęzi rodu Ulster” – czyli cykl ulsterski, poemat heroiczny prozą.

Dzieje Cuchulina to jednocześnie legenda o wielkim bohaterze, wyzwolicielu i obrońcy Ulsteru, jak również pewien mit o niezrównanym herosie, który wybierając los naznaczony wielkimi czynami, lecz zakończony szybką, przedwczesną śmiercią, otoczony został aureolą glorii i sławy już za życia. Cykl ulsterski, w którym mieści się opowieść o Psie z Ulsteru (od Cuchulin, czyli Pies Culaina), to cykl opowieści heroicznych ludów zamieszkujących irlandzkie prowincje Ulster i Connacht, umiejscowionych w czasie jeszcze zupełnie na początku ery chrześcijaństwa w Irlandii. Fabuła opowieści koncentruje się na dworze króla Conchubara – Emain Macha, na którym Cuchulin spędził większość życia jako wychowanek króla.

„Cuchulin z Muirthemne: Opowieść o Czerwonej Gałęzi rodu z Ulster” to historia narodzin bohatera, pierwszych wybryków jego dzieciństwa, heroicznych wyczynów młodości, szkolenia, jego pierwszej miłości, poświęcenia, walki i w końcu prawdziwie bohaterskiej śmierci. Wraz z dziejami jego życia czytelnik zagłębia się w kulturę i społeczeństwo średniowiecznej Irlandii. Poznaje jej największych wojowników, radości jej ludu i bolączki. Śledzi przebieg sporów i walk, które przetaczają się od czasu do czasu przez tę podzieloną krainę.

Cuchulin, syn Dechtire i Sualtima, którego nadane przez rodziców imię brzmiało Setanta, od najwcześniejszego dzieciństwa wyróżniał się na tle innych dzieci. Był silniejszy, sprytniejszy i bystrzejszy. W pojedynku potrafił pokonać nawet starszych od siebie. Uczył się szybko i pragnął jednego: zostać żyjącą legendą. Pobierał nauki i szkolenie bitewne na dworze swojego wuja Conchubara i już w chłopięcych latach stał się ulubieńcem miejscowej ludności.

Prawdopodobnie jego dzieje mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej, ale przypadek sprawił, iż Cuchulin sam sobie obrał ścieżkę, jaką miał podążać jego los. Gdy nadworny druid Cathbad podzielił się w tajemnicy pewną przepowiednią, podsłuchujący chłopak pokierował królem tak, by napotkać przeznaczenie przepowiadanego bohatera. Uzyskał zapowiedź wiecznej chwały, sławy i wielkiego imienia, o którym bardowie śpiewać będą pieśni po wsze czasy, jednak za cenę krótkiego życia. Tamtego dnia rodzi się północny heros, doskonały wojownik utożsamiający cechy najlepszego z najlepszych,.

Świat, w którym przyszło pojawić się Cuchulinowi, rządzi się prostymi zasadami. Są królowie, są książęta, są wielkie rody i ich dwory. Są wielcy wojownicy, którzy ich bronią. Ich wrogowie i przyjaciele. Ukochane kobiety i dzieci. Wokół prości ludzie, którzy dla nich pracują, a dla których są obrazem doskonałości. A wokół tego dawny świat, sprzed ery panowania człowieka i jego monoteistycznych religii. Świat tajemniczy i niezrozumiały, którego prawa znają jedynie druidzi. Żyją w nim stwory niczym z baśni, wróżki, czarownice, olbrzymy, wargowie, zmiennokształtni i pierwotni bogowie. Te oba królestwa współegzystują ze sobą na równi, uzupełniają się i przeplatają się z dziejami herosów, umożliwiając dokonywanie bohaterskich czynów i podkreślając ich niepowtarzalność.

Cuchulin po części dzieli się pomiędzy te dwa światy. Dualizm człowiek-heros widoczny jest zarówno w jego opisach, zachowaniu czy stylu życia. Na co dzień jest jednocześnie piękny, sprawiedliwy i wielkoduszny, ale w chwilach walki lub pojedynku zamienia się w groźną, ziejącą ogniem bestię. Oczywiście nie dosłownie, ale opisy przekazywane w legendzie z pokolenia na pokolenia zaznaczają jego przynależność do świata pół-bogów. Takich wskazówek jest w opowieści więcej. Walczy on zwykłymi mieczem i tarczą, ale w momencie największej grozy łapie za swoją magiczną włócznię zwaną Gae Bulg, która zawsze trafia do celu i zabija na miejscu. Potrafi pokonać największych wojowników Irlandii, ale gdy bogini wojny Morrigu rzuca nań klątwę, pogrąża się w smutku, słabości i jedynie najlepsi druidzi mogą mu pomóc. Jego ukochane konie to elementy starej magii, niepokonane w jeździe i boju. Jego siła porównywalna jest do siły stu ludzi i nawet gdy nie ma kto bronić Ulsteru przed zagrażającym wojskiem złowieszczej Maeve, sam stawia czoło tysiącom wojowników. Cuchulin wie czego pragnie, dąży ku swoim wymarzonym celom, a jednak zna swoje miejsce, zna swoje geasa (z irlandzkiego „obowiązki”) i zawsze wraca do miodnych sali Emain Macha i swojego króla. Natomiast w chwili śmierci dziękuje opatrzności za szansę wielkich czynów i oddaje sprawiedliwość swojemu zabójcy.

Saga Cuchulina to zarazem epos, legenda i romans. Pozwala czytelnikowi poznać zapomniany już świat, w którym liczą się honor i chwała, a szczęście może przybrać postać nie bogactw, tylko ukochanej kobiety i ogara u boku. To opowieści o odwadze, zemście i odkupieniu, zawieszone między rzeczywistością a wizją niczym z najpiękniejszych baśni. „Walki bóstw i mężów – Cuchulin z Muirthemne”, w tłumaczeniu Roberta Stillera, to dzieło ponadczasowe. Ponadpokoleniowe. To pozycja obowiązkowa zarówno dla miłośników zimnej i północnej mitologii celtyckiej, tej bliższej naszemu kręgowi kulturowemu, jak również dla wszystkich tych, którzy po prostu lubią niezwykłe i niepowtarzalne opowieści.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 6 lipca 2013 i można ją przeczytać także tutaj.

„Blackbirds” Chuck Wendig

Bombla_BlackbirdsWyobraźcie sobie, że gdy po raz pierwszy kogoś dotykacie możecie zobaczyć moment jego śmierci. Przeżyć go w kolejnych sekundach. Dokładnie. Ze wszystkimi szczegółami. Być niemym świadkiem ostatnich chwil tej osoby na ziemi. Czasami już zaraz, za moment. A czasami wiele, wiele lat naprzód. Ta śmierć, tak jak samo życie, raz bywa spokojna, a raz brutalna i okrutna. Widzicie to wszystko w pierwszych chwilach znajomości. Znacie jego najintymniejszy moment przyszłości. Teraz wyobraźcie sobie, że nic z tą informacją nie możecie zrobić. Tak w skrócie wygląda życie Miriam Black, głównej bohaterki powieści Chucka Wendiga zatytułowanej „Blackbirds”. Wysłanniczki śmierci .

Chuck Wendig to wyjątkowa postać literatury amerykańskiej. To otwarty, szczery aż do bólu i bardzo kontaktowy pisarz, scenarzysta i autor wielu krótkich i dłuższych tekstów publicystyczno-literackich. Jego powieści przepełnione są przemocą, ostrym, czarnym humorem i postaciami wyciągniętymi niczym z filmów Davida Lyncha, czy Tarantino. Jego znakiem szczególnym są osadzone w realiach white trash protagonistki – silne, młode i bezkompromisowe, o mrocznej, nie do końca wyjaśnionej przeszłości, próbujące przetrwać w brutalnym, zmaskulinizowanym świecie za wszelką cenę. Nie inaczej jest z postacią Miriam Black, kobietą której niezwykły dar stał się jej największym przekleństwem i swego rodzaju karą za zło dokonane w czasach wczesnej, szkolnej młodości.

Miriam dopiero stoi u progu dorosłości, a jednak historia jej życia mogłaby zapełnić nie jeden, a kilka dość intensywnych życiorysów. Nie tylko kobiecych. Spotykamy ją po raz pierwszy w typowych, jak dla niej, okolicznościach. Cztery ściany taniego, brudnego motelu, których pełno na przydrożnych trasach dla amerykańskich ciężarówek. Łazienka, zaraz po chwilach obleśnego, naznaczonego stygmatem prostytucji seksu z jednym z przejezdnych kierowców zwanym Del Amico. Miriam doprowadza się do porządku, dokładnie przeglądając w lustrze: farbowane blond włosy z silnymi czarnymi odrostami, sprana biała koszulka i brudne, podarte dżinsy. White trash beautiful w pigułce. Spogląda na siebie zniesmaczona i czeka.

To właśnie te momenty oczekiwania w napięciu od lat są jednymi z istotniejszych chwil jej życia. Del Amico spotkała przypadkiem, gdzieś między jednym a drugim motelem, w zajezdnym barze. Zauważyła, że nie jest biedny, a Miriam musi z czegoś żyć. Nawiązała „kontakt” i bum! Del Amico zginie niebawem, już niedługo, w tanim, śmierdzącym pokoju. To nieważne, że mężczyzna jest brutalny, bardzo w typie macho i gardzi kobietami. W końcu, czego nie robi się dla pieniędzy? Miriam udaje się zarobić pięścią w twarz, ale jej „wysiłki” ostatecznie zostają nagrodzone – mężczyzna umiera w kilka minut później, tak jak przewidziała. Dziewczyna szybko pakuje swoje rzeczy, okrada trupa i zbiera się w drogę. Nic dodać, nic ująć. Ot, kolejny dzień z życia „wysłanniczki śmierci”.

W ten nomadyczny sposób Miriam od kilku lat przemieszcza się po głównych drogach Stanów Zjednoczonych i próbuje trochę na siłę powiązać swoje życie z życiem innych ludzi. Bo, to trzeba sobie powiedzieć już na początku, Miriam jest niezrównoważona. Zagubiona. Gdzieś po drodze straciła wiarę w ludzkość i właśnie w życie, które nie ma dla niej już takiej wartości jak niegdyś. To złamana postać, która sama sobie wybrała brudną przyszłość, bez konkretnego celu, z dala od normalnego społeczeństwa. Miriam żyje na obrzeżach, tam gdzie najgorszy element i gdzie nawet dobrzy ludzie zmieniają się z czasem w zatwardziałe bestie, bez sumienia. Ona chce być jedną z takich bestii, wyzwolić się ze szponów wyrzutów sumienia i ulec ogarniającej ją ciemności.

Miriam nigdy nie była niewinna. W pewnym momencie podjęła bardzo złe decyzje, zniszczyła czyjeś życie (przy okazji swoje), a całość zakończyła się uzyskaniem tej dziwnej, dotykowej zdolności. Swoją niekończącą się wędrówkę traktuje jak pokutę, próbując wymazać przeszłość, albo chociaż zostawić ją daleko w tyle. Dawniej próbowała walczyć, stawać na drodze przeznaczeniu, ale jak dotąd nigdy nie potrafiła pokonać tego co nadchodzi. Nieuniknionej ręki losu. Dlatego właśnie dziewczyna idzie przez życie, nie żyjąc, ale egzystując. Z dnia na dzień. Z miesiąca na miesiąc. Z roku na rok. Twarze się mieszają, ale widzianych chwil śmierci nigdy nie zapomina. Napadają na nią. Wychodzą z zakamarków podświadomości w postaci najgorszych koszmarów.

Pewnego dnia Miriam natrafia na wyjątkowego mężczyznę. Innego od wszystkich. Dobrego. Pełnego dobrych chęci. Szukającego odkupienia za coś, za co do końca nie powinien nawet siebie obwiniać. Z początku bohaterka nie chce go dotknąć, bo boi się tego co zobaczy. Nachodzi ją rodzaj przeczucia. Nie myli się. Kiedy w końcu podaje mu dłoń okazuje się, że zostały mu tylko cztery tygodnie życia. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że do jego brutalnej śmierci przyczyni się sama Miriam. Staje przed wyborem i wybiera ucieczkę, jak najdalej od niego, żeby nie pozwolić umrzeć jedynemu mężczyźnie, który coś dla niej znaczy.

Jednocześnie już z góry wie, że w tym wyścigu przegrała, a wszystkie jej starania i tak spotka nieuchronna klęska. W starciu ze śmiercią Miriam jest bez szans. Wiele ją kosztuje, by przekonać samą siebie, że potrafi stanąć przeznaczeniu na drodze. Być może ten jedyny raz w życiu uda jej się zrobić to co koniecznie, nawet kosztem samej siebie, tego w co wierzy i… swojego życia.

W „Blackbirds” nie ma skomplikowanej filozofii. Nie ma zawiłych, niezrozumiałych przemyśleń, z których nic nie wynika. Nie ma dziewczęcych problemów rodem z ostatnich klas liceum. Nie ma kobiecych rozterek. Za to mamy brutalnie szczerą opowieść o kimś, kto stara się zrozumieć cel swojego życia, odnaleźć zgubiony kierunek i naprawić wyrządzone po drodze szkody. Kogoś, kto jest na tyle silny, by stanąć naprzeciw śmierci i dzielnie stawić jej czoła. Poświęcić się dla dobra innych, nie żądając nic w zamian. Tak dla odmiany. Mamy Miriam Black, która wie kiedy umrzesz, ale może tym razem pokona Twoje przeznaczenie.

O.

P.S. Rzadko zdarza mi się odnosić do cudzych recenzji, czy komentarzy, ale spotkałam po drodze wiele takich, które oceniają „Blackbirds” i samego Chucka Wendiga z perspektywy bardzo intensywnie i na siłę feministycznej. Otóż, w oczach niektórych Miriam jest strudzoną, biedną kobietą, która jedyne z czym jest konfrontowana, to męski, zwyrodniały świat, w którym nie ma nawet szansy poznać „dobrej, porządnej” kobiety. Przyjaciółki. Co więcej, całe jej życie kręci się wokół mężczyzn i mężczyznami jest naznaczone.

Moi Drodzy, powiem tak: czy możliwe jest, by mężczyzna, albo kobieta (w tym wypadku Chuck Wendig) mogli wejść w umysł osoby przeciwnej płci oddając wiernie jej odczucia na papier? Odpowiedź jest jedna i brzmi NIE. Nie jest to możliwe. Dlatego w „Blackbirds” nie występują „przyjaciółki”, czy nawet inne „zwyczajne” dziewczyny wykrzykujące feministyczne peany na rzecz kobiecości, bo sama ich obecność zniszczyłaby główne założenie postaci. Moim zdaniem Miriam jest jedną z silniejszych postaci kobiecych w literaturze współczesnej właśnie dlatego, że udaje jej się wyjść poza stereotypowe założenia płci i wyzbyć się tego co uznajemy za słabe i zbyt „dziewczynkowate”. To jest historia o white trash dziewczynie, w white trash realiach, urban fantasy jakby nie było, i tyle. Albo aż tyle.

Bukowe lato, czyli zapowiedzi na nowy sezon

Bombla_LetnieZapowiedzi

 

„Come on back and we’ll see if you remember the simplest thing of all: how it is to be children, secure in belief and thus afraid of the dark.”

/”It” Stephen King/

Uwielbiam, gdy nadchodzi nowy literacki sezon. Od razu zabieram się za planowanie, szykowanie, uzupełnianie biblioteczki. Aktualizuję listy obowiązkowych książek do przeczytania i śledzę nadchodzące premiery. Oczywiście, jak z takimi postanowieniami i snuciem planów bywa, czasami zdarza się, że coś ucieknie, zniknie i przeminie, jak w poprzednich sezonach. Jednak tym razem wierzę, że będzie trochę inaczej i wszystkie moje bukowe wizje zostaną zrealizowane w najbliższych miesiącach.  😉

Tegoroczne lato na Buku będzie mroczne. Miejscami niedopowiedziane. Naznaczone tajemnicą, wewnętrzną ciemnością i odrobiną szaleństwa. Już kiedyś pisałam Wam o mojej teorii, według której upał, wysokie temperatury zmieszane z wilgocią, której nie da się latem uniknąć, wzmagają w ludziach obłęd. Poczucie oderwania od rzeczywistości. Czas wakacji, urlopów i słońca, to także jedyny czas w roku, gdy zmysły bezpieczeństwa stają się przytłumione. Beztroska. Naiwność. A taka beztroska i niekontrolowany umysłem relaks aż proszą się o złowrogie wykorzystanie…

Właśnie w duchu tego kontrastu, specjalnie dla Was dobrałam opowieści, które przejmą letnie, bukowe dni.

Zaczniemy od walki z niepokonanym przeznaczeniem i ucieczki przed śmiercią. Czy można oszukać własny los i tych, na których najbardziej nam zależy? O tym i o niezrównanej white trash beautiful już niebawem.

Będzie o bezwolnym owocu, który stał się genialną metaforą beztroskich i okrutnych młodzieńczych dni, w pewnej potwornej dystopijnej wizji przyszłości. Coś o grzechach młodości i cierpieniu niezrozumianych nastolatków, według psychopatycznej wizji wrażliwego mordercy.

Wrócimy do legend z Pogranicza i usłyszymy smutną opowieść o stracie, nieprzystosowaniu i miłości. Poznamy także nostalgiczne dzieje pewnej wielopokoleniowej rodziny, dla których pewne marzenie, chociaż najbliższe realizacji, nigdy nie mogą się ziścić.

Zanurzymy się w otchłanie chorych umysłów, których geniusz i wyrafinowanie w działaniu przerazi nas i sprawi, że trudno będzie o nich zapomnieć. Wyruszymy w podróż do wnętrza ziemi, gdzie potwory istnieją naprawdę, żyją zaraz obok nas, jeszcze bliżej niż myśleliście.

Dla smakoszy makabry będzie coś o ludziach, którzy jedzą ludzi. O śmierci, okrucieństwie człowieka wobec drugiego człowieka i szeroko rozumianym sadyzmie. O morderstwach, samotności i sekretach, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.

A to wszystko tego lata 🙂

Życzę Wam pięknych, bezpiecznych i zaczytanych wakacji!

O.