Dwadzieścia pięć lat temu, widzowie stacji ABC, a wkrótce wszyscy, których stacje wykupiły czas emisji, co tydzień wstrzymywali oddech i próbowali odpowiedzieć na pytanie: „Kto zabił Laurę Palmer?”. Zagadka była tym wspanialsza, że serial, stworzony przez wizjonerskiego Davida Lyncha, łączył w sobie małomiasteczkową tajemnicę z niezwykłymi sekretami, a wszystko w niespotykanej dotąd w telewizji atmosferze. „Twin Peaks”, bo to o nim mowa, wkrótce przeszedł do historii, widzowie wciąż od niego powracają, a Laura Palmer stała się swoistą ikoną ofiary. Wielu próbowało powielić sukces serialu Lyncha. Wielu naśladowało, całkiem nieudolnie, próbując odwzorować duszne, niezrozumiałe relacje mieszkańców tego sennego górskiego miasteczka. Przepis wydawał się prosty – mała społeczność, miejscowe zależności i sekrety, których każdy chce chronić, gdy pojawia się „ten z zewnątrz”.
Skorzystała z niego Erin Kelly, tworząc powieść opartą o nagradzany brytyjski serial, czyli „Broadchurch”. Już sam fakt, że jest to „upowieściowiony” scenariusz wydaje się być co najmniej podejrzany. Nie jest to uzupełnienie. Nie jest to kontynuacja, ani nawet wydarzenia prowadzące do głównej historii, ale próba zamiany opowieści serialowej na książkową. Gdyby podjąłby się tego zadania laik, to efekt końcowy byłby nawet nawet zadowalający. Jednak tej zamiany podjęła się autorka niejednego thrillera, dziennikarka i pisarka, z niemałym dorobkiem na koncie. A efekt końcowy niestety zawodzi, bo okazuje się, że nie tak łatwo jest oddać niezwykłą atmosferę wykreowaną na miarę telewizji i potrzeba niemałego nosa do tych niewidzialnych szczegółów, żeby w podobny sposób ożywić powieść. I tutaj tego zabrakło.
Nadmorskie miasteczko Broadchurch w hrabstwie Dorset przygotowuje się pełną parą do letniego sezonu. Mieszkańcy budzą się do życia, zaczynają rozkręcać biznesy, coraz więcej turystów przyjeżdża na urlop i… wtedy miasteczkiem wstrząsa wiadomość o brutalnym zabójstwie jedenastoletniego Danny’ego Latimera. Śledztwo podejmie Alec Hardy, nowy komisarz policji, oraz Ellie Miller, jego podopieczna, której niefortunnie sprzątnął posadę sprzed nosa i tym samym upragniony awans. Na dodatek, Hardy jest policjantem z przeszłością, a jego pobyt w Broadchurch miał być rodzajem ucieczki od spraw typu… zabójstwo dziecka. Śledczy mają zupełnie inne podejście do sprawy, bo Hardy jest zdystansowany i nieufny, natomiast Ellie, blisko związana z miejscową społecznością nie może uwierzyć, by zabójcą mógł być ktoś z miasteczka. Czy dowiemy się, co naprawdę wydarzyło się w nocy, gdy zginął Danny? Czy sekret komisarza wyjdzie na jaw? Czy można zaufać komukolwiek w tak małej i zamkniętej społeczności jak Broadchurch?
Podstawa opowieści jest niezwykle obiecująca, tym bardziej, że towarzyszymy Danny’emu w jego ostatnich chwilach. Nie znamy mordercy, niemniej czujemy strach jego małej ofiary. Od razu identyfikujemy przerażenie i celem, jako czytelnika, zostaje jak najszybsze odkrycie mordercy. I pod tym względem, „Broadchurch” Erin Kelly sprawdza się znakomicie, bo jest to klasyczna, niemal schematyczna powieść kryminalna. Nie ma tu zbyt wielu fabularnych zakrętów. Nie ma ciosów i zaskoczeń. Mozolnie przedzieramy się przez kolejnych podejrzanych, znosimy zagrywki komisarza i pani sierżant, aż docieramy do celu. Ot, może łatwiej byłoby zidentyfikować mordercę na ekranie?
Zadaniem dobrej historii morderstwa są poszlaki i wskazówki. Małe okruszki pozostawione dla uważnych czytelników, tak, by można na własną rękę prowadzić śledztwo nie polegając jedynie na wnioskach detektywów. Tak chociażby zrobił Dennis Lehane w „Rzece Tajemnic”. W „Broadchurch” nie ma nic, a to dlatego, że scenarzysta specjalnie tak obudował historię, by tożsamość mordercy ujawniona została dopiero w finałowym odcinku. W książce ten manewr nie ma zupełnie racji bytu, bo czytelnik jest jedynie prowadzony za rękę przez Erin Kelly i jej suchy, pozbawiony atmosfery dramatu styl, ewidentnie oparty o wizualne wskazówki dla aktorów. Nie ma na kim nam zależeć, bo postacie opisane są płaskie, a ich zależności oparte o grę, o mimikę aktorską, której przecież nie widać na kartach powieści. Nie wystarczy szczegółowy opis czyjegoś ubrania i opadającej na czoło mokrej grzywki, by zrozumieć pobudki bohatera. Detaliczny opis miasteczka nie robi wrażenia, gdy nijak nie widać w tym klimatu, nie czuć żadnego napięcia. O ile „Broadchurch” sprawdzi się idealnie jako rozbudowany scenariusz, z którym można śledzić poczynania aktorów na ekranie, to jako kryminał okazuje się być jedynie bardzo przeciętny. Ratuje go mniej więcej historia, która i tak nie należy do autorki.
„Broadchurch” Erin Kelly zawodzi jako niby „jeszcze bardziej nastrojowy, emocjonujący i zaskakujący niż telewizyjny pierwowzór” kryminał, bo widać, że nie był pisany z pasji, ale z czyjegoś kaprysu, może nawet jako dodatkowa reklama dla serialu, tak by przyciągnąć więcej widzów na przyszłość. To zwyczajna, bardzo prosta i liniowa historia „kto zabił?”, ale nawet o tym biednym, małym Danny’m Latimerze za chwilę zapomnimy, nie mówiąc o parze niedoskonałych brytyjskich detektywów. Jeśli ktoś szuka ot, zwyczajnej kryminalnej odskoczni z morderczą zagadką w tle, ten może sięgnąć po „Broadchurch” nie oczekując zbyt wiele. Komu jednak zależy na porządnie dopracowanej opowieści, od której nie sposób będzie się oderwać, ten niech lepiej sięgnie po serialowy pierwowzór i w ten sposób pozna mieszkańców i tajemnice Broadchurch. Nie powiedziane, że dla kogoś nie stanie się to tak kultową produkcją, jak niegdyś było „Twin Peaks”. A ja natomiast spojrzę z nostalgią w dal, bo drugiej Laury Palmer już nigdy nie będzie.
O.
*Recenzja powstała we współpracy z Księgarnią Internetową Bonito.
**Po więcej obgadywania „Broadchurch” przeze mnie i Bonnie Blue koniecznie zajrzyjcie na VLOGA: