„Bracia Sisters” Patrick DeWitt

Bombla_BraciaSisters
 

„To dziwny czas na życie na ziemi.”

Był taki okres, gdzieś w początkach drugiej połowy dwudziestego wieku, kiedy gatunek zwany westernem zawojował popkulturę i stał się niezwykle lubiany zarówno w swojej wersji filmowej, jak i literackiej. Szalony Dziki Zachód przyciągał awanturnictwem, przygodą i dzikimi preriami zamieszkanymi przez wojownicze indiańskie plemiona. Przygody banitów, rewolwerowców, poszukiwaczy złota i kowbojów biły rekordy popularności i prawie każdy dzieciak w tamtych czasach naśladował ulubione postacie żywcem wyciągnięte z ukochanych filmów, czy książek. Potem przyszła epoka anty-westernów, by w końcu western wycofał się w cień i został zastąpiony innymi i bardziej nowoczesnymi gatunkami. Próby wskrzeszenia legend Dzikiego Zachodu podejmowało w ostatnich latach wielu twórców i jak to bywa ze wskrzeszaniem czegokolwiek, ze średnio ciekawym skutkiem. Jest jednak coś takiego w początkach nowego tysiąclecia, co pozwala na zabawę formą, odświeżanie zastanych  gatunków i co daje szansę na wzniecenie nowej mody na to, co niby już przeminęło i zaginęło w odmętach historii popkultury.

Ożywają uśpione saloony i spowite pyłem amerykańskie miasteczka, wracają poszukiwacze złota, a szlaki znowu wypełniają się awanturnikami w doskonałej,westernowej powieści Patricka DeWitta zatytułowanej „Bracia Sisters”. Stany Zjednoczone. Rok 1851. Oregon. W najlepsze trwa Gorączka Złota. Kwitnie handel, a gospodarka rozwija się w zaskakującym tempie. Po złoty kruszec ukryty w rzekach Kalifornii, z całego kraju zjeżdżają tłumy spragnionych bogactwa ludzi. Szlaki pełne są kupieckich karawan zmierzających na południe, maruderów i złodziei, którzy w zaślepionych rządzą zysku poszukiwaczach widzą łatwy i szybki łup. W stronę Kalifornii zmierzają także Eli i Charlie Sisters – wyjątkowi bracia uznawani za postrach Dzikiego Zachodu. Czarne charaktery, czarne serca i okrucieństwo zapisane w genach. Płatni zabójcy, doskonali strzelcy, awanturnicy, których zła sława wyprzedza na każdej drodze. Wszyscy ich znają, wszyscy się ich boją. Słyną ze swojej brutalności i z tego, że zawsze wykonują powierzone im zadania, nie zadając zbędnych pytań co do losu tych, których życie oddano w ich ręce.

W Kalifornii bracia Sisters mają do wykonania kolejne zadanie zlecone przez niejakiego Komandora, dla którego pracują w rodzinnym stanie. Po ostatniej, średnio udanej robocie, Eli i Charlie liczą na szybki zysk i równie szybki powrót do domu, odkuci i przygotowani do kolejnych zadań. Ich celem jest niejaki Hermann Kermit Warm, poszukiwacz złota, który podobno okradł Komandora. Bracia mają się go pozbyć, odebrać własność szefa, a wszystko za godną znanych zabójców zapłatę i obietnicę kolejnych zleceń. Zaczyna się dla nich podróż pełna często surrealistycznych, czasami magicznych spotkań i nowych wyzwań, jednak najważniejsza będzie przemiana, jaka zajdzie w postrzeganiu otaczającej ich rzeczywistości. W tę podróż czytelnicy wyruszają razem z młodszym z braci, czyli Eli. To jego oczami postrzegamy świat Dzikiego Zachodu, a przede wszystkim jego starszego brata, jego wzór do naśladowania, czyli Charliego.

Eli ciągle obserwuje brata, porównuje się do niego, ale te porównania nigdy nie wychodzą na jego korzyść, niestety. Charlie jest szczuplejszy, mądrzejszy i lepiej orientuje się w meandrach fachu, jakim się parają. To on zazwyczaj kieruje ich wyprawami, rozplanowuje zadania. Charlie nie ma sumienia, nie zna litości i wydaje się, że zawsze potrafi znaleźć rozwiązanie w każdej sytuacji. Oczywiście ma swoje słabości, na przykład nie potrafi pić z godnością, jest wybuchowy i nie szanuje kobiet, ale pomimo to, w oczach Eli jego brat jest po prostu lepszy. Dlatego też nie wykłóca się z nim o pieniądze, nie sprzeciwia się, gdy to Charlie dostaje lepszego konia, ani nawet wtedy, gdy Komandor mianuje go szefem wyprawy do Kalifornii. Przyjmuje swój los ze spokojem i pozostaje w cieniu. Jednak coś zmienia się w spojrzeniu Eli i coraz częściej rozmyśla on o zakończeniu pracy płatnego zabójcy. Podróż na południe otwiera przed nim nowe możliwości i daje szansę przemyślenia swojego życia na nowo.

W opowieści o braciach Sisters nie brakuje elementów baśniowo-przypowieściowych. To historia drogi, na której kolejne spotkania, kolejne przygody, przyniosą więcej filozoficznych przemyśleń niż krwawych rozliczeń. Chociaż, jak to na Dzikim Zachodzie bywa, nie obędzie się bez okrucieństwa i dziwności. O ile okrucieństwo jest jak najbardziej oczekiwane i wytłumaczalne, to elementy tajemnicze nie są już tak oczywiste w takim wydawałoby się przewidywalnym otoczeniu. Eli i Charlie napotykają po drodze tajemniczego, płaczącego wędrowca, trafiają do domu staruchy, która rzuca uroki, a jednemu z braci śni się dziwna dziewczynka niosąca ze sobą śmierć. A poza tym, każdego dnia bracia Sisters trafiają na traperów, zwykłych podróżnych i podobnych sobie zabójców. Odwiedzają burdele, saloony i  obozy poszukiwaczy złota. Niby niedługa droga z Oregonu do pławiącej się w złocie Kalifornii ukazuje pełny przekrój społeczeństwa tamtego okresu, zależności kulturowe i obyczajowe.

„Bracia Sisters” to niezwykle udany powrót do zapomnianego gatunku, jakim jest western i tym samym równie udana próba wskrzeszenia legendy Dzikiego Zachodu. Powieść DeWitta wydaje się być hołdem złożonym klasykom gatunku, czerpiącą inspiracje z najlepszych opowieści, zarówno tych filmowych, jak i literackich. Czytelnicy znajdą tutaj wszystko, czego potrzeba wciągającej i pędzącej naprzód powieści przygodowej – barwne postacie, czarny humor i mnóstwo pełnokrwistej, mocnej akcji, niepozbawionej intensywnych szczegółów. Ale najważniejsi są tutaj oczywiście dwaj bracia, Eli i Charlie, ich relacje i przemiana, jaka zachodzi gdzieś po drodze. Przemiana, która jak to w westernach bywa, prowadzi do odkupienia i nie pozwala zapomnieć, że nic nie jest tylko i wyłącznie czarne bądź białe, ale złożone z setek odcieni szarości, często trudnych do odróżnienia. „Bracia Sisters” to kawał westernu i wspaniała opowieść nie tylko dla miłośników gatunku.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, do poczytania również TUTAJ.

„Rój” Michael Crichton

Bombla_Rój

Bardzo nie lubię zawodzić się na książkach. I nie chodzi mi tutaj wcale o książki, które z założenia uznaję za złe (mam tutaj na myśli Stefy, inne Greye i niedorobione YA), skazane na łatkę para-literackiej padliny, ale o buki, które powinny były być doskonałe. Takie, których autorów podziwiam, których twórczość niezwykle sobie cenię i jestem w stanie sięgnąć po wszystko co kiedykolwiek napisali. Bo takie książki nieudane, niedociągnięte do stanu absolutnej perfekcji, odbiegające od innych pozycji tego samego pisarza, martwią i zostawiają swoistą traumę, która sięgając po kolejne jego dzieła każe nam zadawać pytanie: „A co jeśli ta również będzie niegodna?”. Ostatnimi czasy mam tak niestety z ekspresowo wydawanymi najnowszymi powieściami mojego ukochanego Stephena Kinga, który zamiast cieszyć, powoli zaczął mnie męczyć uproszczonymi fabułami, niedociągnięciami dialogów i spłyconymi bohaterami… Ale nie o Kingu będzie tutaj mowa, chociaż ten pisarz wywołał we mnie równie skrajne emocje – mam na myśli Michaela Crichtona i jedną z jego ostatnich powieści zatytułowaną „Rój”.

„Rój”, którego oryginalny tytuł brzmi „Prey” i oznacza zdobycz/ofiarę, mogłaby być jedną z najlepszych powieści Michaela Crichtona. Zawiera w sobie wszelkie elementy tak charakterystyczne dla prozy tego amerykańskiego pisarza, które obecne były w jego absolutnie klasycznych i doskonałych powieściach jak kultowy już „Jurassic Park” (tak moi Drodzy, to Crichton na nowo przywołał do życia dinozaury), perfekcyjnie przygodowe „Kongo”, przerażającej „The Andromeda Strain”, czy podwodnie mrocznej „Kuli”. A to tylko „czubek góry lodowej” jego twórczości, bo w zakamarkach skrywa się jeszcze sporo świetnych tytułów. Szkoda, że potencjał „Roju” tonie w masie fatalnych dialogów, infantylnych bohaterów i zupełnie niepotrzebnych wątków rodzinnych, bo główny zamysł, jak to u Crichtona bywa, jest genialny i obiecywał naprawdę wiele. To wszystko nie oznacza jednak ostatecznego dramatu, bo wciąż, pomimo swojej średniości, „Rój” oferuje ciekawe rozwiązania technologiczne, dość przerażające w swoim przewidywaniu przyszłości. Bo kto jeszcze nie czytał i nie zna crichtonowskiej klasyki, powinien wiedzieć, że pisarz ten czerpał zawsze inspiracje z najnowszych nowinek technologicznych, medycznych i informatycznych, wtłaczając je w swoje opowieści jako główną oś i wokół nich budując resztę fabuły.

Podobnie rzecz ma się w „Roju”. Punktem wyjścia są: niezwykle obiecująca nanotechnologia, czyli działanie na poziomie mikrocząsteczek i atomów, inżynieria genetyczna oraz tworzenie sztucznej inteligencji. Inaczej mówiąc, dość skomplikowana zabawa w Boga, na wysokim poziomie zaawansowania. Głównym bohaterem natomiast jest Jack Forman, jeden z lepszych światowych programistów, który poprzez malwersacje swojego szefa, stracił wysokie stanowisko, jak również dobrą opinię w branży. Ostatnimi czasy całe dnie spędza w roli „domowego koguta”, opiekując się trójką dzieci i parając się zadań typowo przydomowych. Finansowo całą rodzinę wspiera żona Jacka – Julia, jedna z najlepszych specjalistek w firmie Xymos, która jest pionierem na raczkującym rynku nanorobotyki. Razem z innymi inżynierami Julia opracowuje technologie, które wspomóc mając łączenie żywych tkanek z nanorobotami w celu walki z komórkami rakowymi, czy chorobami genetycznymi, tym samym wydłużając życie i dając szansę na życie tam, gdzie ciało samo nie dałoby rady. Jest to piękna i niezwykle idylliczna idea, ale jak to z ideami bywa, łatwo mogą łatwo wymknąć się spod kontroli, tym bardziej jeśli w całość zamieszana jest zabawa sztuczną inteligencją i eksperymenty na poziomie molekularnym.

Jack bardzo szybko zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak z jego żoną, gdy ta z niezrozumiałych przyczyn zaczyna się niecierpliwić i wyjątkowo brutalnie odzywać w stosunku do ich dzieci. Szczególnie wtedy, gdy widzi, jak Julia uderza malutką Amandę i krzyczy na nią, zamiast przytulić ją i uspokoić. Zauważa zmianę zachowania, rosnącą brutalność i utratę instynktów, przede wszystkim rodzicielskiego. Z początku Jack ma wrażenie, że Julia jest po prostu przemęczona, ale z czasem dostrzega więcej niepokojących zmian. Podejrzewa romans, potrzebę ucieczki od rodziny, ale nigdy nie podejrzewałby tego, o czym dowie się, gdy zostanie wezwany do tajnej bazy Xymos, ukrytej na pustyni przed wzrokiem ciekawskich. Jack ma za zadanie pomóc naukowcom opanować skomplikowany system komputerowy, który pozwolił im na pracę nad ich wyjątkowym projektem. Jack staje się świadkiem morderczych działań eksperymentu, który wymknął się spod kontroli i sprowadził swoich twórców do biernej obserwacji narodzin perfekcyjnego drapieżnika, przed którym nie ma ucieczki.

Jest moc akcji, jest doskonały zamysł fabularny z doprowadzonym do perfekcji wątkiem technologicznym i sporo fabularnych zakrętów i twistów. Klasyczny Crichton, nic dodać, nic ująć. Tylko zabrakło spoiwa, jakim byłyby intensywne dialogi, ciekawi bohaterowie, i rozbudowane relacje między nimi. W zamian dostajemy podstarzałego, niepewnego swojej roli w społeczeństwie tatusia, który nie potrafi pogodzić się z karierą swojej żony. A gdy w końcu mu się to udaje i od nowa odzyskuje szacunek w swoich oczach, to psychicznie wraca do roli tatusia i nie umie pogodzić się ze zmianami. Całkowicie rozumiem zamysł autora – w końcu początek lat dwutysięcznych zawierał w sobie mnóstwo dyskusji na temat tradycyjnych roli mężczyzn i kobiet, a tzw. zamiana ról, gdzie to kobieta przejmuje dowodzenie finansowe i robi karierę, stała się po prostu modna. Niestety, o ile w obyczajowej powieści sprawdziłby się ten element w świetny sposób, to do gatunku Crichtona, jakim jest techno-thriller, zupełnie nie pasuje. Odrzuca od postaci i nudzi.

Kto jeszcze twórczości Michaela Crichtona nie zna, koniecznie poznać musi, ale lepiej w tym wypadku od „Roju” nie zaczynać (tutaj zawracam Was do „Kongo” i „Jurassic Park”). Kto jednak mimo powyższych wad jest wciąż ciekawy albo tak jak ja pozostaje wielbicielem jego prozy – niech przekona się na własnej skórze. Bo „Rój” pozostając pozycją średnią w rankingu dzieł Crichtona, wciąż ma coś w sobie i warto do niego zajrzeć. A do tego pozostaje świetną opowieścią ku przestrodze, dla wszystkich tych, którzy niezmiennie wierzą w bezsprzeczną siłę technologii i eksperymentowania z życiem. Czasami warto powiedzieć sobie stop, zanim będzie za późno, bo ewolucja, nawet ta wymuszona, nie będzie na nikogo czekać.

A ja zapominam o nanorobotach, nie myślę o konsekwencjach genetycznej zabawy atomami, tylko pakuję manatki i na nowo rozplanowuję powrót na ulubioną, pogrążoną w tropikalnych mgłach, crichtonowską Isla Nublar, o której napiszę Wam pewnie jeszcze tej wiosny.

O.

Wiosenna Lekkość Bytu 2014

Bombla_Wiosna2014

Podobno Pierwszy Dzień Wiosny był już wczoraj, a nowa pora roku nadeszła o 17:50 naszego czasu. No podobno, bo dla mnie, pewnie z umiłowania do tradycji i ze zwykłego zgłębiania się we własną starość, prawdziwa wiosna (czyli ta kalendarzowa) zaczyna się właśnie dzisiaj, koniec, kropka. Nikt mi tego nie odbierze i wspomnień z Dnia Wagarowicza też nie i poczucia Marzanny również. 🙂 Tak więc oto jest: nadeszła wiosna, a mi nie pozostało nic innego, jak powolutku wycofać się w cień, zasłonić zasłony na oknach (niczym wampirowi słońce mi szkodzi) i oczekiwać na nadejście sezonu dyniowego, lodowatych wiatrów i spadających liści. No ale jak wiosna to wiosna, nie będę marudzić, bo marudzenie źle wpływa na cerę. 😉

Wiosna to rześkość powietrza, pierwsze zieleniące się listki i świeży, ciepły wiaterek, więc nadszedł dobry moment, żeby się odpowiednio bukowo przygotować się i uposażyć na nową porę roku. Jak wiecie, lubię porównywać książki i lekturę do jedzenia. W tym przypadku nie omieszkam również przyrównać buków wiosennych do nowalijek, świeżutkich, chrupiących, pełnych witamin i różnych substancji odżywczych. Ma być lekko, zdrowo i odświeżająco. Książka na wiosnę ma obudzić czytelnika z zimowego snu, podnieść na duchu i zachęcić pozytywnie do działania. Oczyścić i pozwolić narodzić się na nowo.

W duchu chrupiącej zieleniny przygotowałam tak dla Was, jak i dla siebie (w ramach obietnicy nadrobienia niektórych tytułów) dziesięć opowieści idealnych na wiosenną lekkość bytu. Do podgryzania i wąchania. I do poczytania. Miłej lektury!

BotanikaDuszy1. „Botanika Duszy” Elizabeth Gilbert („The Signature of All Things”)

Mam słabość do prozy tej wspaniałej amerykańskiej pisarki. Uważam, że jest niepotrzebnie promowana poprzez bestsellerową „Jedz, módl się, kochaj”, bo zarówno jej opowiadania, powieści, jak i biografia są wyjątkowe i napisane pięknym, ujmującym językiem. „Botanika Duszy” to jak dotąd najlepsza powieść Gilbert, a do tego gigantyczny kawał dobrego buka. Magiczna, wciągająca historia życia Almy Whittaker – botaniczki, przyrodniczki i podróżniczki początku XIX wieku. Do tego świetna opowieść z elementami historycznymi, sunąca przez dzieje światowych przemian. Do poczytania TUTAJ.

*W związku z „Botaniką Duszy” będę miała dla Was małą niespodziankę, ale to dopiero niebawem. 🙂

Gwiazdozbiór2. „Gwiazdozbiór psa” Peter Heller („The Dog Stars”)

Jeden z moich Dużych Buków. Postapokaliptyczna rzeczywistość. Świat po zagładzie. A w tym wszystkim Hig, który po stracie wszystkiego co kochał, z czasem zyskał nowych towarzyszy – szalonego żołnierza Bruce’a i psa Jaspera. We trójkę od lat próbują przetrwać w trawionym wszechobecną przemocą i postępującą deprawacją świecie. Heller udowodnił, że nie potrzeba wyrafinowanej formy, skomplikowanej fabuły, czy pędzącej na oślep akcji, by przekazać najważniejsze ludzkie uczucia, największe tęsknoty, złamane serce, ból. Wystarczyły prosty język, zrozumiałe symbole i metafory, skromne otoczenie i szczery bohater. Perełka! Do poczytania TUTAJ.

ThiefOfAlways3. „The Thief of Always” Clive Barker

Jeśli myśleliście, że sielankowy horror nie jest możliwy, to koniecznie musicie poznać przypowieść o Harvey’u Swicku, dziesięcioletnim chłopcu, który nudząc się pewnego wiosennego wieczoru, przywołał do siebie wyjątkowego gościa. Gość ten zabrał go do rajskiego domu zwanego Holiday House, gdzie zawsze trwa święto, a każdy dzień jest wyjątkowym dniem. Nie ma tam nudy, nie ma szkoły, nie ma obowiązków, ale nie ma też… wyjścia. Barkerowi udało się stworzyć historię, w której miejsce idealne, perfekcyjne, wywołuje raczej strach i poczucie narastającej klaustrofobii, zamiast niczym niezmąconego szczęścia. Doskonały horror ze śpiewającymi ptaszkami w tle.

KobietZWydm4. „Kobieta z Wydm” Kōbō Abe

Japońska literatura ma to do siebie, że łączy w sobie zarówno niewiarygodną wręcz subtelność z drastyczną makabrycznością. Nikt tak nie potrafi ukazywać dziwności i inności, łącząc je razem z wyrafinowanym pięknem i prostotą. Klasyczna Japonia. Taka jest również historią Kōbō Abe, w której bohater, zupełnie przypadkiem, natrafia na nadmorską wioskę i zostaje na noc w gościnie u kobiety, która żyje w… głębokiej jamie piasku. Następnego dnia jednak okazuje się, że z jamy nie ma już wyjścia, a on sam zostaje niejako jej więźniem. To opowieść o samotności, miłości, stracie i niszczącej sile piasku. Niesamowita.

Willows5. „The Willows” Algernon Blackwood

Jeśli H.P. Lovecraft mówi, że jest to jedna z najlepszych opowieści grozy, jaka kiedykolwiek została napisana, mi nie pozostaje nic innego, jak zabrać się do czytania. I podzielać zachwyt, bo miał rację. Na spływ Dunajem wybrało się dwóch przyjaciół. Ich wspólna wyprawa wydaje się sielankowym wręcz przedsięwzięciem. Mijają magiczne wysepki na rzece, pogoda im sprzyja, przyświeca słońce i wieje przyjazny wiaterek. Tylko że miejscowi ostrzegają ich przed wybraną trasą, przed rzeką, przed drzewami. Bo coś jest nie tak. Coś szumi wśród wierzb. Coś krzyczy i woła wśród drzew. Opowieść o sile natury i słabości człowieka. Klasyka.

Wreckage6. „The Wreckage” Michael Crummey

To jedna z tych powieści, które obowiązkowo muszę poznać tej wiosny. Nowa Funlandia. II Wojna Światowa. Para kochanków zostaje rozdzielona, by dopiero po latach móc znowu się spotkać. „The Wreckage” rozciąga się na objęte działaniami wojennymi wody Pacyfiku i rybackie nowofunladzkie wioski, opowiada o miłości, zdradzie i odkupieniu – dla mnie pozycja obowiązkowa.

 

Penelopa7. „Penelopa na wojnie” Oriana Fallaci

Ach, boska Oriana! Uwielbiam! W każdej formie, od wywiadów po jej opowieści. Przebojowa scenarzystka Gio zostaje wysłana do Stanów Zjednocznonych, by tam zaczerpnąć inspiracji do najnowszego filmu. Ma być słodko, uroczo i amerykańsko. Gio niczym Penelopa wyrusza w podróż, by za oceanem nie tylko poszukiwać miłosnej historii dla swoich bohaterów, ale także odnaleźć miłość z czasów dziecięcych. Swojego Ulissessa, żołnierza, który przez krótki okres ukrywał się w jej rodzinnym domu w czasie wojny. W powieści jest wszystko co elementarne dla twórczości Oriany – wspomnienia z dzieciństwa, trudne kontakty damsko-męskie, silna kobieta, która poszukuje siebie. I jak zwykle Oriana zmusza do myślenia.

Kroniki8. „Kroniki Portowe” Annie Proulx („The Shipping News”)

Jak jest Nowa Funlandia, zimno, wiatr i morze, to dla mnie powieść staje się automatycznie lekturą doskonałą. Od czasu genialnej ekranizacji szykuję się do czytania i tym razem nie będę czekać. Tej wiosny na Wielkiego Buka zawita historia nieudanego Quoyle’a, który na ziemi swoich przodków odnajduje samego siebie. Już nie mogę się doczekać!

 

4PoryRoku9. „Cztery Pory Roku” Stephen King („Different Seasons”)

Cztery opowieści. Cztery nowele. Cztery historie doskonałe, odpowiadające każdej z pór roku. Na wiosnę kultowi i wspaniali „Skazani na Shawshank”, na lato mroczny i badający naturę człowieka „Zdolny uczeń”, na jesień „Ciało” o niegasnącej przyjaźni i tej jednej, najważniejszej przygodzie, a na zimę makabryczna i niezwykle tajemnicza „Metoda Oddychania”. Wszystkie wspaniałe. Wszystkie idealne. Dla miłośników twórczości Mistrza pozycja absolutnie obowiązkowa, a dla zaczynających z opowieściami Kinga – doskonały początek literackiej przygody.

Fountianhead10. „Źródło” Ayn Rand („The Fountainhead”)

Ayn Rand to pisarka bardzo kontrowersyjna. Do tego niezwykle skrajna w emocjach czytelniczych. Można ją albo kochać, albo nienawidzić. Ja uwielbiam, chociaż nie wszystkie idee jej filozofii popieram. Howard Roark jest niezwykle uzdolnionym architektem z prawdziwą wizją. Ale jak każdy wizjoner musi zmagać się ze strachem innych i z własnymi marzeniami. „Źródło” to opowieść o sile jednostki, indywidualizmu i własnych przekonań. O tym, że nie trzeba iść za tłumem, ale czekać i ciężko pracować, by nadszedł twój dzień. Nie poddawać się i nie łamać, a w każdej porażce powstawać jeszcze silniejszym. Jak dla mnie – niesamowita.

Pięknej wiosny Wam życzę moi Drodzy, pachnącej, chrupiącej i zaczytanej!

O.

„Boy, Snow, Bird” Helen Oyeyemi

Bombla_BoySnowBird

 

„And maybe it’s the thief in me, but I think this girl is mine, and that when she and I are around each other, we’re giving each other something we’ve never had, or taking back something we’ve lost.”

W ostatnich latach do popkultury powróciła moda na baśnie i ich nowoczesne interpretacje. Po epoce przesłodzonych, cukierkowych ekranizacji ze stajni wytwórni Disneya baśnie znowu odzyskały swój dorosły charakter i od nowa zawojowały wyobraźnię współczesnych pożeraczy kultury wszelakiej. Nareszcie w powietrzu unosi się duch szalonych i okrutnych opowieści Wilhelma i Jacoba Grimm, smutek i rozpacz pięknych historii Andersena, czy poczciwość moralnie pewnych baśni Charlesa Perrault. Powróciła nawet zalotna Szeherezada, przyleciał Piotruś Pan, czy czarownice z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. Nie ukrywam, że do klasycznych baśni mam duży sentyment. Moja ukochana od dzieciństwa, ku wielkiemu niezrozumieniu rodziców, to „Jednooczka, Dwuoczka i Trójoczka” Braci Grimm – po tytule już widać, że od najwcześniejszych lat czułam pociąg do dziwności, a jak dodam, że w historię wchodzi również zakopywanie surowej wątroby pod gankiem, to wiadomo skąd umiłowanie do splatterpunka i gore. Jak wiecie, uwielbiam interpretować, czasami nawet nadinterpretować, a baśnie dają mi wyjątkowo szerokie pole do popisu w zależności od czasu w jakim się za nie zabieram. Bo do baśni warto powracać i czytać od nowa, dopasowywać i bawić się znaczeniami. 

Uniwersalny potencjał i wielką symboliczną siłę wypływającą z klasycznych baśni wykorzystała w swojej najnowszej powieści zatytułowanej „Boy, Snow, Bird” brytyjska autorka Helen Oyeyemi. Pisarka niezwykle subtelnie i intrygująco wplątała w swoją historię czarodziejskie, nadnaturalne elementy i klasycznie baśniowe wątki, tworząc jedną z najciekawszych reinterpretacji tego typu ostatnich lat. Za podstawę w budowaniu fabuły wykorzystała jedną z najbardziej znanych opowieści na świecie, czyli kultową „Królewnę Śnieżkę” Braci Grimm. Jednak w „Boy, Snow, Bird” czytelnik poszukujący odnajdzie także echa „Śpiącej Królewny”, „Królowej Śniegu”, czy nawet „Kopciuszka”. Helen Oyeyemi wybrała tylko malutkie kawalątki tych historii, a dzieje Śnieżki wtłoczyła w burzliwą i niespokojną rzeczywistość lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku Stanów Zjednoczonych. Opowiedziała ją zupełnie na nowo, tworząc tym samym świeżą, współczesną baśń. I jak to w klasycznych baśniach bywa wypełniła ją wieloznacznością i uniwersalną symboliką, która na długo pozostanie w podświadomości czytelników.

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami i wielkim oceanem, w mieście zwanym Nowy Jork żyła piękna dziewczyna imieniem Boy. Boy niestety nie wiodła szczęśliwego życia – mieszkała ze swoim okrutnym ojcem, szczurołapem, który nie mogąc pogodzić się z kwitnącą urodą córki znęcał się nad nią na różne sadystyczne sposoby. Pewnej śnieżnej nocy 1953 roku dziewczyna spakowała się i uciekła, na zawsze opuszczając swój rodzinny dom. Trafiła do Flax Hill małego miasteczka rzemieślników w stanie Massachusetts, gdzie większość mieszkańców zajmuje się produkcją „pięknych rzeczy”. Tam poznaje nowe przyjaciółki (młode kobiety na wydaniu) oraz swego przyszłego męża Arturo Whitmana. Arturo jest jednym z miejscowych twórców biżuterii i ojcem prześlicznej, uroczej dziewczynki imieniem Snow. Do tego jest wdowcem, mężczyzną z przeszłością i sporą rodziną składającą się głównie z silnych, pewnych siebie kobiet.

Wkrótce Boy zostaje częścią rodziny i tym samym macochą dla Snow. I wtedy zaczynają się problemy. Dziewczynka wydaje się być Boy zbyt idealna, zbyt układna, zbyt śliczna. W jej dziecięcej miłości doszukuje się jakiegoś podstępu, ukrytej szpili, którą mała miałaby wbić i zniszczyć to ułożone nowe życie młodej pary. Gdy Boy zachodzi w ciążę jej paranoja powiększa się z każdym miesiącem, by wybuchnąć pełną siłą zaraz po pojawieniu się na świecie córki, nazwanej Bird. Bo widzicie, narodziny Bird wyciągają na wierzch jedną z najgłębiej strzeżonych tajemnic rodziny Whitmanów i tym samym zaburzają ich pozorny spokój. Zagubiona Boy odsyła swoją małą pasierbicę do dalekiej ciotki i postanawia wbrew wszystkim toczyć zupełnie normalne życie. A mała Bird dorasta, piętrzą się niedomówienia i tylko pojawia się więcej pytań, na przykład czemu dziewczynka nie może dostrzec siebie w niektórych lustrach w domu? Czemu często nie widzi swojej twarzy? A to jedynie początek niesamowitej opowieści o trzech wyjątkowych kobietach, przeznaczeniu, tożsamości i miłości, w której Helen Oyeyemi ukryła niespodziewane zwroty akcji, zagadki i prawdy o naturze człowieka.

W „Boy, Snow, Bird” mamy szansę poznać drugą stronę znanej opowieści o Śnieżce. Ukazując dzieje „złej macochy” dostajemy nowy punktu widzenia i możliwość wejścia głębiej w jej wewnętrzny, lodowaty świat. Boy ma w sobie coś z kobiety zniszczonej, zepsutej przez swojego sadystycznego ojca, kontrolującej emocje tak swoje, jak i innych, zachowującej większość uczuć wyłącznie dla siebie. Jednocześnie obserwujemy zagubioną osobę, która do końca nie jest pewna tego kim jest naprawdę. I to właśnie tę cechę dziedziczy po matce mała Bird. Będąc idealnym mimikiem potrafi naśladować wszystkich wokół, poza matką i poza samą sobą, bo jeszcze nigdy siebie do końca nie doprecyzowała. Jej tożsamość nie może się wykształtować, bo tylko widzi siebie poprzez innych. Do tego i matka i córka otoczone są niejako kultem nieobecnej, perfekcyjnej Snow, która pomimo swojego oddalenia zdaje się być ciągle blisko rodziny Whitmanów. I jeszcze pozostają te rodzinne sekrety, o których tak ciężko mówić, a których nie można już dłużej ukrywać…

„Boy, Snow, Bird” Helen Oyeyemi to opowieść, która ciągle mnie zwodziła, kluczyła i wciągała w meandry swojej fabuły, jak w leśne odmęty. Małe amerykańskie miasteczko zdawało się tajemniczą krainą, która z pozoru urocza i „jak z obrazka” kryła w sobie brudne cienie rasowych obsesji, nietolerancji i bolączek zamkniętych społeczności, do których nie mają dostępu szerokie zmiany zachodzące w innych częściach kraju. Rodzina z obrazka w domu Whitmanów, który za jednym poruszeniem magicznej różdżki okazał się być areną walczących o akceptację kobiet, zarówno tę w oczach innych, jak w swoich własnych. No bo jak można żyć w zgodzie ze sobą, gdy nawet lustra pokazują, że nie ma nas do końca? Kiedy nawet najbliżsi zdają się nas czasami nie zauważać? Gdy za każdym spojrzeniem mamy wrażenie, że w zwierciadle niejasno?

O.

„Jestem Legendą” Richard Matheson

Bombla_IamLegend

 

„Full circle. A new terror born in death, a new superstition entering the unassailable fortress of forever. I am legend.”

O wampirach mówi się i pisze wiele. W końcu to ikony popkultury i kultury w ogóle. Mityczne stwory, nieśmiertelne i ponadczasowe. Wyciągnięte z odmętów legend i ludowych przesądów. Historii o potwornych istotach wysysających krew z niewinnych ludzi, szczególnie zamiłowanych w młodych dziewicach i dzieciach. Od czasów napisanej przez Polidoriego noweli zatytułowanej „Wampir”, a kilkadziesiąt lat później wydania kultowej już powieści, dzięki której narodziła się jedna z największych ikon literacko-filmowych świata, czyli „Draculi” Brama Stokera, wampir zadomowił się na dobre i sam został niejako wciągnięty w popkulturowe szaleństwo. Nie ukrywam, że lubię wampirze postacie. Kuszą i fascynują, oscylując na granicy największego tabu z możliwych. Oczywiście te najbardziej klasyczne, prawdziwie okrutne, skłonne do sadyzmu i walające się w oparach dekadencji.  Perwersyjne w swoim łaknieniu i potrzebie opijania się krwią do nieprzytomności. O takich wampirach warto czytać i takich wampirów warto szukać w odmętach dobrej literatury.

Czasami w swoich poszukiwaniach można natrafić na prawdziwą wampirzą perełkę. Opowieść intrygującą pomysłem, bawiącą się formą, przekształcającą mit i nadającą zdawałoby się utartym już ścieżkom całkowicie nową jakość. Taka jest właśnie doskonała, klasyczna powieść Richarda Mathesona zatytułowana „Jestem Legendą” („I am Legend”) z 1954 roku, która pomimo tylu lat wciąż pozostaje jak najbardziej aktualna i ponadczasowa. Powieść niezwykła i dość prekursorska, ukazująca jako jedna z pierwszych zagładę ludzkości w związku z pandemią nieznanego do tej pory zmutowanego wirusa.  Jednocześnie mocno zakorzeniona w swoich czasach. Akcja „Jestem Legendą” rozgrywa się dwadzieścia lat w przyszłość, czyli w latach siedemdziesiątych dwudziestego stulecia, w Stanach Zjednoczonych. Kolejny światowy konflikt przyniósł człowiekowi ostateczne rozwiązanie. Co prawda nikt już nie był zwycięzcą, ale jedno było pewne – zbrojne ataki zmieniły coś na naszej planecie. Zaraz po wojnie zaczęły się związane z użyciem broni masowego rażenia zmiany klimatu, niosące za sobą upalne wiatry, wiry powietrza i burze. A wraz z nimi nadeszła śmiertelna choroba.

Głównym bohaterem powieści jest Robert Neville – ostatni człowiek na ziemi. W związku z pandemią stracił swoich najbliższych, żonę i córkę. Stracił również sąsiadów i znajomych. Wszystkich. Neville jest całkiem sam. Od prawie dziesięciu lat. I od prawie dekady, każdego dnia objeżdża swoje miasto zabijając kolejne ofiary choroby, a nocą, gdy nadchodzi pora ich żerowania, barykaduje się w swoim domu i słucha muzyki klasycznej, czekając na świt i pierwsze promienie słońca. Bo jak pewnie zdążyliście już się domyślić, pandemia, która owładnęła ziemię, to rodzaj potwornego wirusa, który zamiast ostatecznie zabijać, zamienia ludzi w wampiry. W ten sposób wokół Neville’a wciąż piętrzą się istoty, znane sprzed lat twarze, ale wszystkie już krwiożercze, nieustające w swoim polowaniu za świeżym pokarmem. Na szczęście, o ile najbardziej aktywne są one nocami (wtedy wyją, kuszą, krzyczą i łaszą się do drzwi naszego bohatera), to w ciągu dnia chowają się po domach, ciemnych zakamarkach i śpią, czekając na nadejście zmierzchu.

Każdy kolejny dzień Neville’a jest podobny do drugiego. Po przebudzeniu, ablucjach i innych zwykłych czynnościach obwiesza się czosnkiem i przygotowuje na polowanie. Chociaż polowanie nie brzmi odpowiednio, gdy opisuje się systematyczne tropienie kryjówek i wybijanie wampirów we śnie. Ponadto Neville prowadzi także na własną rękę badania –buduje sobie laboratoryjny kącik, pobiera próbki i najpierw próbuje odizolować wirus/bakterię, którą nazwie Vampiris, a potem eksperymentując na różne sposoby marzy o odnalezieniu lekarstwa. Neville tęskni do zwykłego, normalnego życia. Wciąż wspomina ukochaną żonę, widzi jej twarz w wampirzycach kręcących się u niego pod domem. Obserwuje upadek świata, opisuje go i powraca myślami do życia „przed”, gdy miał jeszcze nadzieję, gdy jeszcze wierzył w normalność.

Im dalej przenikamy do postapokaliptycznego świata Neville’a tym wyraźniej zauważamy jego przemianę. Coraz głębiej brnie w eksperymenty i poszukiwania. Przypominając z początku wyciągniętego z klasyki literatury pogromcę wampirów Van Helsinga, z każdym kolejnym dniem zaczyna bardziej przypominać zdeprawowanego doktora Mengele. Przestaje zabijać „szybko i czysto” nabijając wampiry na osikowe kołki, ale w zamian zaczyna się bawić swoimi ofiarami – wyciąga na słońce i obserwuje jak powoli ich ciało pali się w promieniach lub wstrzykuje specjalnie wydestylowane ekstrakty z czosnku, by z fascynacją obserwować powolne rozpuszczanie się tkanek. Porównuje ich budowę, nacina, rozcina, czy bada czaszkę. Dla Neville’a nie ma już żadnego tabu, nie ma prawa, poza tym, które sam sobie tworzy. Dzięki swoim okrutnych praktykom zmniejsza się również wampirza populacja, a jego nocni goście, którzy dziesiątkami czatowali i wyli pod domem, powoli się wykruszają. Neville zaczyna pogrążać się w coraz większym szaleństwie, napędzanym jego rosnącym poczuciem osamotnienia. I wtedy w jego życiu pojawia się Ruth, a wraz z nią powraca utracona dawno nadzieja.

 „Jestem Legendą” Mathesona zaskakuje swoją uniwersalnością. Nie nudzi, co to, to nie. Wciąga i zachwyca wieloznacznością. W przeciągu tych kilkudziesięciu lat nie straciła nic ze swojej wymowy, pomimo że stworzona była jako odpowiedź na przenikliwy strach Zimnej Wojny, na wspomnienie okrutnych wojen i masowej zagłady. Samotność prowokuje emocjonalne burze, naznacza rzeczywistość, mijający czas, gdy nie ma już nikogo do kogo można się odezwać. Przychodzi horror monotonności, horror odpowiedzialności i horror podejmowania wyborów. Neville’owi pozostaje jedynie co noc słuchać wycia w ciemnościach, obserwować zrujnowany świat i samemu powoli zamieniać się w swoisty rodzaj bohatera. Legendę opartą na własnym życiu, tym samym przechodząc do historii nowej ludzkości i zostając ostatnim takim człowiekiem.

O.

„2666” Roberto Bolaño

Bombla_2666

 

„… morderstwa kobiet (…) – To idzie falami. Co jakiś czas przychodzi następna fala i znowu stają się newsem i dziennikarze podchwytują temat. Ludzie też podchwytują temat i gadają, i historia toczy się jak śniegowa kula, i rośnie lawinowo, dopóki nie pojawi się słońce i pieprzona kula się nie roztopi, i wszyscy zapominają, i wracają do pracy.”

Na początek kilka faktów i zarys sytuacji. Chihuahua. Północny stan Meksyku. A w nim jedno z najszybciej rozwijających się miast na świecie. Trzymilionowe Ciudad Juárez. Tuż przy granicy zwanej Paso del Norte (północnym przejściu) – bramie do lepszego świata, bramie na zachód, tam gdzie wszystko jest piękniejsze i gdzie spełniają się marzenia – wejściu do Stanów Zjednoczonych. Miasto potworne. Miasto przeklęte. Miasto zabójcze. Uznane za najniebezpieczniejsze miejsce na świecie poza zadeklarowanymi strefami wojennymi. Miasto, w którym królują narkotykowy biznes, prostytucja i handel ludźmi. W wyniku walk karteli każdego roku giną tam tysiące ludzi. Jednak to nie wyłącznie narko-biznes sprawił, że Ciudad Juárez trafiło na listę najniebezpieczniejszych miejsc na ziemi, ale makabryczne zabójstwa i zniknięcia kobiet, które nie ustają od 1993 roku. Według oficjalnych danych w brutalny sposób zabito tam około pięciuset dziewczynek, dziewczyn i kobiet, ale nieoficjalnie mówi się o tysiącach ofiar. W tych obliczeniach nie uwzględnia się zgłoszonych zaginięć i nieodnalezionych ciał, które również liczy się w setkach.

To właśnie te brutalne zbrodnie, ich makabryczność i bezkarność sprawców zainspirowały chilijskiego pisarza Roberto Bolaño do napisania swojego opus magnum, powieści-potwora, gigantycznej i przenikliwej do szpiku kości, wydanej już pośmiertnie, a zatytułowanej „2666”. Do twórczości Bolaño przymierzałam się bardzo długo i nie byłam pewna co tam odnajdę, a raczej co odnajdzie mnie. Mówiono o arcydziele, samego twórcę cytowano i wychwalano, a Susan Sontag (której zdanie bardzo cenię) nazwała go „najważniejszym powieściopisarzem języka hiszpańskiego”. Pozostało mi się przekonać na własne oczy i na własnej skórze. Z tej literackiej przygody wyszłam zmiażdżona i emocjonalnie posiniaczona. Taki pewnie był zamysł samego Bolaño, chociaż jeszcze przed śmiercią (przedwczesną) zaznaczał, że chciałby, żeby ta historia pojawiła się w pięciu osobnych częściach. Może czuł gdzieś głęboko, że taki intensywny książkowy ładunek to zbyt wiele dla przyzwyczajonego do ułagodzonego obrazu przemocy czytelnika? Jak by nie było, jego spadkobiercy zadecydowali inaczej – „2666” w ponad tysiącstronicowej, oryginalnej wersji zawarło w sobie wszystkie pięć opowieści, których spoiwem i punktem stycznym są masowe zabójstwa kobiet w granicznej strefie Meksyku.

Zwierciadlanym odbiciem prawdziwego Ciudad Juárez jest w „2666” fikcyjna miejscowość Santa Teresa, która niejako przyzywa kolejnych bohaterów, odkrywając przed nimi swoje krwawe, podziemne tajemnice. Mamy pięć opowieści. Punktem wyjścia i klamrą zamykającą powieść jest postać Benna von Archimboldiego – niemieckiego pisarza, którego nikt nigdy nie widział, a którego dzieło jest źródłem niegasnącej fascynacji wśród literaturoznawców na całym świecie. Przypadek sprawia, że pierwsze cztery postacie poszukujące tego dziwnego twórcy trafiają za tropem właśnie do Meksyku tylko po to, by przekonać się, jak śmiertelnie niebezpiecznym miejscem jest Santa Teresa. Dalej historię kontynuują wyrwane z osi czasu fragmenty życia mieszkańców i przypadkowych przyjezdnych morderczego miasta – młodej Rosy, jej ojca Amalfitano, który wciąż drży w strachu o życie swojej pięknej córki, i amerykańskiego reportera o znaczącym imieniu Fate (z ang. przeznaczenie), który zostaje wplątany w podziemne życie Santa Teresa.

Kulminacyjną częścią „2666”, jednak nie ostatnią, jest „Część zbrodni”, którą spokojnie można zastępczo tytułować „Kroniką Śmierci”. Ta właśnie część powieści wydaje się być punktem wyjścia dla Bolaño, który próbuje w niej uchwycić chociaż niektóre z zapomnianych twarzy dziesiątek zamordowanych kobiet. W suchy, bezlitosny sposób opisuje kolejne ciała ofiar, ekstremalnie brutalnie gwałconych, kaleczonych i w końcu zabijanych, by na końcu zostać porzuconymi na wysypiskach, polach, pustyni, śmietnikach… Ta część przygważdża nas ideą wielkiej, anonimowej liczby, ludobójstwa i masowych grobów, do których ciała dziesiątek niezidentyfikowanych kobiet w końcu trafiają. Przypomina archiwum zbrodni, katalog portretów martwych istot, nieprzypadkowo nawiązując do nazistowskich zbrodni II Wojny Światowej. Bolaño nie znajduje odpowiedzi, pozostawia jedynie znaczące tropy. Im głębiej jego bohaterowie zanurzają się w skorumpowane, zarobaczone wnętrze Santa Teresa, uświadamiają sobie i my wraz z nimi, że te morderstwa nigdy się nie skończą. To krwawy, niezmienny element krajobrazu Sonory, w niezrozumiały sposób całkowicie oswojony przez większość jej mieszkańców. I resztę świata.

„2666” nie jest lekturą przyjemną ani łatwą. To gargantuiczny kawał opowieści ekstremalnie wymagającej, niezwykle intensywnej w czytelnicze doznania. To nie jest powieść na jedno posiedzenie. To nie jest powieść na relaksacyjny wieczór z książką. Wysysa z czytelnika całą uwagę, przyzywa go i kusi opowieścią potworną i wyjątkowo męczącą emocjonalnie. Bolaño zostawia nas zupełnie wyprutych, wyzutych i przerażonych. Podwaja te uczucia niedokończonymi wątkami, otwartymi zakończeniami i niedopowiedzeniami, które dręczyły mnie przez całą tą książkową przygodę. Czytając suche, katalogowe opisy kolejnych ciał torturowanych, gwałconych kobiet, po pewnym czasie miałam ochotę krzyczeć. Nie, nie krzyczeć – wrzeszczeć z niemocy, z niemożności zrozumienia. I co chwila zadawałam sobie to samo pytanie: jak to możliwe? W jaki diaboliczny sposób w XXI wieku, gdy na świecie pozostało tak niewiele sekretów do odkrycia, akurat tak makabryczna, ludobójcza zagadka wciąż pozostaje bez rozwiązania? Czego ludzie tak bardzo się boją? Czemu nikt nie reaguje tak jak powinien?

Jak widzicie „2666” pozostawia po sobie gorycz, smutek i zdziwienie. I dziesiątki pytań, wszystkie bez odpowiedzi. Kolejne sekrety. Kolejne tropy, które wciąż czekają, by ktoś za nimi podążył. I po wszystkim jestem pewna tylko jednego – że nie można zapomnieć o Santa Teresa, czyli nie można zapomnieć o Ciudad Juárez, bo zapomnienie i milczenie przyciągnie tam jeszcze więcej śmierci. Więcej zła. I jeszcze więcej niewinnych ofiar. „2666” to bukowy gigant. Dzieło totalne chociaż wciąż otwarte. Bardzo Duży Buk.

O.

*A dla wszystkich, którzy zastanawiają się dlaczego warto czytać takie trudne, bolesne i intensywne w wewnętrzne emocje buki, czyli o czytelniczym masochizmie, polecam doskonały tekst Anny „Katuj, tratuj – czyli trudna miłość w moim domu”. 🙂

„Heart-Shaped Box” Joe Hill

Bombla_HeartShapedBox

 

„The dead win when you quit singing and let them take you on down the road with them.”

Całkiem niedawno, przy okazji październikowych zdobyczy pisałam Wam o bukowej, zupełnie przypadkowej niespodziance na jaką natrafiłam poszukując dobrego, zimowego horroru. O powieści, której intrygujący tytuł przyczepił się do mnie i kręcił się za mną, dopóki jej nie zakupiłam i nie zaspokoiłam chorobliwej ciekawości. Chodzi mi oczywiście o „NOS4A2” (polska premiera podobno w czerwcu) i jednocześnie odkrycie twórczości Joe Hilla, najstarszego syna Stephena Kinga, który (całe szczęście!) poszedł w ślady ojca i ma szansę kontynuować dzieło mistrza literatury grozy. W jego opowieściach jest coś znanego, jakaś namiastka przeszłości i klasyki, za którą tęsknię teraz, poznając nowe twory samego Kinga. 

Tym razem jednak zdecydowałam się sięgnąć po debiutancką powieść Hilla, czyli „Heart-Shaped Box” (tytuł zaczerpnięty z piosenki Nirvany pod tym samym tytułem i oznacza Pudełko w kształcie serca) i lektura tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że pisarz ten ma w głowie równie intrygujące historie co jego skądinąd uwielbiany przeze mnie ojciec i wcale a wcale nie ma zamiaru zaprzestać się nimi dzielić. Co więcej, pozostawia wrażenie, że dopiero się rozkręca i jeszcze długo nie przestanie nas porządnie straszyć. Od razu nadmienię, że „Heart-Shaped Box” to bardzo klasyczny horror, który swoje korzenie zawarł w tradycyjnych historiach grozy – czerpie od najlepszych, w tym również od Lovecrafta, którego czuć intensywnie wzdłuż fabularnych wątków, zachowujących jednak nowoczesny zamysł całości. Głównym spoiwem powieści jest strach, zarówno ten bohaterów przed śmiercią, przed nieuniknionym, jak również nasz czytelniczy strach przez nieznanym i potwornym, przed światem zmarłych i tym co wychodzi „z drugiej strony”, a czego nie chcielibyśmy nigdy spotkać.

Jude Coyne to podstarzały artysta rockowy, który po rozpadzie swojego zespołu, pogrąża się powoli w marazmie i otchłani swoich wspomnień o dawnej sławie. Nie daje już koncertów, większość czasu spędza na wywiadach, spotkaniach, albo innych tego typu imprezach, na których nie musi okazywać swojego talentu, a raczej po prostu bywać ku radości tłumów. Prowadzi spokojne, w miarę ułożone życie, którym kieruje jego menadżer, a on sam w tym czasie zajmuje się swoim domem, dwoma ukochanymi psami i licznymi kochankami, które z przyczyn dużej ilości rozpoznaje jedynie po przydomkach zaczerpniętych z nazw stanów, z których dziewczyny pochodzą. W ten sposób przez jego dom przewinęły się Florydy, Kentucky i Goergie – każda podobna do drugiej, młoda i zagubiona dziewczyna.

Coyle ma także wyjątkową pasję, a raczej rodzaj osobliwego hobby. Otóż zbiera przedmioty okultystyczne, związane ze śmiercią i wszystkim co mroczne i nietypowe. W jego kolekcji znaleźć można zarówno spreparowaną ludzką czaszkę, stary stryczek po prawdziwych egzekucjach, czy film „ostatniego tchnienia” tzn. gatunku snuff. Przedmioty te dostawał w prezencie, kupował na aukcjach (osobiście bądź przez agentów) lub wynajdywał na różnorakich stronach internetowych. Kiedy przychodzi do niego propozycja zakupienia prawdziwego ducha, Coyle nie waha się ani chwili, tym bardziej, że cena jest jak najbardziej przystępna, a sama oferta stworzona jakby specjalnie dla niego.

Duch, zdaniem jego pierwotnej właścicielki, ma przybyć za swoim ulubionym garniturem zamkniętym w pudełku w kształcie serca. Ma to być niegroźna, sympatyczna obecność pozostała po ojcu kobiety, która idealnie dopełni niesamowitej kolekcji rockmana. I jak się z pewnością domyślacie duch faktycznie przybywa za pudełkiem. Tylko że nie jest to wcale duch miłego, przyjaznego staruszka, ale mściwej istoty, która za swój pośmiertny cel postanowiła postawić sobie zniszczenie Judasa Coyle’a, poprzedzone doprowadzeniem go na skraj obłędu i odebraniu mu wszystkich tych, na których mu zależy. By tego dokonać i ziścić swoje marzenie duch wykorzystuje umiejętności, których mistrzem był za życia – hipnozę i manipulację emocjami. Na jaw wychodzą przerażające wydarzenia sprzed lat, traumy dzieciństwa i smutne konsekwencje wyborów, jakich Judas dokonał lata wcześniej. I rozpoczyna się wyścig ze śmiercią.

Joe Hill w „Heart-Shaped Box” zawarł wszystkie podstawowe elementy, które często przewijają się zarówno w jego twórczości, jak i w prozie Kinga. Znajdziemy tu umiłowanie do motoryzacji i tym samym nawiązanie do klasycznych powieści drogi, w których bohaterowie przemierzają kraj w poszukiwaniu odpowiedzi na najbardziej dręczące ich pytania. Idąc tym tropem zauważymy równie znany motyw walki o własne, zagubione „ja”, pogodzenia się ze swoją przeszłością i błędami młodości. Powrót do lat młodzieńczych wyciąga na wierzch stare traumy, które nawiedzały bohaterów całe życie i w końcu, po latach, przychodzi możliwość ich zrozumienia i odpuszczenia dawnych win. Tym samym ich życie od nowa nabiera sensu, zyskuje nowy kierunek – są gotowi na poświęcenie i otwarci na miłość.

W „Heart-Shaped Box” czytelnik obeznany z horrorem i literaturą grozy odnajdzie wiele pomniejszych nawiązań i znanych motywów, które wywodzą się z klasyki tego gatunku. Hill jednak poobracał i wykorzystał je tak umiejętnie, że zebrane razem tworzą zestaw doskonały. Sprawdzony, a jednak wciąż zaskakujący, który sprawia, że z każdą kolejną stroną coraz bardziej pragniemy siedzieć przy zapalonym świetle i z całą pewnością wolimy nie zgłębiać tajemnic kryjących się pod naszymi łóżkami, czy w odmętach szaf. Historia Judasa Coyne’a zaraża nas strachem, który sączy się poprzez rozdziały. Przypomina też, że wszelkie krzywdy, jakie wyrządzamy w trakcie swojego życia innym, bliskim nam ludziom, mogą mieć nieprzyjemne konsekwencje, wrócić do nas z siłą pędzącego bumerangu, w najmniej spodziewanym momencie. I oczywiście, gdy jest już po wszystkim, „Heart-Shaped Box” pozostawia po sobie wielką traumę, niczym z czasów dzieciństwa i zaczątki fobii przed czarnymi pudełkami w kształcie serca.

O.

Liebster (Lobster) Blog Award

Bombla_Liebster

Miał być tekst o pewnym bardzo godnym horrorze, ale muszę odpowiedzieć na wezwanie, więc do bardzo godnego horroru wrócimy we wtorek (a może nawet wcześniej, jak uda mi się ogarnąć życie) 😀

Ach te blogowe łańcuszki i internetowe zabawy – nie przepadam za nimi, ale nie sposób od nich uciec, gdy tak krążą sobie po sieci. Dzisiaj nadszedł czas na Wielkiego Buka, by dołożyć swoją cegiełkę do Liebster Blog Award (chociaż Lobster Blog Award o wiele bardziej by mnie ucieszyła, bo wszyscy wiedzą, że wspieram modę na niejedzenie owoców morza :)).

SERIA 01:

Do zabawy w ostatnich dniach wybrała mnie Asia „Potłuczona Literatka” z Literackiej Gospody za co bardzo ładnie dziękuję.

Zasady są bardzo proste: odpowiadam na 11 pytań otrzymanych od osoby (blogera/blogerki), która mnie  nominowała, a potem wybieram kolejne blogi do zabawy i sama pytania zadaję.

W takim razie Wielki Buk odpowiada:

1. Twój blog w 5 słowach…

To jest blog o literaturze. 

2. Jeden (jeden!), najważniejszy blog, który Cię inspiruje….

Experyment Rafała i Doroty – o książkach godnych i ważkich, bardzo inspirująco.

3. Twój dotychczas największy sukces….

Nie ma „największych” sukcesów, bo zawsze może być lepiej 🙂

4. Literatura: popularna czy klasyka?

Bez klasyki nie byłoby literatury popularnej (kanon trzeba znać), a jednocześnie klasyka też była kiedyś popularna. Czytam wszystko.

5. 5 słów, które – twoim zdaniem – charakteryzują blog http://gospodaliteracka.wordpress.com/

Om nom nom i książki.

6. Jak spędziłbyś/abyś dzień tylko dla siebie (bez ograniczeń czasowych, finansowych i przestrzennych)?

Ja, G. i psie potwory, gdzieś gdzie chłodno i przyjemnie, bez słońca, blisko morza, do góry nogami cały czas, ewentualnie spacerując po plaży, i nic nas nie obchodzi.

7. Kuchnia: wegetariańska czy z potrawy z mięsem?

Mięso podstawą życia.

8. Ulubiony deser.

Nie przepadam za słodyczami i cukrem w ogóle, ale jak już mam czymś się obeżreć, to dyniowcem jesiennym.

9. Co sądzisz o ziołolecznictwie?

Mięta na bolący brzuch – jak najbardziej tak, ale duże nie-nie dla ziół na poważne choroby, chyba że w ramach uzupełniających klasyczne leczenie.

10 Twój sposób na dobry humor.

Ja, mój G., dwa kudłate potwory i turlanie się.

11. Czym jest dla ciebie prowadzenie bloga?

Pasją i wielką radością, bo mogę gadać o książkach ile wlezie i tym samym dzielić się tym, co bardzo bardzo lubię.

Mam wrażenie, że już wszyscy brali udział w tej zabawie, ale poniższa piątka z pewnością ma ją dopiero przed sobą:

KobiecaStrona – kobieca strona kultury 

Taki Tu Taki Blog – męska strona literatury

Wstaw Tytuł – kobieca strona literatury

Superchrupka – popkulturowe szaleństwo

Lego’s Soul – pasja kolekcjonera

Pytania dla Was:

  1. Czy masz swojego Wielkiego Buka (albo Dużego), książkę najlepszą i najwspanialszą, do której uwielbiasz wracać i którą polecasz w ciemno?
  2. Książka tradycyjna, e-book, czy audiobook i dlaczego?
  3. Którego bohatera literackiego/filmowego chcielibyście spotkać na żywo i porozmawiać?
  4. Literatura polska czy zagraniczna?
  5. Ekranizację jakiej książki najbardziej chcielibyście obejrzeć?
  6. Jaka jest Twoja popkulturowa „guilty pleasure”, coś co sprawia Ci radochę i przyjemność i nic na to nie poradzisz?
  7. Książka, którą „wszyscy” już czytali, a Ty jeszcze nie?
  8. Apokalipsa, koniec świata i zombie biegające w kółko: musisz spakować się w 5 minut, możesz zabrać tylko jedną książkę. Którą wybierzesz?
  9. Czy i co podżeracie podczas lektury?
  10. Opowieść literacka/filmowa, której nie znosisz, nie lubisz, nie przekonała Cię?
  11. Światy magiczne, filmowe, literackie i wszelkie wyobrażone – masz niezwykłą szansę pojechać na wakacje do jednego z nich – gdzie jedziesz?

Miłej zabawy Moi Drodzy!

SERIA 02

A tutaj totalna niespodzianka, bo do Liebstera zaprosiła mnie również Wiola z Audio i Booka, więc poczułam się ważka i bardzo nominowana za co pięknie dziękuję 🙂 A że pytanie są godne, to odpowiadam (ale nikogo nie nominuję już):

1. W zasadzie po kiego grzyba piszecie bloga? Przecież z blogerów wszyscy się śmieją.

Ciągle gadam o książkach, więc żeby się wygadywać chociaż trochę bardziej i do tego dzielić się przemyśleniami z innymi- mam bloga. Ktoś się śmieje z blogerów?

2. Rozbudowana fabuła czy rozbudowane postacie? [jako że nie można mieć wszystkiego]

Rozbudowane postacie, bo drażnią mnie skomplikowane meandry opowieściowe, naszpikowane red herringami, które ostatecznie i tak prowadzą donikąd.

3. Kto jest autorem najlepszego dialogu ever, jaki przeczytałyście?

Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, co oznacza najprawdopodobniej, że nie zapamiętuję za dobrze dialogów.

4. Nie będę pytać, czy najpierw książka, czy adaptacja. Zapytam o najlepiej zagranego / przeniesionego na ekran bohatera książki.

Uwielbiam Jeremy’ego Ironsa w roli Humberta Humberta z „Lolity” i Jacka Gleesona w roli boskiego Jeoffa z serialu „Gra o Tron”.

5. Literatura faktu, czyli jakie lubicie reportaże? Pozostawię to pytanie na wpół otwarte, żeby nie narzucać się zbytnio ze swoją definicją reportażu.

Szczerze napisawszy, to rzadko sięgam po reportaże, ale jak już sięgam, to najczęściej po te podróżnicze.

6. Wolicie książki świeże, pachnące i nowiutkie, czy przeczytane przez tłumy ludzi?

Obojętnie – nie liczy się forma, tylko treść.

7. Co podjadacie, kiedy piszecie/ czytacie?

Jestem obsesyjnym podżeraczem chrupek wszelkiej maści, więc chrupka it is 🙂

8. Bazgrzecie po książkach, czy papier jest dla was świętą ziemią, której grafit zbrukać nie może?

Najczęściej korzystam z karteczek i notesów, ale nie mam oporów przez pisaniem po książkach.

9. Książki waszego życia – top 3. Nie chodzi o te, które uważacie za wybitną literaturę, tylko te, które dotknęły was najmocniej.

1) „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren, bo pierwsza zapamiętana i ukochana do dzisiaj.
2) „Atlas Zbuntowany” Ayn Rand, bo przygniotła mnie ideami.
3) „Sto Lat Samotności” Gabriel Garcia Márquez, bo mogłabym ją czytać bez końca.

10. Idziecie na spotkanie autorskie z pisarzem. Możecie zadać mu jedno pytanie (w czasie, kiedy on bazgrze wam po książce). Kim jest ten autor i na jakie pytanie się zdecydujecie?

Stephen King – czego boisz się najbardziej na świecie?

11. W jakich najdziwniejszych/ najbardziej niebezpiecznych warunkach zdarzyło wam się czytać?

Z reguły unikam sytuacji niebezpiecznych, ale chyba taką ambitną traumą pozostanie próba czytania na rozbujanym promie do Szwecji podczas śnieżnej burzy połączonej ze sztormem.

O.

„Człowiek Nietoperz” Jo Nesbø

Bombla_CzłowiekNietoperz

 

„On the second day, he came with a single red rose

He said: „Give me your loss and your sorrow”

I nodded my head, as I lay on the bed.

If I show you the roses, will you follow?”

Where The Wild Roses Grow Nick Cave&Kylie Minogue

Skandynawskie kryminały. Hasło doskonałe. Przyciąga jak magnes. Przynajmniej mnie. Czytelniczkę wiecznie stęsknioną za zimą i za zimnem w ogóle. Ewentualnie za jesienią. Za zamglonym słońcem. Lodowatym deszczem, siekącym po twarzy. Za hulającym wiatrem. Za mrozem. I chrupiącym śniegiem pod nogami. Spragnioną dobrze opowiedzianych historii na godnym poziomie. Oczekującą silnych bohaterów rodem z Północy, którzy zmagać będą się nie tylko z okrutnymi zbrodniami, ale także nieprzyjaznym otoczeniem lodowatych krajobrazów. Kryminały obiecują porządną, misternie utkaną intrygę. Kuszą tajemnicami i skomplikowanym śledztwem, które mogę spokojnie i po cichu obserwować z oddali, schowana pod kocem. I przede wszystkim nęcą mnie tym lodowym podmuchem, nawet w środku upalnego lata.

I nagle przydarzył mi się Jo Nesbø i jego pierwszy tom kryminalnego cyklu z Harrym Hole w roli głównej, czyli „Człowiek Nietoperz”. No bo jak to? Że niby skandynawski kryminał, ale w Sydney? Gdzieś po drugiej stronie globu, z kangurami, kamiennymi pustyniami i skwierczącym słońcem? Nie, nie – to z pewnością nie mogło się udać. A jednak. Po pierwszych rozdziałach wpadłam jak przysłowiowa śliwka w kompot i nie mogłam się oderwać. I nieistotne stały się zupełnie australijskie okolice. Nieważne nawet, że miejscami czułam się, jakbym z dystansu obserwowała po raz kolejny „Pricillę Królową Pustyni”. I nawet to otumaniające słońce nie drażniło mnie tak bardzo, bo poznając głównego bohatera wiedziałam, że on też czuje się totalnie wyciągnięty z kontekstu. Wtłoczony w świat, który jest mu całkowicie obcy.

No właśnie. Główny bohater. Detektyw Harry Hole.  Już pierwsze zdanie powiedziało mi o nim wszystko. Od razu mogłam wczuć się w jego postać, tym samym wciągając się w opowieść – „Czuł się fatalnie.” W takich warunkach i ja czułabym się potwornie. Harry Hole od wejścia na scenę wydaje się być przytłoczony gorącem, kolorem i rzeczywistością niby wyciągniętą z surrealistycznego filmu. Rasowy Norweg. Surowy w obyciu. Facet z przeszłością. I ta australijska zbrodnia. Niby zwyczajne morderstwo młodej dziewczyny. Wszystko powinno być proste i łatwe. Wokół niego zaczynają się kłębić sami sympatyczni, otwarci ludzie – wszyscy chcą mu pomóc. Każdy ma coś do dorzucenia. A im dalej w śledztwo, tym bardziej rysuje sie obraz Australii, którego my czytelnicy wcale nie mieliśmy ochoty zgłębiać, a tym bardziej nasz bohater, który musi poznać go na własnej skórze.

Z początku Australia wydaje się być niczym hippisowska, pacyfistyczna enklawa zawieszona w czasie. Wszędzie kolorowo. Wszechobecna tolerancja. Króluje otwarta tęczowa kultura. Totalna, międzynarodowa mieszanka. Każdy uśmiechnięty. Szczery do bólu. Nikt nie ma nic do ukrycia. Harry Hole szybko odkrywa, a my razem z nim, że ta radosna twarz to jedynie maska, za którą kryją się zawiść, skrywane od lat urazy i często smutek. Każdy z bohaterów ma tajemnicę. Większość tych sekretów jest brudna, niejasna, powiązana z podziemnym życiem miasta. Kolejne postacie dramatu „Człowieka Nietoperza” zamieszane są w dziwne zależności, których nikt by się po nich nie spodziewał. Osobiste nieszczęścia ukrywają dla siebie i pilnują, by nikt nie spenetrował ich małych, zamkniętych światów.

Jo Nesbø utopijną krainę szczęśliwości ni stąd ni zowąd przekształca, przynajmniej na papierze, w  okrutne i bezlitosne piekło. Sielankowe poczucie szczęśliwości i oderwania zastępuje brutalnym ściągnięciem na ziemię. Australia z każdą kolejną stroną zaczyna przypominać tę mroczną, ciemną Skandynawię, tak bliską wszystkim miłośnikom kryminałów Północy, ale odwróconą do góry nogami. Jej obleczone w palące promienie lustrzane odbicie. Na wierzch wypływają odwieczne społeczne konflikty. Wracają historie wybitych aborygeńskich plemion, przepędzonych i spędzonych niczym bydło na niechciane tereny, do rezerwatów. Ujawniają się nienawiść, niezrozumienie i rasowa niechęć, wypływające z lat kłamstw, którymi karmią się mieszkańcy zagubionego kontynentu. Wystarczy spojrzeć z dystansu. Przyjrzeć się bliżej temu, co za bardzo się świeci i mami wzrok.

Wychodzi na to, że „Człowiek Nietoperz” okazał się być doskonale skonstruowanym kryminałem, w jak najbardziej skandynawskim stylu. Bo wszystko jest na swoim miejscu, a fabuła powieści co prawda spowita gorącym powietrzem, perfekcyjnie znajduje swoje odbicie w lodowatych rejonach Północy. Jo Nesbø stworzył historię, w której nic nie jest takie, jak się wydaje, a każda kolejna napotkana postać ma jeszcze więcej tajemnic i ukrywa się szczelnie za maską pozornego szczęścia. Do tego całość powieści owinięta jest w aborygeńskie legendy, które przeplatają się z fabułą, inspirują kolejne części i rozdziały, by okazać się kluczem do rozwiązania całej zagadki. I na dodatek ten Nick Cave gdzieś w tle mruczący balladę o śmierci… Jak dobrze było poznać Harrego Hole – chcę więcej.

O.