„The Golem and The Jinni” Helene Wecker

Bombla_GolemAndJinni

 

„Maybe, she thought as she fastened her cloak, there was some middle ground to be had, a resting place between passion and practicality. She had no idea how they would find it: in all likelihood they’d have to carve it for themselves out of thin air. And any path they chose would not be an easy one. But perhaps she could allow herself to hope.”

The Golem and The Jinni

Nowy York początku XX wieku. Nowy Świat. Nowe życie. Nowa epoka. Kraina wielkich możliwości i wielkich marzeń. Miasto, które nigdy nie śpi, chociaż dopiero co zaczyna porządnie budzić się do życia. Wyjątkowe. Przyciągające setki tysięcy ludzi z najdalszych zakątków planety, by wspólnie stworzyć wyjątkowy kulturowy tygiel, miasto jak żadne inne. Wciąż jeszcze tajemnicze, nieodgadnione, kryjące w swoich ulicach i dzielnicach sekrety, o jakich aż strach myśleć. Codzienność i zwyczajność miesza się tu z zagubioną magią, religie świata łączą się, tworząc nowe kulty i rodząc ich nowych wyznawców. To miasto, które wciąż pulsuje, przekształca się i rośnie, nie dając o sobie zapomnieć. To właśnie w Nowym Yorku nowego stulecia Helene Wecker umieściła fabułę swojej debiutanckiej powieści „The Golem and The Jinni” („Golem i dżin”– w Polsce powieść została podzielona na dwie części), której dwoje nietypowych tytułowych głównych bohaterów całkiem przypadkiem trafia do rodzącej się metropolii i musi nauczyć się, co to znaczy być człowiekiem.

Golemy, jak już kiedyś pisałam przy okazji doskonałej powieści Edwarda Lee (TUTAJ), wyłaniają się z czeluści żydowskiej duchowości, sekretnych kabalistycznych formuł i najgłębiej skrywanych tajemnic o religijnych korzeniach. To istoty stworzone z gliny, uformowane na podobieństwo człowieka i zbudzone do życia przez rytualne słowo. Ich celem jest ciężka praca, pomoc swoim panom i obrona, jeśli przychodzi taka konieczność. Ich naturalnym powołaniem jest służenie innym, wykonywanie rozkazów i ślepe oddanie tym, którzy powołali ich do życia. Golem Chava, której imię z hebrajskiego oznacza „życie”, ma jeszcze jedną wyjątkową cechę, nietypową dla tych tworów – jest kobietą, stworzoną po to, by stać się usłużną żoną i kochanką, przywiązaną na zawsze do swojego męża. Twórca Chavy, mag-pustelnik Yehudah Schaalman, świadczący swoje mroczne, kabalistyczne usługi gdzieś w lasach pod Koninem, nadał jej wszystkie cechy, jakich zażyczył sobie jego klient, tworząc silną, ciekawą świata kobietę, o czystym sercu i potrzebie niesienia pomocy innym. Wraz z jego przypadkową śmiercią stała się golemem wyzwolonym wbrew swojej naturze, a tym sama skazanym na samotność  i konieczność podejmowania wyborów. Przede wszystkim jednak – na wolną wolę i odpowiedzialność.

Z dżinami jest natomiast zupełnie inna kwestia. To istoty duchowe, których naturalnym miejscem jest dodatkowy wymiar zawieszony gdzieś poza tym co widzialne i ludzkie. O ile żywiołem golemów jest ziemia i to co stałe i pewne, to dżiny są istotami stworzonymi z ognia, niosącego ze sobą wieczny pierwiastek życia i wolności. Jednocześnie potrafią przenikać do świata rzeczywistego, fizycznego, jak również operować na granicy świadomości, w krainie snów. Potocznie przyjęło się, że dżiny potrafią spełniać życzenia, jednak nie jest to prawda. Podobnie jak to, że można przywiązać dżina do jednego pana. Udało się to wyłącznie dwóm osobom na świecie, o wielkich magicznych mocach, którzy tajemnymi rytuałami i ofiarami złamali prawdziwą naturę dżina i uwięzili go na zawsze. Takim właśnie dżinem, uwięzionym w ludzkim ciele przez wielkiego czarownika pustyni, jest Ahmad, który pojawia się przypadkiem, po setkach lat przebywania w ciemnościach wieczności. Na ręce nosi żelazną obręcz – symbol jego zniewolenia i zarazem tajemne zaklęcie, które nie pozwala mu wrócić do swojej prawdziwej postaci.

Golemka Chava i dżin Ahmad. Dwoje Innych, tak różnych od siebie, a zarazem tak podobnych. Oboje rzuceni na głęboką wodę, samotni w wielkim mieście u progu największego rozwoju, muszą odnaleźć własną ścieżkę i w jakiś sposób nauczyć się żyć w nieznanych i niedopasowanych do siebie warunkach. Miasto i jego otwarci mieszkańcy, na których składają się rzesze nowo przybyłych imigrantów z całego świata, dają im nowe, wyjątkowe możliwości. Otwierają się przed nimi zupełnie dziewicze ścieżki i kierunki rozwoju, niektóre prowadzące w rejony wbrew ich naturze. Golem i dżin muszą dosłownie stać się ludźmi, by móc wśród ludzi zamieszkać. Chava, której narzuca się rolę podległej, słabej kobiety stanowi zarazem głos rozsądku i tego co trwałe i pewne. Szuka towarzystwa, bo pragnie czuć się potrzebna. Ahmad natomiast, jest żywym wcieleniem namiętności i męskich pragnień. Jako dżin zawsze był wolny, pełen pasji i ciekawości. Nowy York pozwala mu w samotności eksplorować nieznane, ale także naturalnie wpaja konserwatywne zasady i prawa jego mieszkańców.

To właśnie do tych zasad najciężej się przystosować dwóm zagubionym istotom. Golemka słyszy tysiące głosów, wykrzykujących swoje potrzeby i lęki. Do tego operuje niezrównaną siłą. Chava musi wciąż się kontrolować, by nie zdradzić tego kim jest naprawdę. Sama sobie narzuca niewyobrażalną dyscyplinę, karci się i na każdym kroku walczy ze sobą, by przystosować się najlepiej jak potrafi. Chce stać się kobietą. Tak po prostu, móc żyć, jak inni wokół. Dżin nie próbuje nawet pojąć w pełni granic jakie narzuca mu człowieczeństwo. Nie chce się integrować, bo lubił swoją dziką, nieustępliwą i niezależną naturę. Po latach zamknięcia, wreszcie wolny, wypuszcza na zewnątrz wszystkie swoje najskrytsze instynkty. Nocami zwiedza miasto, rozkochuje w sobie młodą dziewczynę, by całkiem przypadkiem znaleźć w końcu kogoś, kto tak jak on jest wyjątkowy. Chava i Ahmad razem stanowią parę jedyną w swoim rodzaju. Wspólnie odkrywają co oznacza człowieczeństwo. Ich wzajemnie kontrastujące natury przyciągają się, by związać tych dwoje wielką przyjaźnią, ponad podziałami i ponad czasem. Okazuje się, że łączy ich więcej niż kiedykolwiek mogli się spodziewać.

Świat czarowników, golemów i dżinów to świat wzniosłych idei, starej magii i bohaterskich czynów, rozłożonych w nieśmiertelności. W czasie, który trwa, wydłuża się i przekształca w nieskończoność. Mijają wieki, mijają całe epoki i millennia, a ich rzeczywistość wciąż jest niezmącona. Świat ludzi natomiast, to świat namiętnej codzienności, wiecznych zmian i płonnych nadziei. Wewnętrznych walk z ustalonymi zasadami i próby zatrzymania czasu chociaż na chwilę. Pragniemy tej nieśmiertelności, wciąż szukamy jej na każdym kroku, by pozostawić po sobie coś małego, chociaż iskierkę nas samych. Ludzie to zmienne istoty, porywane własnymi emocjami, magią chwili, bo przecież wiemy, że już za chwilę, już za moment może być dla nas za późno. I robimy wszystko, by wykorzystać nasze życie aż do cna.

O.

*Za cudną, magiczną powieść dziękuję Goshi – wspaniały prezent :*

„Taniec szczęśliwych cieni” Alice Munro

Bombla_TaniecSzczesliwychCieni

 

„… ja zaś czuję, że życie mojego ojca zostaje za nami, razem z kończącym się popołudniem; staje się mroczne i dziwne, podobnie jak otaczający krajobraz, który ma na nie magiczny wpływ i sprawia, że wydaje się przyjazne, zwyczajne i dobrze znane, gdy przyglądamy mu się z bliska, ale kiedy odpływa w dal, zamienia się w coś nieznanego, czego nigdy do końca nie pojmiemy, kryjącego w sobie wszystkie stany pogody i takie głębie, których nie możemy sobie nawet wyobrazić.”

„Komiwojażer Braci Walker” Alice Munro

Jak dobrze, po wszystkich tych intensywnych w doznania, magicznych i straszliwych opowieściach, chociaż na chwilę móc zanurzyć w historie z życia wzięte. Otwarte, swojskie i takie ot, po prostu napisane. A jednak dotykające najczulszych punktów egzystencji, poruszających najdelikatniejsze tematy i jednocześnie tak mocne, a nawet brutalne w słowach. Tak, zdecydowanie przyjemnie jest móc po prostu rozkoszować się nieskomplikowanym językiem, przyjemną fabułą, która dla odmiany nie pędzi na siłę przed siebie, ale po prostu trwa, uchwycona w jednym, konkretnym momencie życia. Powiecie pewnie, że o kobietach pisało wielu i jeszcze pewnie wielu napisze, ale nie ma co ukrywać, że rzadko zdarza się tekst, który uchwyci wszystko to, co najistotniejsze. Magię chwili. Magię dziewczęcości i kobiecości. Jednej pisarce z pewnością się to udało i to tak dobrze, że nawet ostatnio świat ją docenił i otrzymała Nagrodę Nobla.

Alice Munro. Myślałam, że może będzie przegadana. Wypromowana tak bardzo, że aż za bardzo. A jednak. Jak miło się od czasu do czasu pomylić i dać się tak pozytywnie zaskoczyć. Bo powiem Wam, że ta kanadyjska pisarka, „mistrzyni krótkiej formy”, jak podsumowało ją gremium noblowskie, ujęła moje serce i już pierwszym tomem zyskała sobie zachłanną czytelniczkę. Nie przez przypadek zaczęłam moją przygodę z twórczością Munro od „Tańca szczęśliwych cieni”. To pierwszy, debiutancki zbiór opowiadań pisarki, wydany w 1968 roku, ale jak bardzo aktualny, bo przecież w ludzkich uczuciach nic jak dotąd się nie zmieniło. Piętnaście opowiadań, a każde z nich z ładunkiem emocji, jak w najintensywniejszych powieściach.

A wszystko to w subtelnym otoczeniu, na pozór jedynie spokojnym i nie zmąconym żadnymi niepokojami. To inny świat, wyobcowany od tego pełnego zewnętrznego chaosu, społecznych i politycznych przemian, jakie miały miejsce w przełomowym okresie wydania tomu. Tło dla wszystkich opowieści, dramatów większych i mniejszych tworzą kanadyjskie miasteczka, podmiejskie osiedla i przedmieścia. Także farmy, rozległe lasy i jeziora. Każde z tych miejsc mami pozorną sielanką otoczenia. Wodzi czytelnika za nos, dając iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa i harmonii. Nic bardziej mylnego. To świat wspomnień, zapomnianych wrażeń, już raczej przebrzmiały, a jednak w jakiś sposób ponadczasowy. Nie znajdziemy tu krwawych rewolucji, przemocy w dosłownym tego słowa znaczeniu, a jednak coś czai się na bohaterów, nadchodzi jakaś nieodwołalna zmiana.

Każde z tych miejsc w opowieściach Alice Munro skrywa niejedną tajemnicę i staje się świadkiem przełomowych dla bohaterów wydarzeń. Mała dziewczynka towarzyszy ukochanemu ojcu w pracy i całkiem przypadkiem poznaje sekrety jego dawno zapomnianego, poprzedniego życia, beztroskich lat i szczęśliwych chwil jeszcze bez brzemienia rodziny („Komiwojażer Braci Walker”). Na perfekcyjnych przedmieściach, zamieszkałych przez równie perfekcyjne młode pary, stary domek i jego wiekowa już właścicielka nie pasują do wyidealizowanej wizji otoczenia („Piękne domy”). Spełniona pisarka pragnie spokojnego kąta dla siebie i wynajmuje na mieście biuro, by stać się ofiarą bezpodstawnych szykan zarządcy budynku („Biuro”). W małej społeczności matka oskarża córkę, obwiniając o tragiczną śmierć młodszego, niedorozwiniętego brata („Czas umierania”). Na lisiej farmie córce właściciela, dziewczynce pełnej pasji i wiary w swoje umiejętności, zostają uświadomione i narzucone ograniczenia jej płci i niemożność spełniania marzeń („Chłopcy i dziewczynki”).

„Taniec szczęśliwych cieni” jest pełen cichych dramatów i rodzinnych tajemnic. Bohaterki Munro powracają we wspomnieniach do czasów dzieciństwa, młodości, gdzieś do minionych epok, wyciągając z cieni przeszłości to, co pogłębiło ich świadomość o samych sobie. Przywołują zmarnowane lata, swoich bliskich, niewykorzystane szanse kochanków i ich stracone złudzenia po latach porażek. Odkopują stare żale, skrywane głęboko urazy i zazdrości. Na nowo przeżywają pierwsze bolączki dorastania i próbują przypomnieć sobie, jak to było czuć się niewinną, tuż na progu dorosłości. Każda z opowieści to dowód ich walki o tożsamość, o prawdę i o to, kim są w rzeczywistości. Znowu czują ból, wstyd, niepewność tamtych dni. Odgrywają przełomowe momenty swojego życia, te, które ukształtowały ich przyszłe, dorosłe formy. To gorzkie wspomnienia. Nie do końca szczęśliwe. Raczej wyrwane z podświadomości sprawy do ostatecznego rozstrzygnięcia. Bo przecież na bolesne powroty nigdy nie jest za późno.

Proza Alice Munro jest ponadczasowa. Doskonale uniwersalna w swoim przesłaniu i tematyce. Nie można przejść obok tych opowieści obojętnie. Każda z nich jest na swój sposób idealna. Mała bańka wyimaginowanych wspomnień przywołana z otchłani pamięci.  Zawieszona w czasie i przestrzeni. Nieistotna wydaje się być epoka, w jakich się dzieje. Nieistotne przełomowe chwile w jakich została napisana. Będzie tak samo przejrzysta i czytelna za lat sto, jak była pół wieku temu i jak jest czytelna i przejrzysta dzisiaj. Ludzie, ani ich uczucia i emocje się nie zmieniają. Wszystko trwa i ewoluuje, wszystko płynie, ale przeszłość na zawsze pozostanie przeszłością.

O.

„Łabędzi Śpiew” Robert McCammon

Bombla_SwanSong

 

„…Oto jest Belladonna, Pani Skał,
Pani Okoliczności.
Tu mężczyzna z trzema pałkami, a tam koło,
A to jednooki kupiec, a ta karta
Ślepa, oznacza coś, co niesie na swych plecach,
Co przede mną zakryte.”
T.S. Eliot Ziemia Jałowa

Ludzkość już od początku swojego istnienia snuła opowieści o końcu dziejów. Wielkiej zemście bogów, wszechobecnej śmierci i ostatecznej zagładzie, która zmiecie wszystko i wszystkich z powierzchni ziemi. W wyobraźni następuje wielkie oczyszczenie, rodzi się nowy lepszy świat, a każde nowe życie jest znowu białą kartą. Nic dziwnego, że wizje ostatecznej apokalipsy fascynują i pobudzają wyobraźnię. Koniec takiego świata, jaki znamy. Nagły, nieprzewidywalny, katastroficzny, pełen bólu i cierpienia koniec ludzkości. Śmierć miliardów ludzi. Powodów mogą być setki. Wielka erupcja hiperwulkanu, a wraz z nią nadejście nowej epoki lodowcowej. Wybuchy na słońcu prowadzące do zwiększenia jego aktywności i wielkie globalne ocieplenie. Pożary, potopy, uderzenie asteroidy, która zmieni na zawsze klimat ziemi. Nieokiełznane epidemie ciągle mutujących wirusów. I w końcu wojna atomowa, czyli samozagłada ludzkości.

Historię upadku świata, wywołanego kolejną wielką wojną światową z zabójczą bronią jądrową, opisał Robert McCammon w swojej gigantycznej, mistrzowskiej powieści zatytułowanej „Łabędzi Śpiew” (tytuł w tym wypadku jest dwuznaczny, bowiem oznacza zarówno „ostatni wysiłek”, czy „ostatnie dzieło”, a jednocześnie odnosi się do imienia najważniejszej z bohaterek – Swan, czyli łabędź.). Czas powstania powieści, druga połowa lat osiemdziesiątych, nie pozostaje bez znaczenia, jeśli chodzi o tematykę utworu. Był to czas niezwykle intensywnych zmian politycznych na świecie, gdy dwie największe potęgi polityczne, czyli Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, zbliżały się do apogeum wyścigu zbrojeń. Wzajemne prowokacje, szpiegowanie, podsycanie niesnasek itp. od lat wywoływały strach przed „komunistycznym wrogiem” w USA, a u Rosjan obawy przed imperializmem „kapitalistycznego Zachodu”. W „Łabędzim Śpiewie” dochodzi do eskalacji tego cichego dotąd konfliktu, który kończy się masowym wzajemnym atakiem i zniszczeniem całego świata.

Wystarczyło zaledwie kilka chwil, by wszystko obróciło się w proch. Zniknęła cywilizacja jaką znamy, spłonęły miasta, wszystko zrównano z ziemią, a wszelkie życie wyparowało w ułamku sekund. Przeżyć ten kataklizm udało się jedynie nielicznym „szczęśliwcom”, chociaż trudno nawet mówić w ich przypadku o szczęściu. Niemniej, garstka ludzi przeżyła. Dotkliwie poparzeni, napromieniowani i zatruci toksycznymi oparami, ale wciąż żywi. Trzymający się resztek nadziei. Gdy popiół opada, w różnych częściach kraju wychodzą z kryjówek kolejni ocaleni, rozbitkowie na ziemi jałowej. W Nowym Jorku, z zawalonych tuneli metra, wyłania się niegdyś bezdomna, szalona kobieta zwana Siostrą, której tragiczna przeszłość, trauma i wyrzuty sumienia przesłoniły rzeczywistość. Powstaje niczym feniks z popiołów, dostając nowe życie i szansę odkupienia win. Z czeluści zawalonego schronu wychodzi, zagubiony w światach swojej wyobraźni, nastoletni Roland, który w chwilę po kataklizmie wyzwala swoje mroczne alter ego zwane Rycerzem Rolandem i wprowadza krwawe marzenia w czyn. Tym samym staje się doskonałym towarzyszem dla opętanego wojennymi wizjami Pułkownika Macklina i razem ruszają na powierzchnię, by stworzyć Armię Doskonałych. Gdzieś w Kansas, z mroków piwnicy, na wypaloną powierzchnię wychodzi zapaśnik Josh i jego nowa podopieczna – mała, poparzona dziewczynka imieniem Swan. Jeszcze wiele lat minie, by w końcu losy tych ludzi połączyły się w niezwykły sposób.

Życie ukazane w „Łabędzim Śpiewie” straciło swoją spójność. Po wielkim kataklizmie pewne ustalone granice zostały zatarte. Rzeczywistość łączy się z magią, sfera sacrum wnika w sferę profanum. Po zdewastowanej ziemi zaczynają krążyć anioły i demony w ludzkiej skórze. Zdezorientowani ocaleni, zgodnie ze swoim sumieniem i wewnętrzną intuicją zaczynają się szukać, przegrupowywać i przemieszczać. Nowy świat rodzi się w bólach. Ludzie łapią się każdej deski ratunku, szukają nadziei w najmniej prawdopodobnych miejscach. Każdy z bohaterów jest na swój sposób wyjątkowy. Każdy przeżył wiele, by móc spróbować zacząć swoje życie na nowo, wśród nowych ludzi. Historia nakierowuje ich na nową przyszłość. Każdy z nich dostaje wybór. Zaczyna kreację samego siebie od nowa.

Ale wybór i tak pozostaje jeden: mogą stanąć albo po stronie dobra albo po stronie zła. I dobro i zło zależne są od wielu czynników, ale najważniejszym z nich jest fakt, że obydwa są spersonifikowane. Wysłannikiem dobra, osobą całkowicie nieświadomą swojej wyjątkowej roli, jest Swan, dziecko o wyjątkowej zdolności przywracania życia na martwej ziemi. Dotyk jej dłoni budzi obumarłe korzonki i przekazuje im płynącą z dobrego serca energię. Wysłannikiem zła jest postać o wiele bardziej skomplikowana, bo nieposiadająca ani konkretnej twarzy, ani konkretnego imienia. To wieczny wędrowiec, ucieleśnienie wszystkiego, co najgorsze. Krąży wokół ludzi z problemami psychicznymi, zachwianych emocjonalnie, zniszczonych przez życie, zagubionych, żądnych zemsty, gwałcicieli i morderców. Widzi nowe możliwości tam, gdzie nie ma już nadziei. Jego jedynym celem jest zniszczenie. Ogólnie pojęta destrukcja, do której sam przykłada rękę, zarażając kolejne ofiary.

W tym świecie, jak w każdej rzeczywistości post-apokaliptycznej, konfrontacja sił dobra i zła jest nieuchronna. Mieszkańcy nowego świata muszą dokonać wyboru, bo nie mogą współistnieć na tych samych prawach, na jakich koegzystowali wcześniej. Atomowe bomby nie tylko zniszczyły Ziemię, ale podzieliły ludzkość skrajnie i ostatecznie. Jednych kusi ciemność, innych światło. Jednych wojna, drugich pokój. Śmierć staje naprzeciw życia. Zło naprzeciw dobra. To, co pomiędzy, przestaje być ważne, gdy ostatnią wielką bitwą jest bitwa o duszę człowieka i przyszłość ludzkości. A wszystko to na oczach Boga i Szatana. Pozostaje zrobić ostatni wysiłek, wydobyć ostatni dźwięk i postawić jeden właściwy krok ku lepszej przyszłości.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 18 stycznia, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Dom Duchów” Isabel Allende

Bombla_DomDuchów

 

„Clara spędziła dzieciństwo i młodość wśród straszydeł i w spokoju milczenia domu, w którym czasu nie odmierzały zegary i gdzie przedmioty żyły własnym życiem, zjawy siadały przy stole i rozmawiały z ludźmi, przeszłość i przyszłość stapiały się w jedną całość, a rzeczywistość teraźniejszości była kalejdoskopem z bezładnych lusterek, w którym wszystko mogło się zdarzyć.”

„Dom Duchów” Isabel Allende

W żadnej literaturze na świecie nie istnieje tak silny brak granic pomiędzy tym, co wyobrażone, a tym, co rzeczywiste, jak w literaturze iberoamerykańskiej. Realizm magiczny, który w kulturze Ameryki Południowej ma swoje korzenie, a który wywodzi się z miejscowego folkloru i wrodzonej wręcz wiary w zjawiska nadprzyrodzone, przeniknął do każdej dziedziny sztuki, a przede wszystkim do literatury. Realizm magiczny nie narzuca zasad. Może wydarzyć się dosłownie wszystko, oczywiście w granicach przedstawianego świata.  Dziwne, często niewytłumaczalne wydarzenia z pogranicza magii, przedstawione są ot tak, po prostu, jakby to było coś zwyczajnego. Czas jest pojęciem czysto teoretycznym, a duchy stąpają po ziemi. Na czele tego wyjątkowego gatunku stoją najważniejsze powieści iberoamerykańskie, w tym światowy bestseller i zarazem literacki debiut Isabel Allende – „Dom Duchów”.

„Dom duchów”, wydany po raz pierwszy w 1982 roku, od razu podbił serca wszystkich miłośników gatunku. I nic dziwnego, bo opowieść Isabel Allende to pełna niesamowitości saga rodu Estebana Trueby, silnego i brutalnego właściciela majątku, który wszystko, co posiada zdobył ciężką, wieloletnią pracą. I chociaż mogłoby się wydawać, że to właśnie jego życie stanowi kanwę całej historii, to jednak nie Esteban jest jej głównym bohaterem. Dzieje rodu opowiedziane są przez otaczające go kobiety, przewijające się z pokolenia na pokolenie przez zbudowany przez Estebana dom. To ich historia, przeżycia i zmagania z codziennością kreują główne wątki. Natomiast tłem są wydarzenia w kraju na przestrzeni lat, podczas tragicznych przemian w kontekście krwawej rewolucji i nastania nowej epoki.

Przenikające się w „Domu duchów” pierwiastki męskie i kobiece, co prawda współistnieją w jednym wspólnym świecie, w jakiś sposób uzupełniają się, jednak w żadnym wypadku nie współgrają ze sobą. Kobiety i mężczyźni w powieści mijają się nawzajem w codzienności. Nić porozumienia jest bardzo wątła, prawie nieistniejąca. Kobiety w rodzinie Trueba, zaczynając od Clary, przez Blankę i kończąc na Albie, zawieszone są po części w nierealnym świecie przeżyć duchowych i snów, który z nieznanych względów jest nieuchwytny dla ich męskich partnerów. Współistnieją z istotami spoza czasu i przestrzeni, komunikują się z nimi i czytają przyszłość. Co prawda, ani Blanka, ani Alba nie miały tak silnego daru jak Clara, jednak każda z nich żyje podobnie. Te trzy główne kobiece postacie uzupełniane są przez jasnowidzące siostry Mora oraz wszystkie inne poboczne bohaterki, które czują potrzebę dzielenia się swoją siostrzaną miłością ze wszystkimi istotami tej samej płci.

A mężczyźni? W opowieści Isabel Allende stanowią jedynie wypełnienie pustej przestrzeni wokół bohaterek. I jakby nieistotnym wydaje się być fakt, że narratorem tej opowieści, co kilka rozdziałów, bywa też ojciec rodziny i założyciel rodu – Esteban Trueba. Jego wątek, jego własna historia, to tak naprawdę historia wszystkich jego kobiet. Matki, siostry, pierwszej narzeczonej Rosy, ukochanej Clary, córki Blanki i wnuczki Alby. One wszystkie są jego jasnością (nie przez przypadek wszystkie te imiona są derywatami światłości, czyli tego, co czyste i dobre), dzięki nim udaje mu się trwać. Są światełkiem w tunelu, gdy wszystko inne pogrąża się w okrutnej ciemności i nieodwracalności. Życie z nimi to dla niego cel sam w sobie i zdaje on sobie sprawę, że jego dzieje są nieistotne bez kobiecych opowieści. Niemniej, żadna z nich nie miałaby racji bytu, gdyby nie Esteban Trueba. Jego przyziemność, surowość i brutalność pozwalała równoważyć to kobiece oderwanie od rzeczywistości i ściągać je na ziemię właśnie wtedy, gdy spokój był im najbardziej potrzebny.

Podobną rolę odgrywają wszyscy męscy bohaterowie partnerujący bohaterkom „Domu duchów”. Pedro Trzeci García, miłość życia Blanki i ojciec Alby, stanowi to, co najpewniejsze na świecie. Podporę, na którą można zawsze liczyć w razie życiowej zawieruchy. Gdy wszystko wokół się wali, przemoc i gwałt siłą wnikają do spokojnego i ustalonego porządku, Blanka i Pedro zawsze mogą na siebie liczyć. Kochają się, pomimo wielkich różnic, jakie ich dzielą. Dla Blanki nie ma miejsca w politycznej działalności Pedra, podobnie jak dla niego nie ma miejsca w ustatkowanym narożnym domu, w którym mieszkają Blanka z Albą. Dokładnie taką samą rolę pełni w życiu Alby Miguel, który przypomina jej ojca. Politycznie zdystansowany, stanowi azyl bezpieczeństwa, nawet wtedy, gdy świat dziewczyny wali się jej na głowę. Przeciwieństwem jest wcielony koszmar Alby, jej wywróżone w dzieciństwie zagrożenie, czyli pułkownik Esteban García. Okrutny i sadystyczny, którego rolą jest zemsta i uświadomienie całemu rodowi Trueba, że lud nigdy nie zapomina.

Tym samym, w „Domu duchów” na zmianę przenikają się siły dobra, symbolizowane przez mocno związane ze sobą, z tradycją i z przeszłością kobiety oraz siły zła, w których mieści się cały brutalny, krwawy i upolityczniony świat mężczyzn. Bohaterki Allende to boginie ogniska domowego, ciepłego, eterycznego wnętrza, pilnie strzegące sekretów i ukrywające się przed atawistycznymi popędami partnerów. Babki, matki i córki broniące się przed wojownikami i mścicielami. Za kobietami idzie światło, życiodajna energia, która jest ich odpowiedzią na niepewność jutra. Przyzwyczajone do dziwnych zjawisk nie z tego świata, na każdym kroku oswajają śmierć i godzą się ze swoim losem. W tym pogodzeniu odnajdują radość i spełnienie. Pomagają i wspierają dokładnie tam, gdzie najbardziej to wsparcie jest potrzebne. Kobiety rodu Trueba udowadniają, że dramatyczne wydarzenia, których są świadkami, upadające reżimy, nowe rządy, tak naprawdę niewiele znaczą, gdy w sercu nosisz miłość, wiarę i nadzieję na lepsze jutro.

O.

*Recenzja napisana dla księgarni internetowej Dybook, a którą możecie przeczytać również TUTAJ.

„Myszy i ludzie” John Steinbeck

Bombla_MyszyiLuzie

 

„Nobody never gets to heaven, and nobody gets no land. It’s just in their head. They’re all the time talkin’ about it, but it’s jus’ in their head.”

„Of Mice and Men”

Czasami, a w sumie to bardzo rzadko, natrafiam na swojej bukowej drodze na opowieści, które zapadają w pamięć, osiadają w zakamarkach wyobraźni i jeszcze długo pozostawiają po sobie dziwne uczucia, budząc we mnie od czasu do czasu wewnętrzne konflikty i wzniecając trudne, niewygodne pytania. Fakt, niewiele jest takich historii, ale jeśli już uda mi się takową przeczytać, to zazwyczaj należy ona do kanonu literatury światowej. Jedną z takich niesamowitych, bolesnych opowieści poznałam całkiem niedawno (chociaż od lat znałam jej zakończenie). Jej niesamowitość zawiera się przede wszystkim w uniwersalności i prostocie fabularnej. To jedna z tych historii, które trzeba poznać koniecznie i obowiązkowo, gdzieś w trakcie swojego życia. Nie jest za długa, nie jest za krótka. Jest w sam raz. I nie pozwala o sobie zapomnieć.

O czym mowa? O „Myszach i ludziach” Johna Steinbecka (tytuł oryginału: „Of Mice and Men”), czyli jednej z najbardziej kultowych historii w literaturze amerykańskiej, wielokrotnie nagradzanej, szeroko komentowanej, omawianej z każdej strony, a nawet cenzurowanej na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Wydana w 1937 roku nowela opowiada historię dwóch bliskich przyjaciół, którzy w trakcie trwania Wielkiego Kryzysu przemierzają kalifornijskie rancza w poszukiwaniu pracy. Był to bardzo ciężki okres po I Wojnie Światowej, ale szczególnie kryzys dotknął farmerów i właścicieli rancz. Spadek cen plonów spowodował konieczność powiększania majątków, by wyrównać różnicę w zarobku. To natomiast prowadziło do zadłużenia, które często kończyło się utratą całej ziemi i zmuszało rolników do migracji w poszukiwaniu tymczasowej pracy. Dolina rzeki Salinas w Kalifonii była uznawana za swoiste Eldorado, gdzie każdy mógł znaleźć zajęcie i, w zamian za ciężką pracę, zyskać mniej więcej godny zarobek.

Dokładnie w takiej sytuacji znaleźli się dwaj główni bohaterowie „Myszy i ludzi” – George Milton i Lennie Small, który dość przewrotnie, pomimo swojego nazwiska (z ang. „small” znaczy „mały”) wcale a wcale taki mały nie jest. Wręcz przeciwnie – Lennie jest wielki, potężnie zbudowany i niezwykle silny. Niestety również lekko upośledzony, co daje mu pozorny wygląd dziecka zamkniętego w ciele dorosłego siłacza. George, drobny, ale mądry i tolerancyjny wobec swojego przyjaciela, wspiera go i uzupełnia. Wędrują razem po zagubionym kraju, korzystając z różnych okazji, podejmując się ciężkich prac farmerskich na mijanych ranczach. To George za nich dwóch podejmuje wszelkie decyzje, chroni i tłumaczy Lenniego, który nijak nie pasuje do świata w jakim przyszło mu żyć. Często muszą zmieniać pracę, uciekać i przemieszczać się, bo potulny olbrzym, jakim zdaje się być Lennie nie do końca potrafi nad sobą panować, tym bardziej w gniewie lub strachu.

Na George’u od wielu lat spoczywa wielka odpowiedzialność pilnowania przyjaciela zarówno przed sobą samym, jak i przed wszystkimi niesprawiedliwościami, jakie spotykają go z zewnątrz. Jest to tym bardziej trudne zadanie, bo w tak ciężkim okresie trudno zdrowemu człowiekowi zadbać o samego siebie, nie mówiąc już o opiekowaniu się kimś, kto nie potrafi zrozumieć podstawowych praw koegzystowania wśród innych ludzi. Problem leży przede wszystkim w tym, że Lennie nie postrzega świata w kategoriach dobry-zły, czarny-biały, ale w różnych pomniejszych odcieniach szarości. On nie rozumie konsekwencji moralnych swoich czynów, a jedynie boi się reakcji – złości, nieuchronności kary, ale jest to wyłącznie strach wyuczony, bo dokładnie wie czego spodziewać się od George’a.

A George tym ogromem spoczywającej na nim odpowiedzialności jest już po prostu zmęczony. Od lat próbuje zapanować nad Lennie’m. Uczy go, powtarza, zawsze jest wyrozumiały. Nigdy się nad nim nie znęcał, ani nie wykorzystywał w żaden niecny sposób. On go po prostu kocha i chce jak najlepiej, ale trudno poradzić sobie z kimś, kto nie rozumie, bo nie jest w stanie zrozumieć. I takie zachowanie raz po raz wciąga ich w kłopoty. Bo widzicie, jak już pisałam wyżej, Lennie jest niezwykle silny. Jest tak silny, że jedną ręką potrafi podnosić tak kilkudziesięciokilogramowe wory z ziarnem, jak zmiażdżyć komuś dłoń. Całą. Pogruchotać w niej wszystkie kości. A takie wypadki przydarzają się Lenniemu od czasu do czasu i wtedy trzeba uciekać. Uciekać należy także wtedy, gdy Lennie uprze się na coś ładnego i, całkiem przypadkiem lub też nie (trudno wywnioskować ostatecznie), zdarzy mu się to coś… zagłaskać na śmierć. Pół biedy, gdy spod jego dłoni zginie mała polna mysz, czy szczeniak, ale znacznie gorzej, gdy jest to na przykład młoda dziewczyna o jedwabistych włosach.

Przypadek Lenniego jest niestety totalnie beznadziejny. Jego niemożność zrozumienia podstawowych zasad moralnych połączona z obsesyjnością na punkcie rzeczy i spraw nieistotnych, stwarza między nim a rzeczywistością barierę nie do pokonania. Przewodnikiem i jedynym ogniwem, które łączy go z innymi jest George. A co stanie się, gdy George’a chociaż na chwilę zabraknie? Gdy zniknie z pola widzenia i Lennie będzie musiał samodzielnie podjąć decyzję? John Steinbeck dał tej postaci jedno rozwiązanie, bo tylko tak może zakończyć się opowieść o człowieku, dla którego nigdzie nie było odpowiedniego miejsca. My, po latach możemy polemizować, kto dla kogo powinien był się zmienić, kto do kogo przystosować. Lennie dla świata? Świat do Lenniego Z jednej strony widzimy upośledzonego, poczciwego olbrzyma, który przywołuje na myśl bezrozumne dziecko. Z drugiej widzimy człowieka brutalnego, dorosłego mężczyznę, który nie potrafi zapanować nad odruchami i nie rozumie przyczyn ani skutków swoich działań. I chciałoby się zrzucić winę na George’a, ale nie potrafimy, bo „Myszy i ludzie” zostawiają nas z dylematem moralnym, który ciężko jednostronnie rozwiązać. I który zostaje w nas na bardzo długo.

O.

„Villette” Charlotte Brontë

Bombla_Villette

 

„Jeśli życie ma być walką, to moim przeznaczeniem było toczyć ją w pojedynkę.”

W ciągu mijającego roku w Polsce ponownie nastała moda na twórczość sióstr Brontë. Co rusz mylone i znane dotychczas przede wszystkim z dwóch kultowych powieści romantycznych, czyli „Wichrowych Wzgórz” i „Jane Eyre”, wracają do łask i w końcu każda z nich staje się rozpoznawalna wśród naszych rodzimych czytelników. Pomogły w tym wydawnicze wznowienia, odświeżone tłumaczenia, a także książka autorstwa Eryka Ostrowskiego „Charlotte Brontë i jej siostry śpiące”, w której autor próbuje rozwikłać zagadki życiorysów trzech sióstr, z których każda przecież przeszła do historii literatury. Jednak wciąż nie do końca można być pewnym, kto tak naprawdę pisał wszystkie wydawane od lat powieści. Spekuluje się nawet, że to właśnie Charlotte była autorką wszystkich napisanych dzieł. Te kontrowersje dodają pikanterii nowym wydaniom, a z pewnością zachęcają do czytania powieści, tym bardziej, że większość z nich podobno oparta jest na prawdziwych przeżyciach trójki tych wyjątkowych kobiet.

Nie inaczej jest z ostatnią w dorobku powieścią i arcydziełem życia Charlotte Brontë, zatytułowanym „Villette”. Przygodę z ostatnią pisaną przez siebie historią rozpoczęła w styczniu 1850 roku, rok po śmierci wszystkich swoich najbliższych chorych na gruźlicę, czyli obydwu sióstr, Emily i Anne oraz brata Patricka. Przebywając w Londynie, pogrążona w żałobie pisarka poznaje George’a Smitha – młodego, angielskiego biznesmena i wydawcę jej książek. To rodzące się do niego uczucie zainspiruje jej wyobraźnię i stanie się główną osią fabuły „Villette”. Wydawać by się mogło, że będzie to kolejny romans, prosta historia miłości, jednak będąc w filozoficznym i podniosłym nastroju, Charlotte Brontë tworzy coś, co w pełni docenione zostanie dopiero w następnym stuleciu. Mianowicie – pierwszą w światowej literaturze powieść posługującą się monologiem wewnętrznym bohaterki, czyli strumieniem świadomości. Tym samym, jest to jedna z pierwszych powieści psychologicznych, gdzie przede wszystkim skupiamy się na odczuciach postaci i jej spojrzeniu na dziejące się wokół wydarzenia.

Bohaterką „Villette” jest Lucy Snowe, którą poznajemy w czternastym roku jej życia. Tymczasowo przebywa w domu swojej matki chrzestnej, jedynej żyjącej krewnej. Lucy, to z zewnątrz bardzo cicha, spokojna dziewczyna, po której nigdy nie widać trapiących ją wewnętrznych dramatów. Według wszystkich znajomych rodziny Lucy jest stonowana, doskonale opanowana i świadoma swoich umiejętności. Już w pierwszych rozdziałach czytelnik przekonuje się, że pozory mogą mylić, a młoda, „nieciekawa” dziewczyna prowadzi bardzo bogate życie wewnętrzne i jest jedną z najbardziej spostrzegawczych bohaterek powieści. Swoją postawą Lucy wzbudza zaufanie, jest ogólnie lubiana i doceniana za dyskrecję. Wokół niej rozbrzmiewa życie, a ona jak na razie przepływa przez nie, nie pozwalając sobie na porywy serca.

Lata mijają, a Lucy przymuszona ciężką sytuacją materialną, dzięki swojemu zacięciu i wewnętrznej sile, podejmuje pracę guwernantki i nauczycielki angielskiego w szkole dla dziewcząt w tytułowym Villette. Ma dwadzieścia trzy lata, żadnego majątku, a wszystko co posiada, zdobyła dzięki swojej ciężkiej pracy i poświęceniu dla innych. Lucy rzadko myśli o swoich potrzebach, jej własne pragnienia nie mają dla niej wyjątkowej wartości. Wszystko zmienia się, gdy w szkole poznaje młodego, przystojnego doktora Johna. Mężczyzna rozbudza w niej uczucia, których do tej pory nigdy nie znała. Znajomość przeradza się w głęboką przyjaźń, wracają wspomnienia, powracają znajome twarze i życie Lucy wreszcie nabiera kolorów. Wszystkie wydarzenia śledzimy z perspektywy młodej kobiety i to właśnie jej spojrzenie staje się dla nas zasadniczym punktem odniesienia.

Podróż w głąb kobiecej psychiki jest głównym założeniem „Villette”. Zanurzamy się w świat Lucy Snowe i zdajemy sobie sprawę, jak smutną i samotną osobą jest narratorka. Jak mało kto, świadoma jest swojej pozycji społecznej i nietypowej sytuacji, w jakiej się znalazła. To właśnie ta świadomość prowadzi bohaterkę ku depresji i powolnemu wycofywaniu się ze świata, na którym jej zależy. Lucy, często na własne życzenie, odsuwa się od tych osób, do których paradoksalnie bardzo chciałaby się zbliżyć. Mówi otwarcie o tej samotności, przyznaje się do niej i skłonności ku niej, a potem popada w mistyczne humory. Miejscami bywa w tym bardzo romantyczna i wzniosła, a czasami naraża siebie na niebezpieczeństwo i martwi swoich bliskich.

Charlotte Brontë w „Villette” zabiera nas w podróż do wnętrza kobiecej duszy, do samego jej sedna, a my niestety nie powracamy z tej przygody szczęśliwi. W opowieści Lucy, poczucie szczęścia i zadowolenia występują wyłącznie jako chwilowe przebłyski wyłaniające się z  mroków jej  depresyjnej duszy. Życie nie oszczędza dziewczyny i często w konfrontacji z jej  prawdziwą naturą, rzuca jej kłody pod nogi. Co więcej, gdy wizja spełnienia jawi się już na horyzoncie, nagle umiera i znika, pozostawiając naszą bohaterkę złamaną i jeszcze bardziej przekonaną o swoim samotnym przeznaczeniu. „Villette” zdecydowanie nie można pominąć, gdy mowa o twórczości Charlotte Brontë. Powieść staje się jedną z kluczowych pozycji i jedną z najnowocześniejszych, jakie wyszły spod pióra autorki. Wychodzi nią naprzeciw nadchodzącej epoce zagubionych dusz, z Virginią Woolf na czele, poszukujących swojej wartości i potwierdzenia w świecie, w którym o to naprawdę trudno.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 4 stycznia, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Wiedźmin: Ostatnie życzenie” Andrzej Sapkowski

Bombla_Wiedźmin01

 

„Bo my ludzie byliśmy tu intruzami. Tą ziemią władały smoki, mantikory, gryfy i amfisbeny, wampiry, wilkołaki i strzygi, kikimory, chimery i latawce. I trzeba było im tę ziemię odbierać po kawałku, każdą dolinę, każdą przełęcz, każdy bór i każdą polanę. I udało nam się to nie bez nieocenionej pomocy wiedźminów. Ale te czasy minęły, Geralt, minęły bezpowrotnie.”

„Ostatnie życzenie” Andrzej Sapkowski

Nadszedł czas, by zacytować pierwsze słowa z magicznej gry Fable2, którymi rozpoczynałam rozgrywkę, a które pamiętam do dziś: „And so our story begins…”. Początek przygody i zarazem początek opowieści idealnie odnosi się do tego, czym chcę się z Wami dzisiaj podzielić – po latach mijania się i zwlekania, na mojej bukowej, czytelniczej drodze w końcu stanął… Wiedźmin! Nie jestem dokładnie pewna dlaczego tak długo zajęło mi zapoznanie się, z pierwszym tomem serii Andrzeja Sapkowskiego, ale najwidoczniej były ku temu jakieś bardzo ważkie powody. Wiedźmin zawitał na moich półkach i już wiem, że jeszcze dużo czasu spędzę zaczytując się w jego przygodach.

Zbiór opowiadań „Ostatnie życzenie” to jednocześnie wstęp i pierwszy tom serii, który poprzedza sagę i powoli wprowadza w świat Geralta z Rivii. To wojownik-hybryda stworzony w Wiedźmińskim Siedliszczu Kaer Morhen, gdzie od dziecka był szkolony i przystosowywany do walki. Dzięki odpowiednim eksperymentom i eliksirom, poddawany mutacjom i wielu próbom, Geralt jako jeden z nielicznych, a zarazem najlepszych rusza w świat. Jest inny. Wyjątkowy. Zawieszony między tym co ludzkie i magiczne, niespokojnie przewalające się na okrągło po zmieniającym się świecie.  Zyskał nadludzkie zdolności – jest silniejszy, szybszy i zwinniejszy. Ma lepszy wzrok, słuch i refleks. Jego celem jest pilnowanie zachowania biologicznej równowagi, czyli polowanie i zabijanie potworów, które zagrażają bądź niepokoją napotkane po drodze siedliska.

Wiedźmińskie życie wydaje się być dokładnie zaprogramowanym. Doskonałym i doprecyzowanym. Geralt ma wędrować, śledzić i zabijać, w zamian otrzymując odpowiednią zapłatę. Nie mieszać się w sprawy ludzi, ich konflikty i niesnaski. Bo nie takie jest jego powołanie. Tyle tylko, że ludzie sami stają wiedźminowi na drodze. Jedni są dobrzy i gościnni, inni, uprzedzeni do jego „gatunku”, próbują wykorzystać jego niezwykłe zdolności. Jeszcze inni – zupełnie obojętni. Geralt nie jest młody, więc widział i przeżył już swoje, a obserwacja otaczającej go rzeczywistości przyniosła jedynie smutne wnioski, prowadzące do jeszcze smutniejszych rozważań. Kończy się czas wiedźminów. Kończy się czas elfów. Kończy się czas potworów i czarów. Nadchodzi epoka ludzi – straszna i okrutna w swojej potrzebie zniszczenia.

W nowym, nadchodzącym świecie nie będzie miejsca na magię, legendy i pradawne mitologie. Nie będzie nawet miejsca dla bohaterów. Wszystkie stwory będą musiały zniknąć prędzej czy później, bo panowanie człowieka to wieczny rozwój, poprzez zabijanie i postępującą dewastację. Geralt zdaje sobie z tego sprawę, dostosowuje się do nowych realiów, ale wie, że to właśnie on jest niejako narzędziem tego zniszczenia. Odpowiedzią na nieznane i tajemnicze. Jedyną siłą, która może i która potrafi ujarzmić tajemne moce wciąż kryjące się wokół. Kieruje się swoimi zasadami, jest nieufny i wycofany. Przez lata wyrobił sobie niewielu, ale za to szczerych i oddanych mu przyjaciół. Są lojalni wobec niego i zdolni do wielkich poświęceń. On odpłaca im tym samym, bo bardzo dobrze wie, że niełatwo wśród zagubionych ludzi znaleźć tych najlepszych, którzy dla wiedźmina będą gotowi oddać to co najcenniejsze, nawet swoje życie.

A wiadomo, że wiedźmiński fach nie jest łatwym kawałkiem chleba. Wyzwalanie zamienionych w strzygi księżniczek, które nocami zamieniają się w żarłoczne potwory („Wiedźmin”), przypadkowe spotkania z krwiożerczymi rusałkami („Ziarno prawdy”), czy ratowanie wiosek przed żartami sylvanów („Kraniec świata”), to tylko nieliczne, ale jakże typowe dla Geralta przygody. Do tego niechęć mieszkańców ludzkich osiedli również nie ułatwia mu codziennej pracy. Wiedźmin, nieważne jak bliski i pomocny, nigdy nie zostanie zaakceptowany przez prostych, pogrążonych w tępych zabobonach ludzi.  W ich oczach ma taką samą wartość, jak te bazyliszki, czy upiory, na które od lat poluje. Najchętniej pozbyliby się go i tylko nabożny strach przed jego siłą i mieczami chroni Geralta przed ostatecznym wykluczeniem.

W „Ostatnim życzeniu” Sapkowski zarysował świat balansujący na krawędzi, tuż przed wielkimi zmianami. Jest to świat zagubiony i zniszczony, który trwa w wiecznym konflikcie zarówno sam ze sobą, jak ze wszystkim co inne, tajemnicze, niewytłumaczalne. Geralt stoi gdzieś na przecięciu świata ludzi i magii. Brnie naprzód, godzi się z tym co nieuchronne, bo  zdaje sobie sprawę ze zmienności kolei losu. Z jednej strony, gdy nastąpią zmiany, sam odszedłby tam, gdzie wszystkie relikty dawnego świata, a z drugiej jednak, odczuwa w sobie pewne pierwiastki, które na zawsze połączyły go ludźmi – miłość i przyjaźń. Tak bliskie, a zarazem tak obce. Więc Wiedźmin trwa, a jego opowieść dopiero się rozpoczyna.

„Ludzie (…) lubią wymyślać potwory i potworności. Sami sobie wydają się wtedy mniej potworni. Gdy piją na umór, oszukują, kradną, leją żonę lejcami, morzą głodem babkę staruszkę, tłuką siekierą schwytanego w paści lisa lub szpikują strzałami ostatniego pozostałego na świecie jednorożca, lubią myśleć, że jednak potworniejsza od nich jest Mora wchodząca do chat o brzasku. Wtedy jakoś lżej im się robi na sercu. I łatwiej im żyć.”

O.

„Biały Kieł” Jack London

Bombla_BiałyKieł

 

„(…) życie to straszliwa zachłanność, a świat to zamknięty krąg istot zachłannych, ścigających i ściganych, tropiących i tropionych, pożerających i pożeranych – wszystko to zaś dzieje się na ślepo, w zamęcie, w gwałcie i krwawym żarłocznym bezładzie, rządzone trafem, bezlitosnym, bezmyślnym i niepojętym.”
„Biały Kieł”

W kultowym już, Disneyowskim filmie „Król Lew”, chór afrykańskich zwierząt wychwala pod niebiosa wspaniały „wieczny życia krąg”, który prowadzi nad od rozpaczy po nadzieję. Śpiewa o sensie życia, jakimś życiodajnym planie, który skrywa się w każdym zakątku ziemi i dzięki któremu wszystko trwa niezmienne, piękne i harmonijne. O tym, że los każdej istoty wpisany jest w ten krąg i nic nigdy nie idzie na marne. Wydawać by się mogło, że faktycznie tak jest w rzeczywistości. Ale tylko w pozytywnych i przyjemnych momentach egzystencji. W te gorsze dni, gdy nieszczęście i ból zbierają swoje żniwo, doskonała wizja świata z piosenki załamuje się, a z ciemności wyłania się chaos i niezrozumienie. Tym bardziej, gdy dotyczy tego co dzikie, nieujarzmione, wywodzące się leśnej, niezbadanej głuszy.

Opowieść Jacka Londona zatytułowana „Biały Kieł” (tytuł oryginału „White Fang”) należy do jednej z takich historii, która przy lekturze wywołuje skurcze smutku i niedowierzania. Jeśli do tego jesteśmy wrażliwi na los naszych braci mniejszych, a w szczególności psów i innych kudłaczy z rodzaju psowatych, możemy od razu przygotować się na lekturę wzruszającą, gdzie nadzieja częściej zastępowana jest przez dojmujący smutek. Czasami życie, lub opowieści życie przypominające, niosą za sobą grozę straszniejszą od najstraszniejszego horroru, bo wiemy, że najbardziej realną. Taką, która mogła przytrafić się tak sto lat temu, jak i dzisiaj, czy za lat dwieście. Taki właśnie jest „Biały Kieł” zainspirowany przez obserwacje Londona, zasłyszane legendy i osobiste doświadczenia z jednej z wypraw na zimną północ, na pogrążoną w gorączce złota Alasce.

Historia rozpoczyna się w czasie wielkiego zimowego głodu, gdzieś w gęstych lasach Alaski, gdy na krwawe polowanie zbiera się wataha wilków. Pomiędzy nimi jest także zdziczała suka indiańskiego psa zaprzęgowego, która dołącza do grupy i na ten trudny okres staje się równoprawnym towarzyszem morderczej grupy. Razem atakują psie zaprzęgi, śledzą osamotnionych traperów i zastawiają na nich śmiertelne pułapki. Na wiosnę, gdy świat północy powoli wraca do ustalonego porządku, suka, której udało się zdobyć jedną z najwyższych pozycji w stadzie, odłącza się od grupy wraz ze swoim partnerem – szarym, jednookim wilkiem. Niedługo powija młode, ale z całego miotu pozostaje jej tylko jeden mały wilczek. Gdy zew krwi przemija, a matka ze szczeniakiem natrafiają na indiańską wioskę, okazuje się, że suka to zaginiona Kiche, ulubiony pies jednego z wodzów. Powraca pomiędzy ludzi, a jej mały wilk, któremu dopiero co udało się powoli poznać otaczający go świat, zyskuje imię Biały Kieł. Zdobywając imię dołącza tym samym do stadła człowieka, a my zaczynamy śledzić jego smutne dzieje.

Biały Kieł nie jest ani do końca psem, ani w pełni wilkiem. Po ojcu odziedziczył pragnienie wilczej wolności, potrzebę przebiegania głuszy, polowania i wycia do księżyca. Po matce wiarę w siłę człowieka, jego moc i władzę na innymi żyjącymi istotami. To właśnie jej geny zdominowały wilczy zew i Biały Kieł ostatecznie pozostał psem. Wyjątkowym, dzikim i bardzo silnym, który przez całe swoje psie życie będzie musiał sam ujarzmiać swoją dziką naturę, podporządkowując się prawom człowieka. Te prawa zostaną mu narzucone bardzo brutalnie – przemocą i siłą. W tym wybranym przez niego świecie, wilk nie może liczyć na miłość, przyjaźń towarzyszących mu psów, bo zawsze w ich oczach pozostaje intruzem, którego instynkt ochronny karze wyrzucać poza obręb domowego stada. U ludzi, białych traperów, czy nastawionych na praktyczne, surowe życie Indian, zagubiony pies nie może liczyć na uczucie, pomoc, ani wzbudzenie silnych więzi. Dla nich zwierzę to narzędzie, jak każde inne.

Tym samym Biały Kieł ciągle musi walczyć ze swoją tożsamością. W głębi duszy, gdzieś głęboko czuje uśpiony w nim zew i wpisane w jego krew odwieczne prawa natury. Z drugiej strony, pozwolił się tej wilczej części zagubić i oswoić, w zamian zyskując schronienie, ciepło ogniska i posiłek na zawołanie. Zaufał człowiekowi, a to właśnie człowiek w świecie opisanym przez Jacka Londona jest jedną z najokrutniejszych i zmiennych istot na ziemi. Gdy w życiu Białego Kła pojawia się czynnik ludzki nic nie jest już takie jak dawniej. Wieczny krąg życia zamienia się w piramidę, z człowiekiem jako największym, najbrutalniejszym i mściwym drapieżnikiem. Ludzie są niestali, okrutni i władczy. Nie okazują zwierzęciu uczuć, a wyłącznie swoją dominację. Wilk poznaje ich najgorsze strony, ale wiele lat minie zanim pozna prawdziwą, pozytywną stronę człowieka, czyli współczucie i ludzkie serce. Dopiero wtedy Biały Kieł stanie się prawdziwym psem, gotowym zrobić wszystko, by uchronić swojego jedynego pana.

Opowieść Jacka Londona to przejmująca historia zwierzęcia, który dokonując wyboru i poddając się władzy człowieka, skazuje samo siebie na samotność, wygnanie z własnego gatunku i morze cierpień, dopiero pod koniec okraszone błogą szczęśliwością. To opowieść o naturze ujarzmionej, wtłoczonej w tryby ludzkiej mentalności, gier i złośliwości człowieka. Biały Kieł żyje by służyć innym, traci siebie, by oddać się w pełni swoim bogom, panom, którzy często nie znają litości. To także historia o wielkiej psiej samotności, niezrozumieniu i walce, którą toczyć trzeba samemu ze sobą każdego dnia, wbrew przeciwnościom losu. I olbrzymiej wierze, że może pewnego dnia pojawi się na zimnym, lodowym horyzoncie słońce. Ktoś kto pokocha i da drugą szansę złamanej duszy, a ta odwdzięczy się całym sobą i odda na zawsze, na śmierć i życie, poświęcając wszystko po raz ostatni.

O.

„Modlitewnik amerykański”, „Luizjański Blues” , „Viator” Lucius Shepard

Bombla_Modlitewnik

Gdy mowa o gatunku literackim, jakim jest realizm magiczny, zazwyczaj przychodzą na myśl przykłady literatury iberoamerykańskiej. Bardzo rzadko termin ten nasuwa się, gdy wspominamy o literaturze Stanów Zjednoczonych, a przecież realizm magiczny rejonów amerykańskiego południa jest równie wyjątkowy i specyficzny, jak ten z rejonów hiszpańskojęzycznych. Doskonałym przykładem mieszanki świata rzeczywistego z nadprzyrodzonym, w którym nadnaturalne elementy przenikają do zwykłej codzienności jest twórczość Luciusa Sheparda – amerykańskiego pisarza, twórcy utworów science fiction i fantasy.

Wydawnictwo MAG, w ramach serii Uczta wyobraźni, w jednym tomie zebrało i opublikowało trzy wyjątkowe, mroczne utwory Sheparda„Modlitewnik Amerykański”, „Luizjański Blues” i „Viator”. Każda z tych opowieści przenosi czytelnika w inny rejon Stanów Zjednoczonych: do pustynnej Arizony, bagnistej Luizjany i na mroźną Alaskę. Każda sprawia, że zanurzamy się w przepełnioną dziwnością, tajemnicą i nietypową wiarą rzeczywistość bohaterów i pogrążamy się niemal od razu w ich zagubionym świecie, gdzieś na granicy wyobraźni. Nic do końca nie jest pewne. Żadnemu z narratorów, ani głównych bohaterów nie możemy w pełni zaufać. Razem z nimi przenikamy światy i razem próbujemy poradzić sobie z narastającymi problemami.

„Modlitewnik Amerykański” to historia Wardlina Stuarta, byłego więźnia, który dostaje drugą szansę od losu i dzięki swojej wyjątkowej umiejętności pisania modlitw-wierszy, w krótkim czasie zdobywa sławę. Jego utwory to krótkie formy literackie, bez konkretnego boskiego adresata, które mają tę ciekawą właściwość, że wypowiadane do skutku, realizują pragnienia modlącego się. Wardlin, jako twórca, staje się obiektem kultu i w szybkim czasie zyskuje miano religijnego celebryty, popadając w konflikt z fanatycznymi kaznodziejami. Istota, do której kieruje swoje modlitwy odpowiada na prośby, spełnia marzenia, skrywane życzenia i wydaje się nie chcieć nic w zamian. Gdy świat Wardlina zaczyna się załamywać, a jego wiara powoli podupada – staje na jego drodze i podaje pomocną dłoń.

„Modlitewnik Amerykański” to opowieść o poszukiwaniu wiary w świecie, w którym każdy może stać się swoim własnym bogiem. W tym sensie utwór zawiera elementy satyryczne, komentujące wykorzenione społeczeństwo współczesnych Stanów, jego samotność w wołaniu o pomoc i potrzebę wynajdowania nowych, złotych cielców. Okazuje się, że każdy bożek jest lepszy niż świat, w którym boga nie ma. Ludzie lgną do kaznodziejów, do głosicieli wiary, bez względu na to, jak absurdalni i sztuczni mogą oni być. Szukają łatwych rozwiązań, gotowych i szybkich odpowiedzi na najważniejsze pytania, bez zbędnych przemyśleń, czy konieczności poświęcenia. Jednocześnie, historia Wardlina to opowieść o odnalezieniu samego siebie i własnej, indywidualnej ścieżki wśród tych, którzy lgną do bezimiennego tłumu naśladowców.

W „Luizjańskim Bluesie”, Shepard ukazuje małe miasteczko Grail, otoczone bagnami, leśnymi ostępami i dziką, nieustraszoną przyrodą. To miejsce na granicy światów, w którym mieszkańcy mają dar jasnowidzenia, a za ich los odpowiada Dobry Szary Człowiek, z którym dawno temu pierwsi osadnicy zawarli pakt, by w zamian za oddanie otrzymać powodzenie i względny spokój. Do tej krainy dziwności przypadkiem trafia Jack Mustaine, muzyk, który pragnie dojechać na Florydę, by tam naprawić swoje życie i rozpocząć je od nowa. Jednak już po chwili miasteczko Grail wciąga go i urzeka nietypowymi mieszkańcami, tradycjami i atmosferą przesiąkniętą zapomnianymi rytuałami.

„Luizjański Blues” to najbardziej magiczna opowieść z tomu i nic dziwnego, bo jego fabuła rozgrywa się w najmroczniejszym stanie Ameryki Północnej, czyli Luizjanie. To miejsce najbardziej tajemnicze, bo mieszają się w nim zarówno kultury północne, europejskie, jak i karaibskie, których naleciałości wciąż są widoczne w codziennym życiu. Voodoo, hoodoo, bogowie Afryki, Bóg chrześcijański, Jezus, Dobry Szary Człowiek, a do tego istoty z bagien i bożki żyjące wśród drzew. W tym rejonie można znaleźć wszystko i być świadkiem, jak religie przenikają się i uzupełniają, tworząc zestaw wyznań zwyczajnie współistniejących ze sobą.

W „Viatorze” Shepard oscyluje na granicy powieści psychologicznej i horroru. Na odludnym odcinku alaskańskiego wybrzeża dwadzieścia lat wcześniej utknął na mieliźnie tytułowy Viator – frachtowiec, którego docelowym portem było złomowisko. Teraz, pięciu mężczyzn ze smutną przeszłością zostaje wysłanych z misją rozłożenia statku i zabezpieczenia pozostałości ładunku. Jednak z nową załogą zaczyna dziać się coś dziwnego. Dręczą ich chore sny, omamy, halucynacje, a do tego popadają w apatię i zafiksowanie na punkcie statku. Coś kieruje ich myślami i nie pozwala opuścić skazanego na rozkład Viatora.

Bohaterów tych trzech historii łączy konflikt z rzeczywistością. Jakieś niedopasowanie, zagubienie, niezrozumienie praw, jakimi rządzi się współczesność. Oni są nad wyraz realni, prawdziwi i naturalni w swojej dziwności. Kreują swoje własne światy, wpadają w nie i poddają się im, kierując się ich własnymi prawami. Każdy z nich jest doświadczony przez los, w swoisty sposób naznaczony przez cierpienie i ciągnie za sobą swoją przeszłość. Łączy ich także próba wyrwania się z codzienności, postawienie siebie samego w sytuacji ostatecznego wyboru, na krawędzi. Bohaterowie Sheparda to badacze i kusiciele losu, którzy nie boją się eksperymentować z własnym szczęściem, by znaleźć poszukiwane przez nich odpowiedzi i ścieżki, którymi pragną podążać.

Autor „Modlitewnika amerykańskiego”, „Luizjańskiego Bluesa” i „Viatora” w piękny i wyrafinowany sposób przekracza znane nam zasady i ćwiczy wyobraźnię swojego czytelnika. Wtłacza swoich bohaterów w sytuacje bez wyjścia, w których jedynym rozwiązaniem jest nagięcie swojego zdrowia i psychicznego komfortu. Udowadnia, że świat rządzi się swoimi, dziwnymi prawami. Jednocześnie nie daje odpowiedzi i pokazuje, że nic nie jest przesądzone – każdy jest twórcą własnego losu i tylko od niego samego i jego wyobraźni zależy, jak potoczą się jego dalsze dzieje w tej mglistej, onirycznej rzeczywistości z pogranicza jawy i snu.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl

„The Signature Of All Things” Elizabeth Gilbert

Bombla_Signature

 

„I believe that we are half-blind and full of errors. I believe that we understand very little, and what we do understand is mostly wrong. I believe that life cannot be survived – that is evident! – but if one is lucky, life can be endured for quite a long while. If one is both lucky, stubborn, life can sometimes even be enjoyed.”

„The Signature of All Things”

W życiu każdego pisarza przychodzi moment na stworzenie swojego magnum opus – czas na napisanie najwspanialszego, najlepszego dzieła, który pozostawi dla potomności, jako swoje największe dziedzictwo. Czasami do jego napisania przygotowuje się całe życie, a czasami poświęca kilka lat, szuka inspiracji, fascynujących historii, by w końcu wydobyć na światło dzienne opowieść idealną, perfekcyjnie skrojoną i odzwierciedlającą w pełni jego styl. Bywa, że taka książka nigdy nie powstaje. Umyka gdzieś myśli, pomysł rozrasta się do niebotycznych rozmiarów, a całość zyskuje tyle poziomów, że nie da się już tego ogarnąć. A jednak bywa również, że taka opowieść wyłania się z otchłani wyobraźni autora całkiem wcześnie w jego karierze i staje się najjaśniejszą gwiazdą pośród całej jego twórczości, tej już spisanej i przyszłej, która dopiero ma powstać.

Takim dziełem życia stała się najnowsza powieść Elizabeth Gilbert zatytułowana „The Signature of All Things”. Słysząc nazwisko tej amerykańskiej pisarki zazwyczaj na myśl narzuca się sama jej autobiograficzna historia „Jedz, módl się, kochaj”, kontynuowana później w „I że cię nie opuszczę”, dzięki której zdobyła sławę i podbiła serca tysięcy czytelniczek na całym świecie. Mało kto wie, że ta sama autorka, którą utożsamia się z jednym tytułem od lat, ma na swoim pisarskim koncie świetny zbiór opowiadań obyczajowych „Imiona kwiatów i dziewcząt”, a także doskonałą powieść w duchu północnych mórz „Ludzie z wysp” (o której na Buku już niebawem), czy biografię przyrodnika Eustace’a Conwaya „The Last American Man”. Wszystkie książki warte poznania, napisane subtelnym i wyrazistym językiem, z wciągającymi, perfekcyjnie skrojonymi fabułami, których nie da się zapomnieć.

Nie inaczej jest z „The Signature of All Things”. To historia życia Almy Whittaker, urodzonej na przełomie wieków, dokładnie w 1800 roku. Nie przez przypadek Gilbert wybrała właśnie tę datę na narodziny swojej bohaterki. To przejście epok, zwiastujące najszybsze i największe zmiany, jakie zajdą na świecie w ciągu kolejnych stu lat, pomijając konflikty zbrojne, wojny i najazdy, jakie będą miały miejsce w tym czasie na świecie i w Europie. Kolonizacja, odkrywanie nowych gatunków roślin, zwierząt, tworzenie przełomowych teorii, które wstrząsną światem nauki. Wzrost technologiczny, rewolucja przemysłowa i tworzenie niezwykłych wynalazków, które zaznaczą obecność swoich twórców w historii cywilizacji. To epoka nowych odkrywców, badaczy kultury, antropologów, którzy nie będą bali się zaryzykować całego swojego życia, by udowodnić wymyślane przez siebie teorie. To także czas przyrodników, biologów i ludzi medycyny, którzy od nowa stworzą ciąg zależności i nadadzą człowiekowi jego miejsce wśród innych istot na ziemi.

Nie sposób opisać dokładnych kolei losu Almy, by nie opowiedzieć całej książki, jednak warto napisać kilka słów o bohaterce, by przybliżyć jej wyjątkową postać. Jej ojcem jest Henry Whittaker, człowiek z nizin, który już w młodości, pracując w królewskich ogrodach botanicznych Kew, w Londynie, postawił sobie za cel zdobycie wielkiej fortuny. Dzięki ciężkiej pracy, wieloletniemu doświadczeniu i wrodzonemu sprytowi udaje mu się, po wielu latach podróży, osiąść na stałe w Filadelfii. To nowy świat, nowy, młody kraj, pełny możliwości dla człowieka z ambicjami i pieniędzmi. Henry buduje największą i najbogatszą posiadłość w Stanach Zjednoczonych, zwaną White Acre, a w jej granicach tworzy ogród botaniczny, herbarium, palmiarnię i cały rząd pomniejszych zielonych terenów. Będąc jednym z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie, Henry staje się prekursorem handlu przyprawami i roślinami o właściwościach leczniczych, rozpoczynając życiową współpracę z raczkującym przemysłem farmaceutycznym. White Acre to jego mała oaza, przystań, do której zjeżdżają się dziesiątki miłośników przyrody z całego świata, w której organizuje odświętne kolacje, odczyty i wykłady, a prywatna biblioteka należy do najbogatszych na świecie.

W takich luksusowych warunkach wychowuje się jedyna rodzona córka Henry’ego, czyli Alma. Po ojcu odziedziczyła charakter urodzonej botanistki i przyrodnika – nie boi się zadawać trudnych pytań, zawsze szuka odpowiedzi, jest ciekawa świata i pewna siebie.  Jej rodzice od małego uczą ją samodzielnego myślenia, analizowania i budowania własnych wniosków. Alma jest dzieckiem nowej epoki, jej odzwierciedleniem, tym bardziej unikatowym, że nie wychowywanym na laleczkę do towarzystwa, ale, wręcz przeciwnie, kobietę-naukowca, która pewnego dnia będzie kontynuować dzieło swoich rodziców i przejmie rodzinny biznes. Alma cały swój czas, dosłownie każdą wolną chwilę przeznacza na samokształcenie, czytanie, pisanie, klasyfikowanie i badanie otaczającej jej przyrody. Ciągle rozmyśla nad porządkiem świata, filozofuje i podejmuje twórcze dyskusje, tak ze swoimi rodzicami, jak z ludźmi, którzy zjeżdżają się do jej rodzinnej posiadłości. W wieku dwudziestu trzech lat podejmuje najważniejszą decyzję – zostaje jednym z pierwszych briologów, czyli naukowcem zajmującym się mchami, bo to właśnie w nich Alma dostrzega zalążek wszelkich praw, jakie rządzą światem roślin i zwierząt. I na nich zaczyna budować swoją przełomową teorię.

„The Signature of All Things” to kronika życia badaczki, naukowca, feministki i przyrodnika. To historia życia Almy, od początku, aż do końca, wraz ze wszystkimi najważniejszymi jego wydarzeniami. Obserwujemy jej pierwsze miłostki, zauroczenia, eksperymenty. Jej pierwszą przyjaźń, miłość i złamane serce. Towarzyszymy jej w podróżach, odkrywamy świat i przeżywamy każdą najistotniejszą chwilę. Elizabeth Gilbert sprawiła, że my czytelnicy dzielimy z bohaterką dosłownie wszystko. Jesteśmy przy niej i chcemy, by udało jej się przeżyć jej życie jak najbardziej godnie, by na końcu mogła powiedzieć, że bywały chwile, gdy czuła się naprawdę szczęśliwa i spełniona.

O.

*W Polsce powieść pojawi się nakładem wydawnictwa Rebis, 1 kwietnia 2014, pod tytułem „Botanika duszy”.