Nadszedł czas na czwarte wyzwanie BOOKATHONU i w ten sposób po kilku zmianach, jakie musiały zajść przez pocztowe komplikacje, wyzwanie „Przeczytaj książkę i obejrzyj jej filmową adaptację” uznaję oficjalnie za zaliczone! Za mną jednak jedynie 130 stron, więc nie było to aż tak wymagające zadanie. Niemniej, było to wyzwanie przepyszne, bo wybrałam sobie powieść, której autora uwielbiam i ekranizację, za którą również przepadam, więc wczorajszy dzień był dniem samych przyjemności. Zgodnie z zapowiedziami – „Śniadanie u Tiffany’ego” Trumana Capote oraz film pod tym samym tytułem w reżyserii Blake’a Edwardsa z 1961 roku.
Czasami rodzimy się pewni swojego miejsca na ziemi. Pewni samych siebie, swoich korzeni i celu, jakiemu ma nasze życie przyświecać. Z radością poddajemy się kolejom losu, podążamy niemal wytyczonym przez gwiazdy szlakiem, poznając, ucząc się, zakochując, zakładając swój własny dom. Dom, czyli tę ostateczną kotwicę, ostoję, oazę spokoju i bezpieczeństwa. Niestety, nie wszystkim dana jest ta pewność. Nie każdy potrafi się zakorzenić, stworzyć siebie na nowo. Niespokojne dusze, zbłąkane, niemogące znaleźć sobie miejsca, wiecznie w biegu, wiecznie na walizkach – czasami szczęśliwi naprawdę, czasami jedynie pozornie. Nieujarzmieni i nieoswojeni, tak jak główna bohaterka kultowej powieści Trumana Capote „Śniadanie u Tiffany’ego”.
Takim żywym srebrem, nieposkromioną, szaloną dziewczyną była Holly Golightly, którą po latach wspominają ci, którzy byli świadkiem jej ucieczki. Narratorem tej opowieści jest pisarz, który w barze wspomina swoją młodość i czas jaki spędził w pewnej nowojorskiej kamienicy. Tam właśnie poznał swoją uroczą sąsiadkę, jedną z pierwszych it-girls, dziewczynę do towarzystwa, podbijającą męskie serca Manhattanu, czyli Holly. Ta organizowała dzikie imprezy, uwodziła mężczyzn i polowała na tych najbogatszych. Z tego żyła, z tego się utrzymywała, chaotycznie i beztrosko, godząc się z tym, co przynosi jej los, a ten przynosił wiele. Po latach, jej niemal chwilowa zaledwie obecność stała się legendarna, a osoba Holly Golightly nigdy nie zniknęła ze wspomnień tych, którym była naprawdę bliska.
Historia Holly, to opowieść o dziewczynie, która marząc wciąż o stabilności, o rodzinie, o wielkiej miłości, robiła wszystko, byle od tych marzeń i wartości uciec. Tak, jakby jej charakter nie pozwalał jej się zatrzymać, osiąść w jednym miejscu. Holly sama siebie porównuje wciąż do dzikiego zwierzęcia, które nie należy do nikogo i nie ma konkretnego domu. Jest tylko sama dla siebie i nawet jeśli ją to boli, nawet jeśli wciąż zakłada maskę i nie jest wcale szczęśliwa, to kontynuuje ten tryb życia, bo po prostu nie umie inaczej. I nie potrafi dopuścić nikogo innego, by jej tego nauczył.
„Śniadanie u Tiffany’ego” Trumana Capote to słodko-gorzka opowieść o samotności w wielkim mieście, o próbie dopasowania i wykreowania siebie, która nie ma szansy na happy end. Przynajmniej nie taki, jakiego byśmy się spodziewali. Im bliżej ostatniej strony, tym ta gorycz zaczyna przeważać, a nawet przebijać zaczyna subtelny element smutku i melancholii. Jak to bywa w prozie Capote – to opowieść o młodych ludziach uwikłanych w miasto i w swoje marzenia, których jeszcze nie potrafią zrealizować.
Do pożarcia na jeden chaps.
O ile powieść, zgodnie ze stylem swojego autora, wypełniona jest goryczą, narastającym poczuciem odosobnienia i samotności, to ekranizacja nabiera różowych kolorów im bliżej napisów końcowych. Filmowa Holly Golightly, która nie mogłaby mieć innej twarzy, jak właśnie doskonałej Audrey Hepburn, uczy się kochać, ufać, wiązać się i nawet, gdy wydaje się, że już te więzy zostaną zerwane, to wszystko wraca na właściwy tor. Kotka zostaje oswojona i już nie marzy o dzikich, brawurowych wypadach w samotności. Bywa to miejscami niewiarygodne, przesłodzone, bo trudno jest wyobrazić sobie przyszłość z kimś takim jak Holly. Przynajmniej z taką Holly, jaką dane nam było poznać. Niemniej twórcy ekranizacji dają nadzieję na to, że czasami ludzie jednak potrafią się zmieniać i może nie wszystko jeszcze stracone.
O ile powieść sprawdzi się dla wielbicieli melancholijnej opowieści o przeszłości i utraconej miłości, to film świetnie odpowie na potrzebę dobrego, pozytywnego zakończenia wszystkich romantycznych dusz.
Po więcej „Śniadania u Tiffany’ego” koniecznie zajrzyjcie na VLOGA!
A już jutro walka ciemności z jasnością, czyli „Anioły i Demony” Dana Browna.
Bo warto czytać.
O.