Wielbiciele literatury już tak mają. To ich naturalna cecha. Jakiś rodzaj wewnętrznej energii, która przepływa pod skórą, przesyła impulsy do mózgu obsesyjnego czytelnika, wciąż działającego na najwyższych obrotach. Analiza, interpretacja, rozważanie tematów – literatura, szczególnie ta dobra uzależnia, a przymus prowadzenia na własną rękę literackiego śledztwa potrafi być większy od każdej innej kulturowej potrzeby. Najlepiej skupić się na jednym, konkretnym temacie. Tajemnica pewnego dzieła. Mroczny sekret ulubionego autora. Wiadomość-klucz, którą tylko wytrawny znawca tematu może rozwikłać. Jedno odpowiednio odczytane zdanie może stanowić o przyszłości, o całej egzystencji, o największym poświęceniu twórczości. To właśnie wtedy literatura staje się zwierciadłem, które odbija pasję, pochłania światło i przyciąga, aż oba odbicia staną się łudząco do siebie podobne.
„Godziny, dni i tygodnie, kiedy zagrzebywałem się w starych zeszytach i starych książkach, były godzinami, dniami i tygodniami podobnymi jak wierna kopia do chwil spędzonych z Lucynką. Trylobity dawnej czułości.”
O poświęceniu na rzecz literatury, o poszukiwaniu siebie w twórczości drugiego człowieka i o miłości, która staje się tej twórczości synonimem opowiada piękna, subtelna powieść czeskiego pisarza Martina Reinera zatytułowana „Lucynka, Macoszka i ja”. Martin Reiner jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy Czech, a świadczyć może o tym nie tylko fakt, iż zdobył on wszystkie możliwe literackie wyróżnienia swojego kraju. Oczywiście ta wiedza może tylko pogłębić zrozumienie dla jego geniuszu, niemniej wyłącznie poznanie chociaż jednego z jego dzieł od razu nakieruje czytelnika na odpowiedni tor. Sam Reiner niejedno wie o poświęceniu życia na rzecz badań twórczości innych – jego monumentalne dzieło życia „Poeta. Powieść o Iwanie Blatnym” to właśnie nawiązanie do głównego wątku, który umieścił w „Lucynce, Macoszce i Ja”. Pisarz przekrada się do życia drugiego pisarza, przenika i wnika i wtedy mogą zaistnieć chwile, gdy jeden odbija obraz tego drugiego.
Brneński listonosz, Tomasz Mróz, zupełnie przypadkiem zostaje wciągnięty w literacką obsesję –myśl o jednym z zaginionych poetów, jakim był Jerzy Macoszka. W ręce Tomasza wpada odręczna notka, wiadomość skierowana do Macoszki, a która jest na tyle tajemnicza, na tyle niepojęta, że nie da się o niej zapomnieć. Tomasz rusza na poszukiwania, ale zanim rozwikła zagadkę uda mu się całkowicie zagubić w twórczości poety i jednocześnie przybrać zupełnie nową rolę – rolę ojca, opiekuna pięcioletniej Lucynki. I tak splatają się losy zapomnianego poety na emigracji, małej dziewczynki, która od nowa uczy się, jak to jest mieć tatę, oraz samego Tomasza, który gdzieś pomiędzy śledzeniem losów Macoszki a opieką nad Lucynką, zaczyna w końcu na nowo postrzegać prawdziwego siebie.
Wydawać by się mogło, że wymuszone rodzicielstwo połączone z codziennością oraz z akademicką, niemal mrówczą analityczną pracą nad zawiłymi losami autora na dokładkę, w jakiś sposób wyklucza się. Może nawet zdawać się nieosiągalne. Nic bardziej mylnego, bo uczucie, jakie rodzi się pomiędzy Lucynką a Tomaszem w żaden sposób nie jest uczuciem uciążliwym. Wręcz przeciwnie – dziecko inspiruje, stymuluje Tomasza do szukania nowych ścieżek, do skupienia się na pomijanych dotąd szczegółach. I tak, małe, drobne, niby nieważne zadania dnia codziennego, jak wspólne czytanie książki, zabawa w parku, gotowanie, znajdują swoje odzwierciedlenie w literackiej pasji bohatera. Nagle sprawy do tej pory niejasne i mgliste, nabierają nowych kształtów, w końcu zyskują formę, a sekrety Macoszki, ukrywane po pisarskich kątach notatników ni stąd, ni zowąd same wychodzą na wierzch.
Czytając „Lucynkę, Macoszkę i ja” można odnieść wrażenie, że przenikają się trzy zupełnie różne światy – ten należący do małej, niechcianej Lucynki, ten przynależny samotnemu pogrążonemu w cieniu Tomaszowi oraz ten, który łączy je w jedną całość, czyli dziwna wykreowana rzeczywistość Jerzego Macoszki. Trzy wymiary tworzące perfekcyjną pełnię. A jednak widać, że to wszystko jest tylko na chwilę, tylko na czas odkrywania poetyckiej tajemnicy, że nawet uroczy związek ojca i córeczki okaże się być wyłącznie tymczasowy. Ta efemeryczność, oniryczność, mglistość opowieści obecna jest w całej historii Reinera. Lucynka, Macoszka i Tomasz mogą istnieć wyłącznie jako trio i gdy w końcu któregoś z nich zabraknie, gdy opadnie kurtyna i skończy się czas odkrywania, subtelne więzi, jakie utworzyły się w czasie twórczej fascynacji, zerwą się bezpowrotnie.
„Lucynka, Macoszka i ja” Martina Reinera to niezwykle piękna, delikatna i wielowymiarowa powieść, którą można czytać wciąż od nowa, odkrywać kolejne szlaki i przemierzać na różne sposoby. To proza doskonała i uniwersalna, poruszająca tematy, w których odnaleźć może się każdy czytelnik. Literacki świat wnikający do rzeczywistości, poświęcenie dla drugiej osoby, tak fikcyjnej, jak i prawdziwej, które zmuszają do odkrywania samego siebie. Ojcowska miłość po części skazana na klęskę, która ciągle świadoma jest nadchodzącego upadku. Czytelnicza obsesja, która w końcu pomaga dokonać ostatecznych wyborów, dla własnego i cudzego dobra. Samotność w potrójnej odsłonie, która razem tworzy doskonałą pełnię i daje małe szczęście. „Lucynka, Macoszka i ja” zachwyca subtelnością i daje nadzieję, że miłość można odnaleźć wszędzie – tak w oczach małej dziewczynki, jak na kartach poetyckich wspomnień.
O.
*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Stara Szkoła.
**Po więcej niezwykłej powieści Martina Reinera koniecznie zajrzyjcie na vloga, gdzie trwa również KONKURS! Do wygrania egzemplarz powieści „Lucynka, Macoszka i ja” 🙂