Site icon Wielki Buk

„Znalezione nie kradzione” Stephen King – recenzja

Bombla_ZnalezioneNieKradzione

Wydaje się, że od czasu Annie Wilkes i jej obsesji na punkcie Misery Chastain, jedną z najstraszniejszych i najbardziej mrocznych wypowiedzi, jakie może usłyszeć pisarz to „Jestem twoją największą fanką”, albo „Mam obsesję na punkcie twojej twórczości”, albo „Twoje książki są całym moim życiem”. Niby to tylko słowa, niby powinno zrobić się na sercu miło takiemu autorowi, do którego te słowa są skierowane, bo przecież to w końcu komplement, a jednak ta miłość, to opętanie twórczością, ta fiksacja na punkcie literatury może wywołać dreszcze, jeśli wypowiada ją ktoś co najmniej niestabilny. Takie osoby, obsesyjnie żyjące tylko jednym bohaterem i ich życiem ciągle szukają potwierdzenia, że są dokładnie tacy sami, albo upodabniają się na siłę, tak by pasowało. Utożsamianie się bywa tak silne, że gdy pisarz postanowi chociażby zabić swoją postać (do czego ma pełne prawo), zranić ją, czy złamać, to „największy fan” w oka mgnieniu przeistacza się w największego i najzacieklejszego wroga. A wtedy, przy konfrontacji, może być już niebezpiecznie.

O największym fanie, o człowieku, który był gotów zabić za godność swojego ukochanego bohatera opowiedział nie kto inny, a literacki ojciec Annie Wilkes, czyli Stephen King w swojej najnowszej powieści „Znalezione nie kradzione”. To kontynuacja kryminalnego cyklu zapoczątkowana „Panem Mercedesem”, ale tym razem Król Grozy powoli odwraca się od uproszczonego kryminalnego schematu i krętymi ścieżkami powraca do swoich ulubionych tematów – dorastania, wpływu literatury na młodego człowieka i do tajemnic, jakie może skrywać ludzka dusza. Znowu wraca temat tak dobrze znany z „Misery” – nie przez przypadek przywołuję szaloną Annie – pojawia się nawet element znany z „Martwej Strefy”, jednak to dopiero pod koniec, gdy wszystkie podstawowe wątki ładnie się domykają. Jednak najważniejszy jest tutaj autor, pisarz, którego śmierć naznacza całą historię.

John Rothstein to wybitny amerykański pisarz, jeden z najznamienitszych autorów powojennych swojego pokolenia, porównywany z Philipem Rothem, czy Johnem Updike’m. Jego najsłynniejszym dziełem jest trylogia o Jimmym Goldzie, zbuntowanym chłopaku, który dorasta, by na końcu z wyjątkowej jednostki zamienić się w everymana. Rothstein nie lubi żyć wśród ludzi, stroni od wywiadów i po latach, w 1978 roku mieszka na odludziu i nie spodziewa się niczyich odwiedzin. Nie wie, że na jego życie czai się ktoś, kogo śmiertelnie ugodził swoim zbezczeszczeniem Jimmy’ego – Morris Bellamy, młody mężczyzna, który widział w sobie odbicie ukochanego bohatera i nie może pogodzić się z jego utratą wyjątkowości. Bellamy brutalnie zabija Rothsteina, kradnie z sejfu pieniądze i… notatniki, które skrywają dwa tomy dopełniające cykl o Jimmym Goldzie. Morris jednak zostaje ujęty za zupełnie inną zbrodnię, dostaje dożywocie, a notatniki wraz z pieniędzmi czekają, bezpiecznie ukryte przez niego w kufrze. Mija trzydzieści lat i na ukryty skarb natrafia trzynastoletni Peter Straubers – chłopak, którego ojciec ucierpiał w masakrze Pana Mercedesa i którego rodzina zmaga się z kryzysem. Chłopiec postanawia pomóc rodzicom i przez kilka lat, co miesiąc wysyła pieniądze, a gdy te kończą się, próbuje sprzedać notatniki Rothsteina. I wtedy dla Petera zaczyna się piekło, bo Morris cudem zostaje zwolniony z więzienia, a w głowie przez całe lata wyroku myślał wyłącznie o kontynuacji historii Golda…

Stephen King po raz kolejny dotyka jednego z największych lęków, jakie mogą dotykać znanego i uwielbianego pisarza – maniaka, który za nic ma ludzkie życie, stawia twórczość autora ponad samym człowiekiem i zakłada, że ma najświętsze prawo do bohaterów literackich, bo przecież „on ich kocha naprawdę”. Takim człowiekiem jest właśnie Morris, który od lat ma problemy z prawem, ale do prawdziwej zbrodni skłania go dopiero podły los Jimmy’ego Golda. King powraca także do tematu młodzieńczych fascynacji, dorastania w kryzysie, z którego właśnie literatura stanowi najlepszą drogę ucieczki. Jimmy Gold towarzyszył Morrisowi w jego najtrudniejszych chwilach i dlatego tak łatwo było chłopakowi się utożsamić z postacią z kart powieści. Morris nie widzi się jako odpowiedzialnego, dorosłego człowieka, brak mu wciąż tej perspektywy, którą i tak wkrótce utraci na rzecz swojego szaleństwa, więc nie może pozwolić, by jego literackie alter ego dorosło bez niego i „sprzedało się”.

Fascynujący jest powrót Jimmy’ego Golda, którego poznaje na bieżąco trzynastoletni Peter i który również zakochuje się w tej postaci, niemniej w sposób dojrzały i odpowiedzialny. Sytuacja rodzinna, poczucie oddania rodzinie i gotowość do utraty własnej niewinności w imię wielkiej tajemnicy i rodzinnego szczęścia, zmusza go do przedwczesnej dorosłości. Dzięki temu rozumie motyw Rothsteina, a gdy poznaje dwa tomy kontynuacji patrzy już na nie z perspektywy osoby wyrobionej literacko i życiowo, przynajmniej jeśli chodzi o podejmowanie trudnych decyzji. Peter i Morris mogliby mieć ze sobą wiele wspólnego, gdyby nie fakt, iż Morris nigdy nikogo nie kochał poza fikcyjnym Jimmym, bo ten nigdy go nie zawiódł, w odróżnieniu od zbyt wymagającej matki i ojca-pantoflarza, który sprytnie zniknął z ich życia. Peter ma ukochaną siostrę, ma rodziców, dla których poświęca całego siebie. Literatura to dla niego odskocznia, sposób na życie, ale nie chorobliwa obsesja.

Co prawda „Znalezione nie kradzione” nie należy  do najwybitniejszych dzieł Stephena Kinga, to jednak plasuje się na mocnej, średniej pozycji opowieści, które warto poznać i sięgnąć po inne dzieła, aby zyskać szerszy kontekst. King powraca do ulubionych tematów, rozlicza się z pisarskimi strachami, ale co najważniejsze – odwraca się od kryminalno-thrillerowego schematu, do którego zdawało się, iż będzie zmierzać w „Panu Mercedesie”. Bardzo umiejętnie nawraca do swojego ukochanego gatunku, czyli niepokojącej grozy. Historia Rothsteina, Morrisa i Petera to podstawa i baza, jednak wiadomo kto czai się niezmiennie w tle – Pan Mercedes, sprawca masakry, mężczyzna w śpiączce. Coś się zmienia, coś się dzieje, a wszystkie wydarzenia zdają się nawracać do jego tematu. W końcu to od niego wszystko się zaczęło i pewnie na nim wszystko się skończy. Stephen King powoli dobiega siedemdziesiątki i widać już, że kusi go przeszłość – najmroczniejsze wątki w końcu powstały w jego wyobraźni lata temu. I cieszy ten powrót „największego fana” – Annie Wilkes zaciera ręce z oddali.

O.

*Recenzja powstała we współpracy z Księgarnią Internetową Bonito.

**Po więcej „Znalezione Nie Kradzione” Stephena Kinga i KONKURS z Bonnie Blue koniecznie zajrzyjcie na VLOGA! Tam również znajdziecie odpowiedź na pytanie, czy można czytać „Znalezione Nie Kradzione” ignorując „Pana Mercedesa” 🙂

Exit mobile version