„Sugar, ah honey honey
You are my candy girl
And you’ve got me wanting you
Honey, ah sugar sugar
You are my candy girl
And you’ve got me wanting you…”Sugar, Sugar The Archies
Przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych często określany jest w historii mianem „złotej ery”. Po latach kryzysów gospodarczo-wojennych nagle nadszedł okres niesamowitego rozwoju, ekonomicznej ekspansji i czas narodzin społeczeństwa konsumpcyjnego. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, z dnia na dzień pojawiła się wizja życia idealnego – doskonałych rodzin, perfekcyjnych żon i uroczych dzieci. Wszystko różowe, pastelowe i na tip-top, w identycznych, bliźniaczych domkach. Pozorne i niezwykle powierzchowne. Nikogo nie powinno więc dziwić, że właśnie na takim sprzyjającym buntom i pragnieniu zrzucenia okowów gruncie „perfekcyjnej” codzienności, w USA pod koniec lat pięćdziesiątych zaczęło wyrastać zjawisko, zwiastując koniec kłamliwej, zamkniętej na inność epoki i rozpoczynając wyzwolony czas w sztuce i literaturze.
Mowa tu o tzw. kontrkulturze, czyli szeregu przemian artystycznych wyzwalających twórców ze szponów fałszywej moralności, zwracającej się ku wolności słowa i działań w ogóle. Ruszyły formacje bitnikowskie, a później hippisowskie i w końcu punkowe – alternatywne, bezprecedensowe, subkulturowe, tworzące przeciw utartym schematom, przeciw temu co oklepane i sztuczne. Nigdy bym jednak nie pomyślała, że to właśnie w tym okresie historii literatury i tym konkretnym środowisku powinnam była szukać kontynuacji myśli oświeceniowej rozsadzającej utarte schematy – parodii, pastiszu i satyry, przebranej w fatałaszki powiastki filozoficznej, ale à rebours.
Nie zdawałam sobie sprawy aż do chwili, gdy na mojej literackiej, czytelniczej drodze pojawiła się ona – niezwykła, zabawna, uroczo perwersyjna „Candy” autorstwa Terry’ego Southerna i Masona Hoffenberga. Powieść zakazana, bo erotyczna i awanturnicza. Powieść szokująca, bo obnażająca dopiero co raczkujące środowiska kontrkulturowe i związane z nimi przemiany obyczajowe. Powieść buntownicza, bo wykreowana przeciw seksizmowi i konformizmowi kulturowo-społecznemu. Prześmiewcza jak wolterowski „Kandyd” (Candy nawet brzmi jak Kandyd, ale twórcy przez lata uciekali od tego porównania), a jednocześnie lekka i frywolna jak sadyczna „Nouvelle Justine”. Filozofię przejęła erotyka, bo to właśnie w seksie i w innych czynnościach cielesnej miłości tytułowa Candy odnajdzie filozoficzne objawienie.
Candy Christian to dziewczyna „cud, miód, malina” – przesłodka jak cukiereczek (nie przez przypadek jej imię oznacza właśnie „cukierek” albo „słodycze”), urocza i niezwykle pociągająca. Natura co prawda poskąpiła jej rozumu, ale w zamian obdarowała idealnym, kuszącym i nad wyraz kobiecym ciałem, któremu oprzeć się nie mogą mężczyźni wirujący wokół młodziutkiej dziewczyny. A na dokładkę jest taka naiwna i ma „takie dobre serce”! Widać, że jej matka (wielka nieobecna tej opowieści) nie miała szansy nauczyć Candy szacunku do samej siebie i swojego ciała. Dorastająca dziewczyna nie potrafi powiedzieć „nie” (przynajmniej nie dość głośno ani dość wyraźnie), za to z udawaną rezygnacją oddaje się każdemu mężczyźnie, który ją o to poprosi, powtarzając w kółko „biedaczek”, albo „on tak mnie potrzebuje” itp. Nie pomaga jej wcale rozwiązłość obyczajów panująca w jej otoczeniu, której doskonałym przykładem są m.in. libertyńsko nastawiona do życia ciotka, napaleni koledzy ze studiów, czy seksualnie zagubiony profesor literatury. Nie wspominając wcale pozostałych bohaterów farsy, których przewijają się przez karty opowieści.
Dawniej na straży cnoty Candy i moralnego porządku stał jej ukochany ojciec, ale ze względu na cały ciąg niefortunnych zdarzeń, do których należała między innymi przygoda niefrasobliwej córki z rodzinnym ogrodnikiem, ojciec wylądował w szpitalu, ni to w śpiączce, ni w stanie lobotomii. No i właśnie. Ojciec Candy. Figura wyjątkowa i bardzo dwuznaczna w tym całym równaniu. Bo to niejako wokół niego cała opowieść o przygodach, a raczej seksualnych perypetiach Candy, kręci się, by w końcu zatoczyć koło i w dramatycznym, a jednocześnie niezwykle zabawnym finale powrócić do niego. W całym stosunku córki do ojca jest sporo niedopowiedzeń. Sporo ukrytych znaczeń i psychoanalitycznych odniesień. Jakaś parodia jungowsko-freudowskiego kompleksu Elektry z elementami nieśmiertelnych „Zbrodni miłości” Sade’a. Nie wspominając już nawet o bracie bliźniaku ojca Candy, który (o zgrozo!) również nie może oprzeć się pięknej bratanicy. Taka ciemna strona mocy, zwyrodniała strona jej ukochanego ojca, która wbrew samemu sobie pragnie posiąść własną córkę.
Kiedy „Candy” została po raz pierwszy opublikowana w 1958 roku w Paryżu w oficynie Olympia Press, to niczym wydana trzy lata wcześniej na łamach tego samego wydawnictwa legendarna „Lolita” Nabokova, narobiła dużo szumu i wzburzyła czytelnikami. Niby zabawna, erotyczna powiastka, a rozpoczęła „coś” na masową skalę. Wyśmiała i wbiła szpilę tak w konserwatywne, jak i w buntownicze środowiska. Terry Southern i Mason Hoffenberg nie oszczędzili nikogo. Przygody „wrażliwej humanistki”, jak sami określili ją autorzy, wyszydziły i zdarły fałszywe maski z całych grup społeczno-kulturowych m.in. wschodnich proroków niosących wyzwolenie pseudo-buddyjskimi praktykami, mistyków, zakładających pierwsze komuny i seksualnie zwyrodniałe sekty, lekarzy, intelektualistów i uczonych w ogóle, wyzwolonych do cna kobiet i wiecznie napalonych mężczyzn. A to tylko początek długiej listy wyszydzonych portretów.
„Candy” uznana została także za jedną z „25 najseksowniejszych powieści wszechczasów” według Playboya. Może się z tym po części sprzeczać, bo przecież powieść Southerna i Hoffenberga to tak naprawdę powiastka, cięta satyra i parodia pornograficznej historyjki, ale jednocześnie nie można jej odebrać silnie zaakcentowanego, przepełnionego erotyką sznytu. Wiedząc, że Southern współpracował i współtworzył dekadę później taki film jak kultowa „Barbarella”, to „Candy” aż jarzy się jako wstęp do tego miejscami rozpustnego, a jednak uroczego obrazu i nie sposób nie myśleć o niej właśnie w takich kategoriach. Jej historia bawi, cieszy i stanowi doskonałą, lekką rozrywkę, niemniej składa się przede wszystkim z przejaskrawionych, seksualnych scenek, aż kipiących wyzwoloną cielesnością.
Gdyby Markiz de Sade i Wolter mieli szansę kiedykolwiek spotkać się, podyskutować i stworzyć wspólne dzieło literackie, to śmiem twierdzić, że powstałoby coś właśnie na wzór „Candy”. Libertyński Sade zawarłby w niej swoją naiwną Justynę wymieszaną z jej wyuzdaną siostrą Juliettą, a Wolter wykreowałby świat wypełniony po brzegi perypetiami, tak podobnymi do tych stworzonych przez duet amerykańskich twórców. Wcale bym się nie zdziwiła. Ale w zamian powstała właśnie „Candy”. Lektura z pewnością nie dla wszystkich, ale dla tych, którzy potrafią przymknąć oczy i śmiać się, czerpiąc radość z nieskrępowanej, pseudo-moralizatorskiej powiastki, która po latach uznana została za jeden z czołowych, bo założycielskich tekstów kontrkultury.
O.
*Za przeuroczą „Candy” dziękuję panu Łukaszowi Urbaniakowi z wydawnictwa Officyna.
Brzmi zacnie, zaczynam czytać jakoś w przyszłym tygodniu 🙂 Tzn. będzie w kolejnym stosie 🙂
Jestem bardzo ciekawa Twoich wrażeń 🙂
jedna z najseksowniejszych.. hmm jak najdzie mnie taki nastrój to…. podsunę żonie 🙂 hehhe
Hahaha 😀
Alez mnie wciagnela twoja recenzja! I tak mi sie slodko zrobilo 😉
😀
Po książkę raczej nie sięgnę, ale Twoją recenzje przeczytałem z przyjemnością:)
Dzięki śliczne 🙂
Powieść szokująca – to chyba coś dla mnie 🙂
Może Ci się spodobać 🙂
Och, ja jestem doskonała w przymykaniu oczu, może mogłabym i przy tej książce poprzymykać;) A swoją drogą, kiedy pisałam moje ostatnie „recenzje”, ciągle miałam ochotę zaznaczać, że trzeba przymknąć oko. Chyba mam szczęście do takich lektur ostatnimi czasy:)
😀 W takim razie „Candy” może być idealną opowieścią dla Ciebie 😀