Site icon Wielki Buk

Wywiad z MONIKĄ MILEWSKĄ

Moi Drodzy,

Dzisiaj w ramach Wielkobukowego cyklu wywiadów zapraszam Was na rozmowę z autorką jednej z najciekawszych polskich powieści ostatnich miesięcy – „Latawiec z betonu”. Przed Wami:

MONIKA MILEWSKA

fot. Wojciech Milewski

MONIKA MILEWSKA:

Antropolog historii, eseistka, poetka, bajkopisarka, dramaturg, tłumacz. Laureatka ponad dwudziestu konkursów poetyckich i dramaturgicznych. Autorka m.in. wielokrotnie nagradzanej scenicznej baśni „Dzieje sławnego Rodryga” oraz eseistycznej książki „Ocet i łzy. Terror Wielkiej Rewolucji Francuskiej jako doświadczenie traumatyczne”, która przyniosła jej stypendium POLITYKI i nominację do Nagrody Literackiej NIKE.

Autorka powieści „LATAWIEC Z BETONU”.

Olga Kowalska: Czym dla Pani jest gdański falowiec: pseudo-lecorbusierowskim koszmarkiem architektonicznym, czy modernistycznym dziełem sztuki, które mogłoby zostać oficjalnym zabytkiem Gdańska? A może ani tym, ani tym?

Monika Milewska: Czasem jednym, a czasem drugim. To zależy od pogody i nastroju. Nastroju samego falowca, bo to bardzo humorzasty byt. Wiem, bo obserwuję go codziennie przez szyby mojego mieszkania. Najczęściej jednak jest on dla mnie po prostu wygrzewającym się w słońcu i połyskującym łuską okien Wężem.

Ile falowca prawdziwego jest w falowcu wyobrażonym w Latawcu z betonu? Czy może można w powieści odnaleźć Pani wspomnienia, wspomnienia bliskich, czy znajomych?

Ta książka to rodzaj summy mojego dotychczasowego życia. Mojego peerelowskiego dzieciństwa, dziecięcej fascynacji Solidarnością, smutków stanu wojennego, młodości przypadającej na lata transformacji i dzisiejszych czasów, w których po raz drugi, tym razem świadomie, wybrałam Przymorze na miejsce mojego zamieszkania. Wypełniam falowiec postaciami i scenkami, które pozostawiły we mnie jakiś ślad. To nie muszą być koniecznie realne postaci. W jednej z klatek pojawia się kobieta w sukience, jaką w latach osiemdziesiątych nosiła moja mama. Gdzie indziej zjawia się skorpion, którego widziałam w dzieciństwie u mojego powracającego z Libii wujka. Ten sam wujek podarował mi wspomniane w powieści tik taki z peweksu. Najwierniej chyba oddałam na kartach książki mieszkanie mojej przyjaciółki siedemnastometrową kawalerkę zawłaszczoną przez ogromny domek dla lalek. Tyle że kawalerka ta znajdowała się na warszawskim Mokotowie, w wielkiej, ponurej jak falowiec szafie. W końcu sama siebie przeniosłam do falowca. Ta nad wiek poważna i smutna dziewczynka z warkoczykami, która opowiada bohaterowi dzieje Solidarności to właśnie ja. Ta książka to moja bardzo osobista opowieść o najnowszej historii Polski.

Co urzekło Panią w samej budowie falowca?

Pomysł na powieść przyszedł do mnie razem z jej konstrukcją. W pewnym momencie odkryłam, że falowiec zbudowany jest jak książka. Dzieli się na cztery części segmenty, a każda z tych części ma cztery klatki rozdziały. Biało-pomarańczową wielką księgę falowca postanowiłam zamienić na niedużą książkę w biało-pomarańczowych okładkach. Reszta nie była już trudna.

W powieści falowiec to niemal miasteczko, osobny byt, jak kosmiczny obiekt, w którym czasoprzestrzeń jest płynna to prawie obca istota skąd pomysł, by z falowca stworzyć nie tylko miejsce akcji, ale również swoistego bohatera?

Mój pierwszy impuls był taki, aby to właśnie falowiec stał się głównym bohaterem tej powieści. Dopiero po chwili pomiarkowałam się, bo przecież umysł ludzki nie lubi zbyt abstrakcyjnych historii. Czytelnik chce podczas lektury przeżywać prawdziwe emocje, a takich może mu dostarczyć tylko inny człowiek. Dlatego stworzyłam postać konstruktora. A falowiec to rzeczywiście osobne miasto. Pięknie o tym pisał Edmund Szczesiak w reportażu Smutek falowca: Przy ulicy stoi miasto. Wysokie na dziesięć pięter, długie na kilometr, szerokie na piętnaście kroków. Bardzo dziwne miasto. Większe od Szydłowca, Pucka i Zwolenia, niemal takie jak Pińczów i Gryfice, lecz nie ma go na żadnej mapie. Bardziej zagęszczone od Nowego Jorku, a nie wymienia się go w rocznikach statystycznych. Chociaż jedyne w swoim rodzaju w Europie, nie trafiło do księgi osobliwości.

W wywiadzie dla radiowej Dwójki powiedziała Pani, że falowiec był obiektem dziecięcych lęków. Z czym były one związane? Czy któryś z nich przetrwał do dziś?

Często słyszałam, że okolice falowców są niebezpieczne, że nie należy zapuszczać się tam po zmroku. I sama raczej unikałam ich labiryntowych, często pustych galerii i klatek. Gdy kupiłam mieszkanie w bloku u podnóża mojego późniejszego bohatera, na sile przybrała plotka o tymczasowej konstrukcji falowca. Wedle tych niepotwierdzonych pogłosek miał on wkrótce złożyć się jak domek z kart. Gdyby to było prawdą, mój dom dotknąłby efekt domina. Często rozważałam to z wysokości własnego balkonu, na szczęście z lekkim uśmiechem, bo wykładam folklorystykę i wiem, jaka jest wartość legend miejskich. Niestety, relacje o samobójstwach i różnych obiektach spadających z bliżej niezidentyfikowanych pięter są prawdziwe. Mój znajomy, pisarz pracujący w bibliotece tuż pod falowcem, tak wybierał drogę do pracy, aby uniknąć bliższego kontaktu z szybującymi z nieba samobójcami. Falowiec nie tylko we mnie budzi lęki i obsesje.

Takie unikatowe budynki skrywają niejedną tajemnicę Czy ma Pani ulubioną legendę miejską związaną z gdańskim falowcem?

To chyba nie legenda, w każdym razie moja ciocia zaklina się, że wydarzyło się to naprawdę. Otóż matka jej koleżanki, osoba już wiekowa, dobrze po osiemdziesiątce, trzymała w jednym z falowców ratlerka. Z racji wieku nie mała sił, by wyprowadzać go na spacer. Pieskowi musiał wystarczyć falowcowy balkon. Ale balkon wykonany był w całości z betonu i maleńka psiunia nie miała szans, by zobaczyć zeń świat. Jego pani postanowiła więc zrobić dla ratlerka małe okienko, za pomocą łyżki mozolnie dzień po dniu wygrzebując w betonie dziurę wielkości jego głowy. Ta historia tak mnie wzruszyła, że przeniosłam ją niemal literalnie do książki.

Falowiec bywa metaforyczny, bywa poetycki, zdecydowanie inspirujący czy powraca do Pani teraz, już po napisaniu Latawca z betonu?

W powieści tchnęłam w niego życie i odtąd naprawdę wydaje mi się on istotą żyjącą. Teraz jest jakby trochę bardziej oswojony. A może tylko przyczaił się jak prawdziwy wąż?

Na koniec pytanie, które zadaję wszystkim moim Gościom, dla Pani w wersji specjalnej realistyczno-magicznej czy jest taka książka, która ujęła Pani serce, zachwyciła, oczarowała Która stała się dla Pani tym, co ja nazywam Dużym Bukiem, czyli książką wpływającą na nasze życie, na świadomość jej czytelników?

Nie będę oryginalna. Dla mojego pokolenia i pewnie dla wielu innych pokoleń takim Wielkim Bukiem, taką prawdziwą Księgą jest Mistrz i Małgorzata Michaiła Bułhakowa. Ale mój Latawiec z betonu to też troszkę opowieść o książkach, o strategiach ich czytania i o magii w nich zawartej. Falowcowe labirynty wiodą ku jednej z nich. To ważna dla mojego dzieciństwa pozycja Bromba i inni Macieja Wojtyszki. Ten wybitny reżyser i dramatopisarz (ma na swoim koncie m.in. telewizyjną wersję Mistrza i Małgorzaty i wspaniałą sztukę o samym Bułhakowie) stał się po latach moim własnym Mistrzem w pojmowaniu teatru. Po raz pierwszy jednak zetknęłam się z jego twórczością we wczesnym dzieciństwie, zaplątując się w pętlę czasu jego dziwnego świata zamieszkałego przez Brombę i Gżdacze. Nic dziwnego więc, że ta Bromba w którymś momencie musiała pojawić się na wykrzywionej falowcowej galerii. Dopiero pod koniec pisania, gdy wszystkie wątki zaczęły mi się zazębiać, sięgnęłam po moją ukochaną książkę z dzieciństwa, by odszukać w niej jakiś choć trochę pasujący do mojej fabuły fragment. A tam, ku memu zaskoczeniu, powitało mnie jej pierwsze zdanie: Pciuch zamieszkuje Czas. To znaczy, że można go zobaczyć tylko wtedy, kiedy się żyje kiedy indziej. Zdanie jakby wyjęte z mojej własnej książki! I jak tu nie wierzyć w magię literatury?

Dziękuję pięknie!

Kochani! Czytajcie „Latawiec z betonu”, zachwyćcie się tą wyjątkową powieści.

Recenzja TUTAJ.

 

 

Exit mobile version