„Ocean na końcu drogi” Neil Gaiman

Bombla_Ocean

 

„Bardzo dokładnie pamiętam swoje dzieciństwo… Wiedziałem wówczas straszne rzeczy. Ale wiedziałem też, że nie mogę pozwolić, by dorośli zorientowali się, że wiem. To by ich przeraziło.”

Maurice Sendak

Albert Einstein zapytany kiedyś, w jaki sposób wychować inteligentne dziecko, ponoć odpowiedział: Jeśli chcesz mieć inteligentne dziecko, to czytaj mu baśnie. Jeśli chcesz mieć jeszcze mądrzejsze dziecko, to czytaj mu więcej baśni. Przepis niezwykle prosty, bo w końcu baśnie zawierają w sobie odpowiedzi na większość najważniejszych pytań. Oddziałują na wyobraźnię – pozwalając swoim odbiorcom na zgłębienie najistotniejszych kwestii egzystencji człowieka – każda zupełnie indywidualnie, na swój własny sposób. Od najwcześniejszych lat pomagają zrozumieć otaczający świat i rządzące nim prawa. A te nie zawsze bywają sprawiedliwe czy dobre. Zło czai się ukryte w ciemnościach ludzkiej natury i potrafi zaatakować znienacka, wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewamy. Dobrze napisana baśń pozwala je zdemaskować i nauczyć się, jak sobie radzić nawet w najgorszych sytuacjach.

Taką wyjątkową, baśniową opowieść przedstawia nam Neil Gaiman w swojej najnowszej powieści dla dorosłych, zatytułowanej „Ocean na końcu drogi”. Wspomnienia z dzieciństwa bywają różne. Każdy ma swoje, osobiste, subiektywne, schowane głęboko w pamięci. Łączy je to, że nie wszystkich z nich możemy być do końca pewni. Niektóre zacierają się same i powracają pod wpływem impulsu. Inne natomiast bywają wyparte i często zastąpione nowymi, mniej bolesnymi, które ukrywają przed nami to, co wydarzyło się naprawdę. W takim wypadku może się zdarzyć, że już nigdy nie dowiemy się, co było rzeczywiste, a co jedynie zmyślone. Dla naszego dobra i lepszego samopoczucia.

Ukryte wspomnienia trudnych dziecięcych lat próbuje odzyskać bohater „Oceanu na końcu drogi”. Przy okazji rodzinnego spotkania, jako mężczyzna w średnim wieku, odwiedza stare kąty i ulicę, na której dawniej stał jego dom.  Przypadkiem, niczym wiedziony na niewidzialnej linie, trafia na farmę Hemstocków. Zdaje sobie sprawę, że dawno temu był w tym dziwnym domu, zamieszkałym przez trzy wyjątkowe kobiety. Teraz przebywa tam tylko jedna staruszka, i to właśnie ona zaprowadza go nad staw – magiczne miejsce, które mieszkająca tam Lettie Hemstock ochrzciła mianem „ocean”, a który wznieca w nim na nowo wspomnienia ukryte w zakamarkach świadomości. Bohaterowi przypomina się jego dawne życie, odkrywa dawno zapomniane chwile i budzi uśpione traumy z dzieciństwa, by wreszcie doznać tak potrzebnego oczyszczenia.

Opowieść rozpoczyna się czterdzieści lat wcześniej, prawdziwym dziecięcym dramatem – nikt nie przychodzi na siódme urodziny głównego bohatera. Po tym wydarzeniu małe i większe katastrofy zaczynają się mnożyć i narastać. Ginie jego ukochany kotek, a jeden z lokatorów wynajmujący pokój u jego rodziców pewnej nocy wykrada samochód i popełnia w nim samobójstwo. Ten właśnie czyn zbudził z głębokiego snu pradawną siłę. Pierwotne zło uśpione gdzieś za „oceanem”, na granicach światów, które przedostaje się do rzeczywistości, wykorzystuje ludzi i obezwładnia ich. Mami, okłamuje, składa obietnice bez pokrycia, ale dorośli nie są w stanie poznać, z kim tak naprawdę mają do czynienia i poddają się mu bez przeszkód. Świat bohatera staje na głowie i coraz bardziej odrealnia się, przypominając chory koszmar. Okazuje się, że dorośli często nie potrafią sami sobie radzić ze swoimi słabościami i nie są wcale tak silni, jak mogłoby się wydawać. Pomocy może szukać jedynie wśród trzech mieszkanek farmy Hemstocków. Każda z nich jest wyjątkowa, każda nietypowa i posiadająca inne umiejętności. Trochę nie z tego świata. Razem stawiają czoła zagrożeniu, by przywrócić harmonię i spokój w okolicy, a także naprawić wyrządzone szkody.

Tyle tylko, że pewnych rzeczy nie da się tak prosto naprawić. Nie da się odwidzieć tego, co raz się zobaczyło, ani od-doznać tego, co raz się już przeżyło. Każdy moment odcisnął piętno na umyśle głównego bohatera, a po latach koszmary powracają do niego falami, gdy wpatruje się w toń „oceanu”. Wracają smutki, nieszczęścia i złe myśli. Wspomnienia rozpadającego się domu i związku jego rodziców, którzy wszelkimi sposobami próbowali naprawiać finansową ruinę. Powraca także poczucie zdrady i odrzucenia, spotęgowane chwilami domowej przemocy. W jakimś momencie można odnieść wrażenie, że obserwujemy świat dorosłych oczami dziecka, i jest to świat, na który nie ma ono żadnego konkretnego wpływu. Co więcej, jest to świat nie do końca zrozumiały, dlatego bohater przekłada magię nad rzeczywistość, co jest sposobem na radzenie sobie z narastającymi problemami. W tej rzeczywistości farma Hemstocków i jego mieszkanki to dobre wróżki, które potrafią naprawić każdą najmniejszą krzywdę i odwrócić bieg losu.

Neilowi Gaimanowi po raz kolejny udało się opowiedzieć piękną, współczesną baśń i stworzyć magiczny świat ukryty wewnątrz tego zwykłego, przesiąkniętego normalnością i codziennością. Bohater „Oceanu na końcu drogi” umiejętnie odnajduje się w obu tych rzeczywistościach, obie są dla niego równie istotne i równoznaczne. Zło i dobro, ciemność i światło, świat cudów i świat dorosłych – każde z nich istnieje na równych prawach, każde ma zasady, których trzeba się trzymać i które należy szanować. Nad „oceanem” Lettie Hemstock bohater przeżywa od nowa najgorsze i najlepsze momenty swojego dzieciństwa. Przeżywa swoiste katharsis, po raz kolejny uwalnia się od cierpienia i potwornych myśli. A razem z nim my, czytelnicy tej niewiarygodnej, doskonale opowiedzianej historii, która nie pozwala o sobie zapomnieć i która, jak każda baśń, zostanie z nami na zawsze.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 9 listopada, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Gołębiarki” Alice Hoffman

Bombla_Dovekeepers

„Tylko raz w życiu może do pisarza przyjść książka, która jest szczególnym darem. Gołębiarki są dla mnie właśnie taką powieścią. To podarunek od moich prapraprababek, kobiet starożytnego Izraela, które po raz pierwszy przemówiły do mnie, gdy zwiedzałam górską twierdzę Masadę. Przywołując historię ich życia, opowiedziałam również moją historię.” – tymi słowami pisarka Alice Hoffman wprowadza nas w swoją najnowszą powieść, swoje opus magnum i jednocześnie hołd złożony kobietom starożytnego Izraela. Historię niesamowitą, przesyconą kobiecością i magią, w której rzeczywistość łączy się z tym, co wyobrażone i zmyślone. Niełatwo opowiedzieć tragiczne dzieje narodu żydowskiego, tym bardziej, gdy próbuje się zrekonstruować prawdziwe wydarzenia sprzed setek lat, z początku naszej ery. Tej amerykańskiej pisarce zdecydowanie się to udało, zachowując szacunek do przeszłości i idealną równowagę historyczną.

„Gołębiarki” to powieść szczególna, bo jej główne i zarazem najważniejsze zakończenie znane jest wszystkim, a przynajmniej tym, którzy orientują się w starożytnej historii. Twierdza Masada, zwana również fortecą króla Heroda, była jedną z ostatnich fortyfikacji, które miesiącami stawiały opór Rzymianom. Uznawana za niezdobytą, stanowiła łakomy kąsek dla cesarstwa rzymskiego i istotny punkt militarny dla ostatnich buntujących się mieszkańców państwa żydowskiego. Górska twierdza była dosłownie samowystarczalna. Posiadała zbiorniki na wodę i wielkie silosy na zapasy żywności, a wokół, na stromych zboczach, rozciągały się pola uprawne, gaje i sady. Wewnątrz wyposażona była we wszystko, co potrzebne, by pędzić spokojne, pewne życie w górach, bez strachu przed najeźdźcą. Podczas wojny żydowskiej w 66 roku, twierdzę zajęli zeloci (tajne ugrupowanie religijno-polityczne), a sama Masada stała się ostatnią oazą i schronieniem dla ciemiężonych obywateli. Jej obrona, pod dowództwem Eleazara ben Jaira skończyła się w dramatyczny sposób – zbiorowym samobójstwem ponad dziewięciuset pozostałych przy życiu mieszkańców, zarówno mężczyzn, kobiet, jak i dzieci.

W powieści Alice Hoffman poznajemy ostatnie miesiące twierdzy z perspektywy czterech bohaterek. Każda z nich snuje swoją opowieść, raz po raz nawracając do swojej przeszłości i wspominając dawno utracone życie. Pierwsza, o imieniu Jael, to smutna, młoda dziewczyna, córka skrytobójcy, która całe życie zmaga się z wyrzutami sumienia. Upadek Jerozolimy zmusza ją i jej ojca do opuszczenia domu, by szukać schronienia gdzieś na pustyni. Jedyną bliską jej osobą był brat, który wraz z innymi zelotami opuścił miasto i ruszył przeciw rzymskim legionom. Drugą kobietą jest Riwka, żona piekarza z małej wioski, której towarzyszą dwaj wnukowie i jej zięć – brutalny i nieposkromiony wojownik o zdesperowanym spojrzeniu. Jej opowieść to historia wielkiej straty, cierpienia i poświęcenia w imię miłości. Kolejne dwie narratorki to matka i córka. Szira – czarownica z Moabu, od zawsze na wygnaniu i Aziza, dziewczyna-wojownik, która od lat zmaga się z własną tożsamością.

Losy tych czterech kobiet splatają się, gdy zostają przydzielone do pracy w gołębniku twierdzy. Od tej chwili zaczynają dzielić się wszystkimi swoimi tajemnicami, dramatami i namiętnościami. Sekrety jednej stają się sekretami ich wszystkich i razem próbują radzić sobie ze swoimi problemami. W wieżach gołębnika tworzą mały, prywatny świat, oparty na swoistej magii i zapomnianych rytuałach. Gołębiarki łączą ze sobą religijne, żydowskie obrzędy z mistycznymi rytuałami mitologii staro-żydowskiej, babilońskiej i egipskiej. Magia staje się elementem ich codzienności, tak samo jak silna wiara w jedynego Boga. Nie wykluczają się, ale wręcz odwrotnie, doskonale uzupełniają. To, co ciemne, krwawe i bardzo kobiece łączy się z tym, co jasne, widzialne i uznawane za męskie. Szira, która znana jest jako znachorka i zaklinaczka, wprowadza swoje towarzyszki w świat, który jest jedynym, do którego mogą się odnieść w momentach zwątpienia i największej potrzeby. Wszystkie wspierają się, uczą i razem walczą, gdy trzeba stawić opór nieprzyjaciołom, nawet tym niewidzialnym.

Powieść Alice Hoffman jest na wskroś kobieca. Magia, która otacza bohaterki „Gołębiarek”, to magia codziennych rytuałów. Odnosi się do cielesności, kobiecych pragnień i potrzeb. Jest obecna się przy narodzinach, leczeniu, rzucaniu klątw, uprawianiu miłości, czy rytuałach pośmiertnych. Potrafi ratować życie i chronić ukochane istoty. Potrafi także zabijać, gdy przychodzi taka potrzeba. Jael, Riwka, Szira i Aziza są mądre, silne i nieugięte. Mężnie stawiają czoła kolejnym, coraz cięższym obowiązkom i nie ustępują odwagą swoim obrońcom. Natomiast mężczyźni Masady, z ben Jairem na czele, to światli wojownicy w służbie Boga. Silni, nieugięci mściciele, którzy są w stanie poświęcić wszystko, by uchronić swoich najbliższych. Są brutalni, nieposkromieni i zdystansowani wobec „podziemnego” świata otaczających ich kobiet. Kobieca magia chroni ich i pochłania, ale nie są jej oni do końca świadomi. Wolą nie naruszać tego tajemnego, mistycznego świata. Bohaterki i ich mężczyźni spotykają się gdzieś na granicy, dzieląc ze sobą smutną codzienność, ale także wielką miłość. Groźba zagłady naznacza każdy ich dzień i nie pozwala zapomnieć o śmierci, która nadejdzie prędzej czy później.

Alice Hoffman, w „Gołębiarkach”, udało się bardzo dokładnie odwzorować codzienne życie i zmagania mieszkańców Masady. Każdy rozdział to perfekcyjnie skonstruowana i wiarygodna opowieść o życiu jednej z kobiet, która przeplata się z historycznymi wydarzeniami. W piękny i wyjątkowy sposób autorka połączyła elementy mistyczne i baśniowe z faktami i dopowiedzeniami kronikarskimi. Podobnie, jeśli chodzi o subtelne kobiece elementy, które przedstawione zostały na tle brutalności i drastyczności tamtych czasów. Dzięki temu, świat Gołębiarek jawi się jako autentyczny i jak najbardziej wiarygodny, a ostatnie chwile legendarnej twierdzy niemal namacalne dla czytelnika.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 24 października, a którą można przeczytać takżeTUTAJ.

„Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde” Robert Louis Stevenson

Bombla_Jekyll&Hyde

Temat i problematyka rozdwojenia jaźni fascynuje zarówno w medycynie, jak i w kulturze od zawsze. To zaburzenie dysocjacyjne tożsamości, zwane także zespołem osobowości mnogiej kryje w sobie jakąś niezrozumiałą do końca tajemnicę. Niezwykle rzadkie, a zarazem równie niezwykle ciekawe pod względem naukowym, do dnia dzisiejszego pozostaje niepoznane i jest trudne do zdiagnozowania. Rozdwojenie jaźni zachęca do spekulacji. Do rozmyślań. Pobudza wyobraźnię. Nie można go do końca pojąć, bo w jaki sposób zrozumieć  jedno ciało, zawierające w sobie co najmniej dwa umysły? Dwie zupełnie różne osoby skazane na siebie na zawsze? Osoby, które zazwyczaj są całkowicie od siebie różne, inne pod każdym względem, a co więcej, często nie mają o sobie nawzajem pojęcia? Ludzki dramat i prawdziwa tragedia. A jednak, ta wyjątkowa przypadłość wciąż wzbudza skrajne emocje, a bywa, że czasami inspiruje i prowokuje do rozmyślań o dwoistości natury człowieka.

Wydana w 1886 roku nowela autorstwa Roberta Louisa Stevensona, zatytułowana „Doktor Jekyll i pan Hyde” (tytuł oryginalny „Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde”), z miejsca podbiła serca angielskich czytelników, stając się autentycznym bestsellerem swoich czasów. Ta mroczna, doskonale skonstruowana opowieść to historia doktora Henry’ego Jekylla, który po serii nieludzkich eksperymentów wyzwolił w sobie swoją drugą osobowość – Edwarda Hyde’a. W niedługim czasie ten poważany i szanowany w gronie kolegów i specjalistów po fachu człowiek, zamienił się w cierpiącego męki potwora, rządnego krwi swojej i swojego nosiciela. Transformacja, która z początku była w pełni kontrolowana przez tajemniczą substancję odizolowaną od pełnego alchemicznych ekstraktów eliksiru, wymknęła się spod kontroli wraz w rosnącym wpływem Hyde’a na Jekylla. Ingerencja zła okazała się być zbyt potężna i nawet człowiek tak silnej woli i dobrego serca jak Jekyll nie zdołał się jej oprzeć. Cała historia opowiedziana została przez prawnika doktora – Gabriela Johna Uttersona, który wspomina ten dziwny przypadek w swojej karierze i jednocześnie, poprzez snucie opowieści, od nowa przeżywa tragiczne dzieje przyjaciela.

O ile postać Henry’ego Jekylla można nazwać typową, a nawet miejscami nudną, to Edward Hyde stanowi jego całkowite zaprzeczenie. Kryje się w mroku. Jego sprzymierzeńcem są cienie, noc i mgła, płynąca ulicami Londynu. Hyde swoją osobą ingeruje we wszystkie zmysły. Jego powłóczyste kroki odbijają się echem w ciemnościach, od wilgotnych ścian kamienic. Wieje od niego chłodem, trudnym do opisania. Jego twarz, postura i zachowanie w niezrozumiały sposób odpychają. Po kolei czytamy o tym, że jest w jego wyglądzie coś innego. Coś co wymusza przeświadczenie, że jest zdeformowany, chociaż nikt nie potrafi podać istoty tej deformacji. Ma przenikliwy wzrok, który mrozi krew w żyłach i nie pozwala o sobie zapomnieć. Niby potrafi znikać w mroku, a jednocześnie zwraca na siebie uwagę krępą posturą, niedopasowanym ubraniem, czy grymasem twarzy.

Hyde symbolizuje zdezintegrowane ego. Jest odszczepieńcem zbierającym w sobie wszelkie negatywne cechy osobowości. Jest złem w czystej, fizycznej postaci. Do tego, złem w pełni świadomym swojej wyjątkowości, jednak nieświadomym zła, które wyrządza. Co więcej, kieruje nim ciekawość i potrzeba eksperymentowania. Jego ofiary, które zabija w chwilowym impulsie, dobijane są przez niego z pieczołowitością osoby, która wie, jak wywołać ból i cierpienie jak najmniejszym wysiłkiem ze swojej strony. Z młodzieńczym entuzjazmem. Trochę jak dziecko, które dopiero uczy się swoich nowych umiejętności. Kieruje nim wolna wola, a przebijający się z jego wnętrza Jekyll obserwuje swój własny upadek z przerażeniem i fascynacją. Bo w tej złej części jego samego jest coś, od czego nie można się oderwać. Ciekawość świata i brak wyrzutów sumienia, na które nie może pozwolić sobie człowiek w pełni świadomy i  opanowany. Kryje się w nim coś dzikiego na co nie może pozwolić sobie człowiek cywilizowany.

Epoka wiktoriańska w Anglii  to czas, w którym królowały na salonach nienaganne, opanowane do perfekcji maniery, konwenanse i typowa dla tego okresu historycznego sztywność zarówno obyczajowa, jak i społeczna. To właśnie ta epoka zrodziła stereotyp angielskiego dżentelmena i idealnej damy, skrywających swoje prawdziwe uczucia za maską wyuczonych gestów i formułek. Wszystko to w duchu sztucznych reguł i tłumienia samych siebie, byle nie naruszyć sztywnych zasad narzuconych z góry i , tym samym, swojej reputacji. To również okres postępu cywilizacji, technologii i kolonialnego imperium, czyli triumfu zachodniej kultury nad dzikimi plemionami pierwotnie zamieszkującymi opanowane tereny. Odkrywanie nowych kawałków, niedotkniętych przez cywilizację lądów, zafascynowało ospałe i pogrążone w miejskiej depresji społeczeństwo. Coraz więcej osób, z różnych kręgów społecznych, postanowiło wyrwać się z okowów Zachodu i na własnej skórze wypróbować, a raczej powrócić do prostszego życia, bez sztuczności i masek. Z różnym skutkiem.

Edward Hyde jest właśnie taką jednostką wyzwoloną. To druga osobowość Jekylla, z której, jak wierzył, nikomu nigdy nie będzie musiał się tłumaczyć, bo na co dzień przybiera formę miłego, sympatycznego doktora. Człowieka edukowanego, światłego, który nijak ma się do zdeprawowanej, ciemnej strony swojego ego. Wierzył, że istnieje magiczny środek, który pozwoli zrównoważyć dobro i zło. Jakieś wewnętrzne kajdany, który pozwolą mu trzymać w ryzach twór swoich pierwotnych instynktów. Te instynkty są dokładnie takie, jak wypaczone i sztuczne były nowe „naturalne” instynkty wyzwolonych Brytyjczyków. Nie miały się nijak do tego co prawdziwie, dzikie i pierwotne, bo nie miały odniesienia w zachodniej kulturze. Tłumione przez lata, przybrały formę ujarzmionego zła, wszystkiego tego, czego wstydzili się i czego bali się ówcześni mieszkańcy wiktoriańskiej Anglii. Niepohamowany popęd seksualny, brutalność wobec kobiet i dzieci, niekontrolowana przemoc i ślepy pęd za zdobyczami cywilizacji, bez względu na konsekwencje.

Minęło ponad sto dwadzieścia lat, a nowela Stevensona nie straciła na aktualności. Wciąż pozostaje krytyką i komentarzem do epoki wiktoriańskiej i jej sztuczności, narzuconej przez panującą wówczas królową. Ale jest również jak najbardziej współczesną krytyką tego, co tłumione na siłę, ukrywane za maską, co gnije wewnątrz człowieka i wyzwala się w najmniej oczekiwanym momencie. Cierpienia, poczucia krzywdy, przemocy, rosnącej frustracji. Negatywnych uczuć, które nie mają ujścia, ale kumulują się, mutują i deformują, wyzwalając dawno uśpione instynkty, które mogą zniszczyć człowieka od środka. Zaburzyć psychiczną równowagę. Zmusić go do czegoś, czego będzie żałował, a czego nie będzie umiał kontrolować.  Do czegoś co wyzwoli jego ciemną stronę, jego Edwarda Hyde’a, przed którym nie będzie ucieczki.

O.

„Dracula” Bram Stoker

Bombla_Dracula

 

„For the blood is the life.”

„Dracula” Bram Stoker

Mit wampira to jeden z najstarszych mitów towarzyszących człowiekowi. Także jeden z najbardziej uniwersalnych, bo wzmianki o „krwiopijcach” w trupich ciałach odnaleźć można w każdej kulturze świata i w legendach każdej cywilizacji. Jak sam wampir, jego mit jest nieśmiertelny i ponadczasowy. Powraca zawsze pomimo mijających stuleci i historycznych przewrotów. Łączy w sobie folklor, kulturę popularną, masową i wysoką. Łączy w sobie to co na styku ludyczności i elitarności,czyli zagadnienia pozornie nie mające ze sobą nic wspólnego . Dotyka tego co człowiekowi najbliższe, czyli śmierci, a jednocześnie tego co niedoścignione i nieuchwytne, czyli nieśmiertelności. Tradycyjny wizerunek wampira fascynuje, a jednocześnie odpycha, bo nadaje mu właściwości istoty doskonałej, oscylującej na granicy największego tabu.

Powieść „Dracula” Brama Stokera, wydana w 1897 roku to zdecydowanie jedna z najsłynniejszych, a jednocześnie jedna z pierwszych powieści, która za głównego bohatera obrała sobie postać wampira. To także jedna z najczęściej wykorzystywanych historii w popkulturze , bo dzięki wizerunkowi Draculi utrwalił się ten najbardziej tradycyjny obraz wampira anty-bohatera tj. istoty bladej, wysokiej, o wystających zwierzęcych zębach i długich, nienaturalnych rękach, polującej na swoje ofiary pod osłoną nocy, we wtórze wycia wilków. Istoty mrocznej, tajemniczej i całkowicie niesamowitej, bo nieumarłej, zawieszonej gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią. Co więcej, łączącej w sobie cechy ludzkiej cielesności i paranormalnej, niezrozumiałej eteryczności. Dracula jest straszny, a jednak niezwykle kuszący, bo sam sobie stał się Bogiem. Nie odpowiada przed nikim, a prawa jakimi musi się kierować są wyłącznie pradawnymi prawami natury, matki-ziemi, do której musi powracać, by odnawiać swoją ludzką postać.

Wampir, a przede wszystkim Dracula, widziany jest w wielu współczesnych omówieniach teoretycznych jako bardzo silna metafora wszelkiej seksualności i rozbuchanego erotyzmu niosącego za sobą śmierć. I o ile z jednej strony, będąc odpowiednio ukierunkowanym myślowo, można w ten sposób odbierać wampiryczną legendę, o tyle dla mnie bohater Stokera jest raczej symbolem nieuchwytnej nieśmiertelności. Czymś na pozór odwróconego symbolu przemiany, jakim jest w mitologii chrześcijańskiej Graal, bo przemiany, która prowadzi ku wiecznej ciemności, a nie zbawieniu, czy doskonałości. Chyba, że zbawienia poszukujemy w kulcie śmierci i w przeżywaniu swojej śmiertelności raz za razem, wybierając się na kolejne łowy. Tym samym, Dracula jest symbolicznym antychrystem, kimś stawianym przeciw siłom dobra, bo zamiast dawać życie, on to życie symbolicznie odbiera i całkiem dosłownie pożera, wysysając życiodajną energię.

Hrabia Dracula, którego poznajemy poprzez dzienniki Jonathana Harkera i jego podróż do zamczyska w Transylwanii, jest istotą, której życie wieczne mija na terroryzowaniu okolicznych wiosek i polowaniu na zagubionych wędrowców. Od lat szykuje się do wyjazdu do Londynu, dzięki któremu mógłby chociaż na moment uciec od monotonii wiecznej codzienności i znowu mieć powód, by stać się młodym, w swej dawnej postaci. Koniec wieku dziewiętnastego wydaje mu się być idealnym czasem na rozpoczęcie tej wyjątkowej inwazji. Niestety, przebywanie w oswojonej izolacji, w miejscu bardziej średniowiecznym niż nowoczesnym, sprawiły, że nie wziął pod uwagę istotnego czynnika nowego świata, czyli postępu. Dla Draculi wszystko jest proste – przemienia się, nieważne czy w mgłę, wilka, nietoperza, czy człowieka, wybiera swoją ofiarę, omamia ją i pożywia się, zostawiając za sobą jedynie trupa. Jest typowym drapieżnikiem, zdobywcą, którego taktyka odnosi się tylko do kilku głównych zagadnień.

Londyn otwiera przed nim morze nieznanych do tej pory możliwości. W wielkim mieście pozostaje anonimowy, a to sprzyja jego krwawej naturze. Od lat planuje swoją podróż i z wielką pieczołowitością wykonuje kolejne kroki, które mają doprowadzić go do zdobycia ostatecznej kontroli. Rozpoczyna od zakładu dla obłąkanych, w którym infekuje swoją niezdrową obsesją Renfielda, jednego z nielicznych owładniętych pragnieniem nieśmiertelności. W tym Dracula i on są właściwie identyczni, bo o ile Dracula jest typowym antropofagiem, czyli istotą żywiącą się ludźmi, to Renfield ma symptomy zoofaga. Wierzy w ciąg powiązań pomiędzy wysysaniem życiodajnej energii z mniejszych, słabszych istot, jak muchy, czy ptaki, a wydłużaniem sobie swojego życia w nieskończoność. Cierpi na oralną manię pożerania żywych zwierząt, co w odróżnieniu od prawdziwego wampira, kończy się dla niego prawie śmiertelnym zatruciem niestrawionym wróblem. Zamysł jednak jest podobny, bo Renfield raz po raz powtarza, że „Krew jest życiem” i pragnie naśladować swojego pana, by zyskać nieśmiertelność.

„Draculę” Brama Stokera można czytać na wiele sposobów. W ten najbardziej dosłowny, jako powieść przygodową, gotycką, z elementami horroru, w której bohaterowie zbierając swoje siły, w akcie zemsty, organizują polowanie na potwora i pokonują go, a wszystko kończy się dobrze i szczęśliwie. W takiej odsłonie ta historia jest jak najbardziej adekwatna, bo pozostawia czytelnika po części nieświadomego późniejszych konotacji kulturowych, a tym samym nie ukierunkowuje go od samego początku na dany temat i pozostawia otwarte pole do interpretacji. Drugim sposobem odczytywania tej powieści jest oparcie się na jednym kluczowym zagadnieniu, którego poszlak i śladów można się doszukiwać przez całą powieść. Takich zagadnień przez lata zrodziło się mnóstwo, a oparte są na wszystkich możliwych interpretacjach, jakich dokonano od pojawienia się tego kultowego wampira w kulturze popularnej i masowej.

Dzisiaj mit Draculi, a raczej mit wampira jako dominującego potwora, został niejako wypaczony , rozciągnięty i dopasowany do ideologii naszych czasów. Coś jest jednak w stwierdzeniu, że historia ludzkości od wieków idzie w parze z historią wampiryzmu. Nosferatu dopasowuje się do nowych prądów intelektualnych, artystycznych i literackich. Uzupełnia luki, wnika w popkulturę i kulturę masową. Współczesne wampiry zostały odarte z tajemniczości. Nie izolują się już od zwykłych śmiertelników. Stały się miejskie. Podziemne, a jednocześnie niezwykle nam bliskie. Już bardziej ludzkie niż potworne. Niby istoty nocy, a jednak jeszcze bardziej widzialne i łatwe do rozpoznania. Po części zatraciły naturalne instynkty. Poszukiwanie ofiar i przekraczanie granic nieśmiertelności przestało być celem samym w sobie. Egzystencja bez barier, na pograniczu szaleństwa i brawury. Wszystko to w duchu rozwiązłości seksualnej, rozszalałej namiętności, a nawet miłości, co przecież jest domeną człowieka, a nie potwora.

Co więcej krew również straciła na swojej życiodajnej symbolice. Bo współczesne wampiry nie do końca chcą żyć. Miotają się w sobie i prowadzą wewnętrzne walki. Odrzucają status istoty spoza czasu, wszechmocnej i wszechwładnej. Odrzucają naturę, z którą są tak blisko związani. Ich dar, jakim było życie wieczne, nagle stał się w ich oczach ostatecznym przekleństwem. Toczą egzystencjalne bitwy, eksperymentują z najnowszymi zdobyczami techniki, by nadać sobie od nowa sens. Wampiry straciły status odwiecznego zła. Straciły status innego. Niewielu z nich można nazwać nowym wcieleniem antychrysta, a tym był właśnie stokerowski hrabia Dracula. On nie kochał. Nie pragnął nikogo. Przynajmniej nie dosłownie. Znał swój cel i nie żałował swojego wyboru. Nieśmiertelność to jedyne do czego dążył. Jedyne czego potrzebował, by zarazić sobą cały świat i by zawładnąć umysłami innych. Nieważne w jakim ciele. Nieważne w jakiej postaci. Bo prawdziwy potwór, ten mityczny, czerpiący z najgłębszych lęków człowieczeństwa, na zawsze pozostanie potworem i nic nie będzie w stanie go ujarzmić.

O.

„Beloved” Toni Morrison

Bombla_Beloved

 

„For a used-to-be-slave woman to love anything that much was dangerous, especially if it was her children she had settled on to love. The best thing, he knew, was to love just a little bit; everything, just a little bit, so when they broke its back, or shoved it in a croaker sack, well, maybe you’d have a little love left over for the next one.”

„Beloved” Toni Morrison

Niełatwo jest pisać o czymś, o czym nie ma się w pełni pojęcia. Niełatwo jest oceniać historię, z którą nie ma się nic wspólnego. I w końcu niełatwo jest pojąć tego, czego żaden zwyczajny człowiek nigdy nie powinien mieć szansy przeżyć. Tym bardziej, gdy zna się to zagadnienie jedynie z książek, filmów, czy relacji historycznych. Temat niewolnictwa i handlu ludźmi w Stanach Zjednoczonych to ciemna strona ludzkości. Najczarniejsze karty historii, których nie da się cofnąć ani zapomnieć. Nie da się naprawić. Które wciąż powracają w kolejnych debatach, gdy mowa o rasizmie, niesprawiedliwości, czy dyskryminacji. Temat rzeka, który wciąż grzmi, przypomina o sobie raz po raz i który na zawsze odcisnął piętno na amerykańskim społeczeństwie. 

Powieść Toni Morrison „Beloved” to jedna z kluczowych pozycji kanonu literatury światowej. Obowiązkowa, by spróbować pojąć „od wewnątrz”, jak olbrzymim złem jest odbieranie człowiekowi jego podstawowego prawa, jakim jest prawo do wolności. Prawo do decydowania o swoim losie. Do samego siebie. Opowiada o wydarzeniach, które miały miejsce po Wojnie Secesyjnej w Stanach Zjednoczonych, po wielkiej klęsce Południa i upadku podstawowych wartości mieszkańców południowych stanów, w których królowały dominacja białego człowieka i tradycja posiadania niewolników. To czas Rekonstrukcji, w której Stany miały ustabilizować się nie tylko pod względem ekonomicznym, politycznym, czy militarnym, ale także miały od nowa zjednoczyć mieszkańców i ostatecznie obalić niewolnictwo.

Przegrana Konfederacji wywołała frustrację we wszystkich, którzy wierzyli w dawne prawa i nie potrafili pogodzić się z upadkiem zastałego systemu Południa. Nadszedł ciężki czas dla właścicieli plantacji, którzy musieli pogodzić się z nowym porządkiem, w którym rzesze czarnoskórych niewolników podjęły walkę o prawo do życia i o zwykłe prawo do bycia człowiekiem. W miasteczkach buzowała rasowa nienawiść. Na drogach, które objeżdżali członkowie Ku Klux Klanu nikt nie był bezpieczny, nieważne czy mężczyzna,  kobieta, czy dziecko. Toni Morrison czerpie z tego trudnego i zawiłego okresu historii , a swoją „Beloved” oparła na prawdziwych wydarzeniach i osobistej historii Margaret Garner.

Jest rok 1873. W niedużym domu na obrzeżach Cincinnati w stanie Ohio, mieszka Sethe, była niewolnica, wraz ze swoją nastoletnią córką Denver. Ich obecne życie upływa niezwykle spokojnie, jak w zegarku, określane codziennymi zajęciami i pracą w kuchni pobliskiej jadłodajni. Dawniej, w ich domu przy Bluestone Road tętniło życie. Dom założyła teściowa Sethe, zwana Baby Suggs – miejscowa znachorka, która przygarnęła synową i jej dzieci po ucieczce z plantacji w Kentucky. Teraz, w piętrowym domu pozostały tylko dwie kobiety. Synowie Sethe uciekli mając trzynaście lat, a Baby Suggs zmarła niedługo potem. Ani córka, której okrutne doświadczenia z dzieciństwa spowodowały silną agorafobię, ani matka nie wspominają swojej przeszłości. Próbują o tym nie myśleć, izolując się od otoczenia, zamykając w swoim własnym świecie, nie wiadomo już jeszcze prawdziwym, czy już częściowo zmyślonym. Rutyna i powielające się latami czynności przynoszą im spokój, ukojenie, a przede wszystkim zapomnienie. Do czasu.

Przeszłość, czyli życie i praca na plantacji o uroczej, aczkolwiek mylącej nazwie Sweet Home (dosł. z angielskiego -„uroczy dom” pochodzący od idiomu „home sweet home”, czyli „nie ma jak w domu”) powraca do nich z otchłani niepamięci, czy tego chcą, czy nie chcą. Najpierw pod postacią Paula D, jednego z towarzyszy niedoli, przyjaciela męża Sethe, który od lat tuła się po amerykańskich drogach, w ten sposób radząc sobie z traumą wspomnień i przypadkiem natrafia na dom starej przyjaciółki. Do ich przesiąkniętego dziwnością, duchami i kobiecością domu wprowadza swoisty porządek i na powrót przywraca mu atmosferę zwykłego, rodzinnego życia. Paul D jest namiastką normalności w spokojnym, a jednak niezwykle chaotycznym i zagubionym świecie Sethe i Denver. Pomimo rodzących się konfliktów przez chwilę tworzą prawdziwą rodzinę.

Wtedy w ich życie wkracza tytułowa Beloved. Dziewczyna znikąd. Bez przeszłości, bez rodziny, bez pamięci. Po prostu zjawia się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i zostaje, przyjęta w niezwykle intuicyjny i poczciwy sposób przez mieszkanki domu. Beloved zdaje się od razu omotać serca zarówno Sethe jak i Denver. Młoda, śliczna, porażająco ufna, z miejsca rozkochuje panią domu, oddaje się jej w zupełności i staje się pełnoprawnym członkiem ich małej rodziny. Jest wyjątkowa, bardzo delikatna i ponownie wnosi do domu poczucie tajemnicy i swoistej magii. Beloved ma także, wyróżniający ją spośród otaczających Sethe ludzi i domowników, dar. Otóż, potrafi słuchać. Ale nie tak, jak zwykły człowiek. Ona dosłownie pożera opowieści. Łaknie ich tak samo jak dobrego jedzenia, a jej oczy i uszy zawsze spragnione są więcej.

Wraz z jej obecnością zachodzi przemiana w domu przy Bluestone Road. Z jednej strony, obecność Beloved w niedługim czasie staje się trująca. Dziewczyna jak bluszcz oplata mieszkańców, dusi ich i zamyka w czterech ścianach. Okazuje się być zakamuflowanym potworem wyniszczającym wszystkich wokół siebie. Z drugiej strony, wszystko to co wymusiła na Sethe, Denver i Paulu D w ostatecznym rozrachunku przynosi totalne oczyszczenie z tego, co spotkało ich rodzinę w Sweet Home. Beloved dosłownie i symbolicznie przywraca byłym niewolnikom język. Zwraca im ich słowa, których bali się wypowiedzieć całymi latami. Zrzuca z nich narzucone jarzmo milczenia, z którego sami nie potrafili się wyzwolić. Daje im unikalną możliwość pogodzenia się z tym co minęło i niespotykaną tragedią, do której doprowadziła ucieczka z plantacji. Dzięki niej, która jest metaforycznym uosobieniem wspomnień, Sethe po miesiącach kolejnych cierpień, powrotów i przelanych łez odradza się jako nowa, prawdziwie wolna kobieta. Godzi się ze sobą i ze swoim losem. Konfrontacja jest niezwykle bolesna, ale potrzebna, by móc w końcu stać się w pełni sobą.

„Beloved” to opowieść o ludziach wykorzenionych. Wyrwanych. Bez przeszłości i bez przyszłości. Ludzi, którzy nie wiedzą kim są, a siebie postrzegają wyłącznie przez pryzmat innych. Są jedynie odbiciem w oczach swoich panów i współtowarzyszy niedoli. Wydają się być duchami pośród żyjących, chociaż to ich cielesność i fizyczne cierpienie najbardziej rzucają się w oczy. Nie znają innego życia, więc nie mogą go pragnąć. Nie do końca potrafią zrozumieć koncepcję wolności. Dopiero gdy dany jest im ten pierwszy wybór, przychodzi niesamowita świadomość. Na nowo odzyskują swoje człowieczeństwo i kontrolę nad sobą. Przestają być niewolnikami, w pełnym tego słowa znaczeniu. Jednak okazuje się, że nie łatwo jest żyć z traumą i by w pełni wyzwolić się z mentalności niewolniczej trzeba pogodzić się z tym co było. Powrócić, przypomnieć i uzmysłowić sobie, że przeszłość to istotny element tożsamości. Dopiero wtedy w pełni odzyskają siebie, a raczej zdefiniują od nowa.

W „Beloved” Toni Morrison odnaleźć można smutek i cierpienie całych pokoleń niewolników, próbujących od nowa rozpocząć życie w kraju, w którym ich wolność, pomimo wyzwolenia z więzów niewolnictwa, wciąż była jedynie pozorna. Dorosłych i dzieci, dla których każdy dzień był błogosławieństwem bez względu na ich status społeczny i wieczne poczucie zagrożenia, o ile mogli żyć wolni, z dala od plantacji, decydując o swoim losie, jak każda pełnoprawna ludzka istota. To historia o narodzinach nowego człowieka poprzez słowa i płynącą opowieść, której dobroczynne skutki sprawiają, że człowiek może odzyskać nową, ulepszoną tożsamość. Prawdziwą i niezakłamaną. O ile zdecyduje się mówić. Nigdy milczeć. Nigdy uciekać. Nigdy chować się w sobie, udając, że nic się nie wydarzyło. Dopiero wtedy wszystko powróci na właściwy tor i nada życiu nowy sens.

O.

„The Complete Stories” Flannery O’Connor

Bombla_Flannery

Już od dłuższego czasu myślałam o tym, w jaki sposób opisać Wam moje pierwsze spotkanie z twórczością Flannery O’Connor. Jak zmieścić wszystko co chciałabym napisać, gdy w grę wchodzi ponad trzydzieści opowiadań i nowel – prawie cały literacki dorobek twórczy tej wyjątkowej pisarki amerykańskiego Południa? Z pewnością zauważyliście już, że jeszcze nigdy nie pisałam na Buku o opowiadaniach. Różne ich tomy pojawiały się w rekomendacjach i poszczególnych zestawieniach, ale wpis jako taki o żadnych z nich jeszcze nie powstał. Jednak Flannery O’Connor jest na tyle istotna dla współczesnej kultury Stanów Zjednoczonych, a jej dorobek tak ciekawy, że postanowiłam zaryzykować i wprowadzić mały wyjątek na bukowe strony.

Flannery O’Connor to tajemnicza i nietuzinkowa postać w amerykańskiej kulturze. Urodzona w Georgii pisarka wychowana była na nowoczesną dziewczynę z Południa  – dumną, wyniosłą i głęboko wierzącą, ale jednocześnie porządnie wykształconą młodą myślicielkę. Uczęszczała do najlepszej szkoły, zdobyła wyższe wykształcenie i swoim talentem podbiła serca wykładowców prestiżowej uczelni. Z łatwością wślizgnęła się w śmietankę towarzyską Nowego Yorku, pozostając ekscentrycznym odludkiem pisarskiego światka, ciągle rozwijającym warsztat i stawiającym sobie coraz wyższą poprzeczkę. Gdy okazało się, że podobnie jak jej ojciec cierpi na dziedziczną chorobę układu odpornościowego, z czasem, Flannery wróciła na Południe i tam zamieszkała na farmie, hodując pawie i inne ozdobne ptactwo. Zmarła mając trzydzieści dziewięć lat, pozostawiając po sobie eseje, dwie powieści i najbardziej znane – opowiadania.

Zbiór „The Complete Stories” wydany w 1971 roku mieści wszystkie trzydzieści jeden opowiadań i noweli napisanych przez autorkę między rokiem 1947 a 1965, a które osobno pojawiały się przez lata w różnych czasopismach i mniejszych zestawieniach. Zbiór zdobył Narodową Nagrodę Literacką przyznawaną za wybitne osiągnięcia i wkład w literaturę amerykańską obywatelom Stanów Zjednoczonych. O każdym z nich z osobna można by napisać esej i w każdym z nich można by pewnie wciąż odkrywać coś nowego. Niemniej jest kilka głównych tematów, które stanowią podstawę twórczości Flannery O’Connor, na których opierała i budowała swoje poszczególne historie.

Po pierwsze, dychotomia dobra i zła. Może zabrzmi to banalnie, ale u Flannery O’Connor nawet „poczciwa” walka dobra ze złem nie jest wcale tak oczywista, jak z pozoru mogłaby się wydawać. W jej opowiadaniach zło kamufluje się i przybiera formy tych najbardziej niewinnych osób, których nikt o zdrowym rozsądku nie posądziłby o niecne intencje.  Zło przywdziewa nieprawdopodobne maski i operuje najbardziej wyrafinowanym językiem, byle nie wyjawić swojej obecności. Jest tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy. Bywa, że chowa się w niewinnej, małej dziewczynce, której prawdziwa natura objawia się tuż przed śmiercią. W młodym, sympatycznym i szczerym komiwojażerze sprzedającym Biblie po okolicznych farmach. A nawet w eleganckiej kobiecie z wyższych sfer, która życie poświęca na działalność charytatywną i pomoc biedniejszym od siebie. Zło zaskakuje na każdym kroku i „napada” na bohaterów, którzy nijak tego ataku się nie spodziewali. Jednocześnie, uważny obserwator jest w stanie wychwycić te „tiki” zła, przebłyski okrucieństwa i czekać na ich wybuch, który O’Connor potrafi przedłużać się aż do ostatniego zdania.

Najbardziej przeraża podatność na wszechobecną niegodziwość. Naiwne postacie, które zagubione podejmują zawsze złe decyzje wpadają w sprytnie zastawione sidła i płynnie zmierzają ku niechybnej zagładzie. Napięcie budowane w opowiadaniach bywa miejscami bolesne i pozostawia czytelnika, jak i wielu bohaterów, z poczuciem niemocy, a nawet pustki w sercu. Szok i zawód są tak wielkie, że nie można sobie nawet wyobrazić co odczuwają ludzie na kartach książki.

Drugim aspektem wszechobecnym w prozie amerykańskiej pisarki jest rasizm. Problem naturalnie wpisany w świadomość Południa i przekazywany „we krwi”  z pokolenia na pokolenia. Flannery O’Connor w zupełnie pozbawiony świadomości wyrządzanej krzywdy, jedyny sobie znany sposób, posługuje się przez te wszystkie lata słowem „nigger” (dosłownie, bardzo obraźliwie „czarnuch”) w stosunku do wszystkich swoich czarnoskórych bohaterów. Zaskakuje ten dziwny brak ogłady, tym bardziej że sama pisarka uważana była za ekscentryczną, ale dobrze wychowaną młodą kobietę, obytą w świecie. A jednak, O’Connor nawet w prywatnej korespondencji opisywała w ten sposób współmieszkańców okolic i znajomych o odmiennym kolorze skóry. Wielu przypisuje to właśnie tej wyrazistej „południowości” z jaką całe życie miała styczność pisarka, a od której nigdy tak naprawdę się nie odżegnała.  Przysłużyły się ku temu również zmiany obyczajowe, jakie zachodziły w społeczeństwie i kulturze okresu powojennego i walki o wolność rasową. Były one zupełnie niezrozumiałe i nie do przyjęcia przez zatwardziałych Południowców z jej otoczenia. Za pewnik możemy przyjąć, że w pewnych miejscach nic się nigdy nie zmienia i już nigdy nie zmieni.

A to z kolei prowadzi do trzeciej, ważnej kwestii poruszanej u O’Connor, czyli konfrontacji nowego i starego porządku. Wpisują się w to zarówno zderzenie Północy i Południa, które w tamtych latach były bardzo intensywnie widoczne, różnice światopoglądu starego i nowego pokolenia i te pomiędzy farmerską wsią, a mentalnością miejską. Te trzy elementy kumulują się tworząc smutne opowieści o wykorzenionych starcach, wtłoczonych w nowojorską, porażającą rzeczywistość, gdzie wszystkie tak widoczne na Południu różnice zacierają się na ulicach wielkiej metropolii. Kobiety równe mężczyznom. Brak szacunku do tradycji. Mieszkanka kulturowo-rasowa nie do pomyślenia za starych, „lepszych” czasów. Bohaterowie pojawiają się niczym uchwyceni między przenikaniem przeszłości z przyszłością, nierozumiejący istoty zmian i konieczności przystosowania się. Z tego rodzi się ignorancja, poczucie niemocy, a w końcu alienacja i pozostawienie samemu sobie na śmierć, z dala od wyimaginowanego „domu”, gdzieś na polach kukurydzy, wśród „swoich”.

Wszystko to w duchu głęboko zakorzenionej w mentalności Południa wiary i religijnego poświęcenia mieszkańców tzw. pasa biblijnego, czyli Bible Belt. Wydarzenia są tu opisywane niczym przez krzywe zwierciadło, które wyolbrzymia każde złe przyzwyczajenie, każdy zły nawyk i w ogóle każdy aspekt zła drzemiącego w człowieku. Bo człowiek, według Flannery O’Connor, to zlepek wielu wad, zdeformowany przez własne złe instynkty. Ta deformacja nie jest tu fizyczną ułomnością (fizycznie zdeformowane postacie są zazwyczaj dobre i na swój sposób czyste i nieskalane), ale ułomnością ducha, która wychodzi z nas na każdym kroku. Fizyczne piękno często idzie w parze z „gnijącym” wnętrzem. Doskonałość zewnętrzną równoważy zdeprawowany charakter. Wszystko ma swój cel, idealnie zazębia się, tworząc doskonały portret ludzkości jako ogółu, który pisarka podsumowała kiedyś słowami: „We’re all grotesque” („Wszyscy jesteśmy groteskowi”).

W swojej twórczości pisarka ukazuje nam zwykłych ludzi w niecodziennych sytuacjach, wystawionych na dziwne próby i doświadczenia, trudne do zrozumienia i odbiegające od normalności. Odstają od niej, a jednocześnie mieszczą się w tym co realne i prawdziwe. Chodzi tu o realizm zachowania i reakcji bohaterów na to co nieoczekiwane, często zagadkowe. O’Connor konfrontuje ze sobą światopogląd każdego ze swoich bohaterów ze światopoglądem innych, czyli jedną prawdę z drugą, ukazując dystans pomimo pozornej, zarysowanej poprzednio bliskości.

Gdybym miała zaryzykować pewną teorię powiedziałabym, że groteska Południa to bardziej udramatyzowana i stąpająca twardo po ziemi amerykańska wizja realizmu magicznego. Swojskie zjawisko, które nie mogło zajść nigdzie indziej poza waśnie tradycyjnym Południem Stanów Zjednoczonych, gdzie zwyczajność co krok napotyka inność i wchłania ją, przystosowując do własnych potrzeb.

Jak pisała sama Flannery O’Connor, czytelnicy wkraczający w ten groteskowy świat nie za bardzo są przygotowani na to co tu napotkają. Każdy chciałby być albo skazany na pozorne potępienie („mock damnation”) albo na pozorną niewinność („mock innocence”), a jej wizjonerskie opowiadania zostawiają nas raczej w stanie swoistego zawieszenia. Osaczonych przez własne, wielokrotnie powielane, wyostrzone odbicia, które uzmysławiają nam naszą prawdziwą naturę. I wiecie co, coś w tym jest… Łatwiej nam pogodzić się z ostatecznością, napotkać wyczekiwany kres, niż zostać sam na sam z samym sobą, będąc zmuszonym do wiecznego poszukiwania własnej autentyczności.

O.

„Moby Dick” Herman Melville

Bombla_MobyDick

 

„Oh, the rare old Whale, mid storm and gale In his ocean home will be A giant in might, where might is right, And King of the boundless sea.”

                                                   /Whale Song/

Mówią, że życie pisze najlepsze scenariusze. Tworzy najlepsze opowieści. Kreuje największe legendy. Te dobre, pełne bohaterskich czynów i poświęcenia, ale także te najmroczniejsze, które czyhają w ciemnościach i głębinach, czekając by je odkryć. Jedną z takich historii jest mit lewiatana. Potwora morskiego, olbrzymiej istoty, która zamieszkuje oceany ziemi i tam poluje, od czasu do czasu napotykając na swej drodze człowieka. O lewiatanie krążą legendy od początku istnienia rybołówstwa. Zatopione łodzie rybackie. Zaginione załogi. Zmiażdżone olbrzymie okręty. Tysiące podobnych opowieści, w które aż trudno uwierzyć, a które w literaturze powracają od wieków. Lewiatan zawładnął wyobraźnią marynarzy i ludzi związanych z morzem. Nie ma przed nim ucieczki i nie ma odwrotu. Lewiatan jest niepodzielnym władcą swojej morskiej krainy.

Dzisiaj już wiemy, że lewiatan to jedynie legenda. Nie istnieje, a może istnieje, ale z pewnością nie jest potworem. Nie jest zabójcą, krwiożerczą bestią, która poluje wśród fal. Legendarny lewiatan to po prostu wieloryb, kaszalot – największy ze swojego gatunku, od lat zagrożony wyginięciem. Współcześnie jedno z najspokojniejszych i pokojowo nastawionych istot na ziemi. Takich, które trzeba chronić, bo w każdym momencie, w chwili nieuwagi, mogą zniknąć na zawsze i nigdy się nie odrodzić. Jednak jak to z legendami bywa, każda niesie w sobie cząstkę prawdy i oparta jest na prawdziwych wydarzeniach.

W pierwszej połowie XIX wieku,  opowieści o statkach staranowanych przez gigantyczne wieloryby nie schodziły z pierwszych stron gazet. Niektóre przeszły do historii, jak na przykład zatonięcie wielorybniczej jednostki Essex w 1820 roku. Cudem ocalała załoga przez kilka miesięcy dryfowała na małych łodziach, cierpiąc głód i choroby, ostatecznie zmuszona dokonywać aktów kanibalizmu na swoich współtowarzyszach. Z jej kilkudziesięciu członków przeżyło zaledwie kilku. Historię ataku na Essex spisał jej pierwszy oficer – Owen Chase, którego relacja zainspirowała jednego z najważniejszych amerykańskich pisarzy – Hermana Melville’a.

„Moby Dick, albo Wieloryb” (w oryginale „Moby-Dick or the Whale”) to literackie arcydzieło należące do kanonu światowej literatury, a którego wydanie w 1851 wcale nie zwiastowało jej późniejszego sukcesu. Powieść  bardzo nietypowa, fikcyjna relacja tragedii, której autor spóźnił się z tematem o kilka lat. Jednocześnie opus magnum Hermana Melville’a, któremu poświęcił lata swojego życia, i dla którego sam zaciągnął się na statek wielorybników. Pełna symboli, biblijnych odniesień i metafor to historia obsesji tak wielkiej, że niosącej zagładę wszystkim, którzy podejmą się iść jej tropem.

Narratorem opowieści jest Ishmael, zagubiony młody marynarz, który nie do końca potrafi odnaleźć się w swojej rzeczywistości. Symbolicznie oderwany od świata, wyrzutek, postanawia zaciągnąć się jako harpunnik i nadać swojemu życiu nowy sens. To jego oczami poznajemy społeczność wielorybników i ich własną, odosobnioną od ogółu świata kulturę. Zaskakuje ich otwartość i tolerancja. Wielorybnicy do wszystkiego odnoszą się z niewymuszoną prostotą i ironicznym dystansem do życia. Nie oceniają pochopnie. Na nikogo nie patrzą z góry. Każdy może zaciągnąć się na statek i dołączyć do ich grona, byleby był szczery i potrafił poświęcić się ciężkiej pracy na wielkich wodach.

Ishmael dołącza do nietuzinkowej załogi statku Pequod, której kolejny rejs planowany jest na trzy następne lata. Jednostki obytej w wodnych bojach, znanej ze swoich połowów i zysków jakie przynosi swoim właścicielom. Poza miejscowymi i pochodzącymi z nowego kontynentu, doświadczonymi oficerami, w jej skład wchodzą również trzej czarnoskórzy „kanibale”, jak ich nazywa narrator, harpunnicy równie obyci w morskich bojach i doświadczeni w wielu wielorybniczych przygodach. Bez uprzedzeń. Bez swady. Załoga, której przyświeca jeden wspólny cel. Przynajmniej tak się z początku wydaje.

Na czele wyprawy stoi kapitan Pequoda – postać, o której krążą legendy, budzący strach i respekt, przez wielu uważany za szalonego – kapitan Ahab. „Moby Dick” to tak naprawdę jego historia. Pragnienia zemsty i jego wielkiej, nieogarniętej obsesji, by upolować monumentalne zwierzę. Dla niego Moby Dick symbolizuje największe zło istniejące na ziemi. Biały wieloryb, mutacja matki natury, przemierzający fale Pacyfiku, który zatopił kilkadziesiąt statków, stoczył walkę z setkami marynarzy, a samemu Ahabowi odgryzł nogę w ostatnim pojedynku. Nieposkromiony i niebezpieczny, jest zmorą wszystkich przemierzających oceany statków i to właśnie kapitan z Nantucket jest tym jedynym, który go pokona.

Ishmael dzieli się z nami wszystkimi spostrzeżeniami początkującego wielorybnika. Każdy rozdział powieści to kopalnia wiedzy na temat tych morskich ssaków i chociaż narrator nie nazywa ich ssakami, ale rybami, wszystkie fakty, historie i opowiastki są precyzyjnie opisane, tworząc mini-encyklopedię wielorybnictwa. Czytelnik ma szansę bezwiednie zanurzyć się w ten świat, stanąć na pokładzie Pequoda i czekać na wielki połów. Ale niebezpieczna monomania Ahaba jest zaraźliwa. Z czasem słowa Ishmaela zostają skażone wizją białego wieloryba. Od tego momentu cała załoga ma obowiązek wypatrywać poharatanego harpunami grzbietu Moby Dicka, stawiając jego pokonanie za główny cel wyprawy. W oczach Ahaba wszystko inne jest drugorzędne i nie ma większego znaczenia, bo takie jest jego przeznaczenie.

A sam Moby Dick? Wieloryb-albinos stworzony został przez Melville’a na podobieństwo istniejącego naprawdę zwierzęcia, któremu kres przyniosło spotkanie jednego z polujących statków w 1838 roku. Wielki ssak, o imieniu Mocha Dick (od wybrzeży Mocha) podobno przeżył spotkanie ponad stu wielorybniczych statków, zatapiając kilkanaście z nich na przestrzeniu trzydziestu lat. Tak jak jego rzeczywisty pierwowzór, Moby Dick był jednym z większych okazów swojego gatunku, o wyjątkowym, mleczno-białym kolorze skóry, porośnięty skorupiakami i ciągnący ze sobą kilkanaście wbitych w ciało harpunów, pamiątek z poprzednich spotkań. O ile Mocha Dick zginął, to Moby Dick w powieści Melville’a zawrócił w morskie odmęty. Prawdopodobnie Pequod i jego załoga byli jedynie kolejnym statkiem na jego drodze.

Opowieść Melville’a jest doskonale uniwersalna w swoim przesłaniu i dzięki temu zrozumiała dla czytelników w każdym wieku. Co więcej, stanowi także idealną zagadkę dla wszystkich o interpretatorskim zacięciu i tych, którzy uwielbiają doszukiwać się ukrytych głęboko sensów i przesłań. Z jednej strony mamy tu rozbudowaną powieść przygodową. Marynarską historię morskiej pogoni za legendarnym potworem, wielkiej zemście i przeznaczeniu, w której marynarze z pokładu Pequod jawią się niczym grupa rycerzy na swojej ostatniej wielkiej wyprawie ku nieznanemu. A wszystko to okraszone encyklopedyczną wiedzą przemycaną między rozdziałami książki. Z drugiej zaś strony, to legenda, która jest metaforą życia i pogoni za tym co tak naprawdę od zawsze nieuniknione i do czego wszyscy zmierzamy. O mrocznej stronie ludzkości i jej wydumanych pragnieniach dążenia do celu bez względu na konsekwencje i straty. Ku zagładzie i ciemności. W końcu „Moby Dick” to po prostu opowieść o zderzeniu człowieka z naturą. O odwiecznej wojnie o panowanie na ziemi i dominację tego, który wygra ostateczny pojedynek, a którą prowokujemy my, ludzie, pragnąc spenetrować nieodgadnione. I często zapominamy, że to nie Moby Dick poszukuje nas, ale to my obsesyjnie poszukujemy jego.

O.

„W ciemność” Cormac McCarthy

Bombla_WCiemnosc

 

Mt 25,30: „A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz – w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.”

Twórczością Cormaca McCarthy’ego zachwycałam się już niejednokrotnie. Niejednokrotnie również polecałam Wam jego niesamowite powieści. I tym razem nie obejdzie się bez krótkiej chwili podziwu dla tej mocnej, klasycznej prozy Południa Stanów Zjednoczonych, czerpiącej inspiracje z najlepszych tradycji amerykańskiego gotyku. Bo jak pisałam już wcześniej, powieści McCarthy’ego potrafią dać do myślenia i wystraszyć. Często lepiej niż niejeden horror. Porażają realizmem i dosadnością treści. Zabierają nas w smutny, surowy świat, pozbawiony kolorów i esencji, w którym życie, czyli dobro, jedynie tli się w ukrytych głęboko zakamarkach, a wokół niego króluje śmierć i zło. To krajobraz swoistej apokalipsy, w której to nie ludzie zginęli, ale ich pozytywne uczucia i emocje. Nadzieja umarła, a świat pogrążył się w nieszczęściu. I ciemności.

Wydana w 1968 roku „W Ciemność” („Outer Dark”) to druga w kolejności  powieść McCarthy’ego, która jest jednocześnie jedną z jego najmocniejszych i najokrutniejszych, wpasowującą się idealnie w mroczny literacki nurt zapoczątkowany w twórczości Williama Faulknera, czy Flannery O’Connor. Czas jest tutaj rozmyty, epoka niepewna, wszystko jest płynne i zaskakująco do siebie podobne. Można się jedynie domyślać, że opisane wydarzenia mają miejsce gdzieś na przełomie wieku XIX i XX,  a dzieją się w lasach i na drogach rejonu Appalachów.

„W Ciemność” to historia wielkiego grzechu i pokuty, która nigdy się nie kończy, a wybaczenia próżno szukać, czy oczekiwać. Grzechu, który zaczyna się we wnętrzu głównych bohaterów z pokusy i zagubienia, a który jednocześnie nadaje ich życiu cel i motywację, gdy tylko przychodzi na świat.  To również opowieść o iskierce nadziei tam, gdzie Bóg jest jedynie wielkim obserwatorem, obecnym paradoksalnie przez swoją nieobecność. O wyborze, którego skutki są zawsze takie same i niezmienne od wieków.

Historia rozpoczyna się narodzinami chłopca. W środku lasu młoda kobieta – Rinthy rodzi dziecko swojemu bratu imieniem Culla. Kazirodcza para od lat żyje w odizolowanym od reszty świata domku, pozostawieni samym sobie, moralnie zagubieni. Jednak mężczyzna czuje, że to co się wydarzyło między nimi nie jest naturalne i gdy rodzi się ich syn, Culla wynosi go do lasu, zostawia na pastwę losu, okłamując siostrę, że wątłe dziecko umarło z osłabienia. Porzucone i poranione niemowlę odnajduje wędrowny druciarz, który przygarnia je i zabiera ze sobą, w drogę. Rinthy czuje, że została okłamana i gdy mija czas połogu potajemnie rusza w podróż, by odnaleźć swojego synka. W kilka dni później rusza za nią Culla, osamotniony i nękany wyrzutami sumienia.

To jedynie zarys głównej fabuły, której ciąg dalszy rozgrywa się, jak to u Cormaca McCathy’ego bywa, na Drodze. Droga, nie przez przypadek pisana przez duże „D”, jest najważniejszym elementem powieści. Osią, po której idą bohaterowie, napotykając na ścieżce innych, tak jak oni podróżnych i jej mieszkańców. Większość z nich zmaga się z  życiem, tak jak Rinthy i Culla, próbując przetrwać i jakoś przeżyć kolejny nadchodzący dzień i dotrwać do następnego poranka. Wieczni podróżnicy. Tułacze brnący po kamieniach, po pustyni, po stepie, po surowych górach. Otaczający ich krajobraz jest pozbawiony intensywnych kolorów i kształtów. Wydaje się być wyszlifowany i obojętny, jak sam człowiek.  Obojętny na życie i na śmierć. Obojętny na przebłyski dobra, ale przede wszystkim obojętny na zło. Na panującą wszechobecną zbrodnię. Na cierpienie. Słońce w nim nie grzeje, ale skwierczy. Mróz nie ochładza, ale pożera ciało. Wszystko jest wybielone. Jak w sennym koszmarze. Za białą, jaskrawą mgłą. Człowiek jawi się jako dziwna istota błąkająca się i wyblakła.

W tym porzuconym przez Boga monotonnym świecie, na Drodze, jakakolwiek forma dobra staje się czymś niesamowitym, nienaturalnym, a czasami nawet czymś bardziej niepokojącym niż zło panoszące się po świecie. Zła możemy być tutaj zawsze pewni. Dobra nigdy nie oczekujemy. Jest zaskakujące i pozostawia bohaterów nieufnymi i jeszcze bardziej zagubionymi. Wtedy lepiej uciec na utarte rozmyte moralnie ścieżki niż poddać się czemuś tak niezrozumiałemu. O ile Rinthy, jako matka-tułaczka dość często spotyka się z pewnym rodzajem życzliwości i biernie mu się poddaje, o tyle za Cullą kroczy jedynie zbrodnia i cierpienie.

Na tej samej Drodze, za para bohaterów, podróżuje trzech tajemniczych wędrowców. Ucieleśnienie zła i ręki sprawiedliwości. Popełniają makabryczne zbrodnie: pożerają ludzi, torturują ich, wieszają, czy dźgają. Są w tym bardzo metodyczni i obojętni. Bez sumienia. Podążają śladem grzesznego rodzeństwa i „oczyszczają” wszystkich, którzy się na nich natknęli. Wiedzą o dziecku i to właśnie ono jest ich głównym celem. To wieczni wędrowcy, którzy sprowadzają równowagę tam, gdzie została ona zachwiana. W tej krainie nie ma miejsca na dobro, dlatego tłumią je złem i skazują na śmierć tych, co udzielają Culli schronienia. Rinthy jawi się im jako żałosna, smutna istota, która przecież znajdzie się sama, ślepo podążając śladem druciarza.

Ale gdzieś Droga się kończy. Prowadzi do tego co nieuniknione i wyczekiwane od samego początku. Dla druciarza, dziecka i Rinthy będzie już za późno. Zgaśnie ostatnia iskierka nadziei. A Culla? Dla niego to dopiero początek włóczęgi i próby ostatecznego odkupienia. Trzej wędrowcy poszli dalej, a raczej zawrócili, by podążyć tam gdzie potrzebuje ich przeznaczenie.

Powieść McCarthy’ego to przepełniona symbolami i metafizycznymi odniesieniami przypowieść o życiu. O wygnaniu z raju za ostateczny grzech i tułaniu się po ścieżce, która ma tylko jeden cel. Miejscami wydaje się, że człowiek jest tu narzędziem Boga, jego zabawką, ale to nie jest prawda. W momencie wyboru grzechu bohaterowie po raz pierwszy wykazują się własną, nieprzymuszoną wolą. Podobno świat rozpoczął się od upadku ludzkości, od wyjścia z wewnętrznego mroku w wielką, przepełnioną cierpieniem ciemność.

O.

„Idealne matki” Doris Lessing

Bombla_IdealneMatki

Niewielu jest pisarzy na świecie, którzy za pomocą prostych zabiegów stylistycznych, nieskomplikowanej składni i niewyrafinowanego słownictwa potrafią w tak dogłębny sposób zobrazować rodzinny dramat, jak robi to, raz po raz, Doris Lessing. Wznowione z okazji filmowej ekranizacji opowiadanie noblistki zatytułowane „Idealne matki” – którego pierwotnym polskim tytułem były „Dwie kobiety”, a oryginalny brzmi „Grandmothers” („Babcie”) – to druga opowieść Doris Lessing, po którą miałam przyjemność sięgnąć. I po raz kolejny przekonałam się, że to niekwestionowana mistrzyni ukazywania cichych konfliktów między najbliższymi, ukrytych pod maską pozornego szczęścia, ideału wyłącznie na pokaz. W jej prozie nie ma rodzin doskonałych, podobnie jak w prawdziwym życiu trudno o takie. Dominują tu przede wszystkim smutek i tajemnice. Sekrety przez lata skrywane nawet przed najbliższym otoczeniem. Gra, w której uczestnikami są matki, ojcowie, żony, mężowie i ich dzieci.

W takiej grze uczestniczyła sama pisarka. Jak powiedziała po latach: nieszczęśliwe dzieciństwa tworzą idealnych pisarzy. Wspomina o ciągłej potrzebie ucieczki i wyzwolenia się spod czujnych oczu matki, Brytyjki, która obsesyjnie próbowała wychować „córkę idealną”, na modłę edwardiańskiego społeczeństwa. Tyle tylko, że Doris Lessing nie dorastała w Wielkiej Brytanii, ale w Persji (dzisiejszym Iranie), a później w Południowej Rodezji (dzisiejszym Zimbabwe), na terenie ówczesnych kolonii. W wieku trzynastu lat została wydalona ze szkoły i od tamtego czasu edukowała się sama, by w kilka lat później odejść z domu od neurotycznej matki, podjąć pracę pielęgniarki i zacząć życie na własną rękę. Wyszła za mąż, urodziła dwójkę dzieci, ale w życiu rodzinnym nie potrafiła odnaleźć sielanki, tylko niewolnicze więzy, od których nie było ucieczki. Niemniej, Lessing znowu odeszła, rozpoczynając pisarską karierę i łącząc się z różnymi politycznymi ruchami.

Dzięki swoim przykrym wspomnieniom pisarka w tak bolesny sposób potrafi ukazać rodzinne dramaty, bliskie wielu kobietom tego i tamtego pokolenia. Bo to właśnie silne postacie kobiece są wyznacznikiem jej historii. To przez ich charakterystyczne cechy często uznawana była nawet za pisarkę anty-kobiecą, gdyż jej bohaterki potrafią okazywać olbrzymią frustrację, złość i agresję, przez wielu wciąż przypisane jedynie płci męskiej.

Nie inaczej jest w „Idealnych matkach”. Bohaterkami noweli są Roz i Lil, dwie przyjaciółki, które od dzieciństwa są w zasadzie nierozłączne. Poznały się jako dziewczynki w szkole, dorastały razem, razem uczyły się, by wspólnie przenosić się z kolejnego szczebla na następny i wszelkie przeszkody pokonywać razem. Ich przyjaźń jest tak wielka i głęboka, że od lat mieszkają w domach naprzeciw siebie, wzięły ślub wspólnie, w jednym dniu i razem nawet zaszły w ciąże, by urodzić jedna po drugiej dwóch chłopców. Oni, ze względu na swoje matki, zmuszeni byli zostać najlepszymi przyjaciółmi, upodabniali się do siebie wizualnie i tak jak ich rodzicielki w towarzystwie uważani byli za braci. Zarówno związek Roz, jak i Lil rozpadł się w tym samym czasie i obie kobiety zostały same, wciąż naprzeciw siebie, z dwoma nastoletnimi chłopakami.

Wszystko to ma miejsce w modnej, nadmorskiej miejscowości. Dni płyną wolno, niespiesznie, w otoczeniu szumu morza, słonego wiatru i skrzeku mew. Roz i Lil zauroczenie swoimi synami zauważają, kiedy obie są po trzydziestce, obie zabezpieczone finansowo i obie wolne. Podziwiają ich i oglądają, leżąc na plaży i komentując ich wygląd „młodych Adonisów”. Same sobie zazdroszczą i gratulują takich męskich aniołów, jakie udało im się stworzyć. Trzeba także dodać, iż obie panie wychowują synów wspólnie, pomagając jedna drugiej, tak więc w tej czwórce nikt nie ma przed sobą żadnych tajemnic.

A chłopcy? Tom i Ian są w wieku, gdy nie ma zbyt wielu konkretnych barier. Tym bardziej, jeśli jest się zamożnym, zadowolonym z siebie synkiem mamusi, a raczej dwóch mamuś, które robią wszystko, byle byli piękni i szczęśliwi. Gdy ich ojcowie ich opuszczają (jeden zakłada drugą rodzinę na przeciwległym końcu kraju, drugi ginie w wypadku), tylko na Lil i Roz mogą liczyć. Tak było od zawsze. Czytając opowiadanie, czujemy, że to była tylko kwestia czasu, gdy zacznie wyzwalać się między całą czwórką swoista „chora” chemia. Pewnej nocy całkiem „naturalnie” rodzi się między nimi romans, który przeradza się w zaborczą, podszytą kazirodczymi uczuciami miłość.

Bo to, co rzuca się w oczy w opowiadaniu i o czym Doris Lessing wspomina, niby mimochodem, co kilka stron, to fakt, że Tom i Ian są do siebie wizualnie bardzo podobni. Prawie identyczni. Uczucie niesmaku u czytelnika wywołuje także scena, w której jeden z chłopców rzuca się na swoją matkę, niby w ramach zabawy, niby tak dla swady, ale wykonując taki gest, że cała scenka kończy się policzkowaniem chłopaka raz po raz i krzyczeniem Ani mi się waż o tym myśleć! I wtedy widzimy najgorszą, najbardziej ukrytą i złowieszczą prawdę „Idealnych matek”. Pragnienie niemożliwej miłości i sztuczne przerzucenie uczuć na „podobny” obiekt, jako namiastkę i zastępstwo. Niby sytuacja jest perfekcyjna, niby wszystko układa się idealnie, ale czuć sączącą się między stronami truciznę, która powoli niszczy wszystkich bohaterów. I prowadzi do nieuchronnego końca, który jest zarazem początkiem tej noweli.

Twórczość Doris Lessing pozostawia głęboki niepokój w czytelniku. Wciąga, fascynuje i nie daje o sobie zapomnieć. Stawia trudne pytania, zanurza się w odmęty ludzkiej natury i nie przedstawia oczywistych rozwiązań. Zostawia zarówno bohaterów, jak i czytelników w zawieszeniu. Trochę jak w bańce mydlanej, leniwie płynącej po niebie, która lada moment pęknie i zamieni się w krople brudnej wody. Czar pryśnie, pozostanie gorycz i rozczarowanie. Ale życie trwa dalej. Tak jak dla bohaterów „Idealnych matek”, zagubionych, zaskoczonych przemijaniem czasu, niemogących pogodzić się z następstwem swoich decyzji. To opowieść o samotności w pigułce, marzeniach, które napędzają autodestrukcję i ich utracie. Smutne, ale jak bardzo fascynujące, bo tak bardzo ludzkie. Polecam wszystkim.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się  3 sierpnia, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„List do nienarodzonego dziecka” Oriana Fallaci

Bombla_OrianaList

Dziesiątki wywiadów z osobistościami z całego świata. Kilkadziesiąt artykułów i esejów komentujących najważniejsze polityczne wydarzenia. Dziesięć wydanych książek, w tym jedna klasyczna powieść. Osobowość, która zmieniła oblicze współczesnego dziennikarstwa, udowadniając, że kobieta ma taką samą siłę oddziaływania na rzeczywistość jak mężczyzna. Włoszka, którą Lech Wałęsa po wywiadzie nazwał „namolną”, a ona odwdzięczyła mu się, pisząc o nim „próżny, pretensjonalny i pewny siebie ignorant”. Partyzantka podczas II wojny światowej, korespondentka wojenna i bojowniczka o wolność i sprawiedliwość wszędzie tam, gdzie zagrożone były demokratyczne wartości. Bezkompromisowa, kontrowersyjna i zawzięta – Oriana Fallaci.

Ta ikona współczesnego dziennikarstwa urodziła się w 1929 roku we Florencji. Dzięki poglądom politycznym ojca, który był członkiem ruchu oporu, jej dzieciństwo i młodość naznaczone były walką z faszystowskim ustrojem ówczesnych Włoch. Pomimo swojego młodego wieku dołączyła do bojówki Giustizia e Libertà (z włoskiego: Sprawiedliwość i wolność), za udział w której po latach została odznaczona przez włoską armię za męstwo i waleczność. Już wtedy rozumiała, że najważniejsza dla człowieka jest wolność – słowa, wyboru i działania. I nikt, a tym bardziej żaden tyran (u Fallaci może on przybrać różne formy – religii, dyktatury, konwencji społecznych) nie powinien odbierać tej podstawowej, ludzkiej wartości.

Oriana Fallaci rozpoczęła swoją karierę dziennikarką w 1946 roku, kiedy to została korespondentką włoskiego dziennika „Il Mattino dell’Italia centrale”, a kilka lat później weszła w skład zespołu redakcyjnego magazynu politycznego „L’Europeo”. Jej praca stała się dla niej całym życiem. Poświęcała się dla niej bez żalu, jeżdżąc po świecie, do stref objętych konfliktami zbrojnymi i politycznymi. Zawsze twarda i nieugięta, nigdy nie pozwoliła sobą manipulować. Otwarcie stawiała nawet te najtrudniejsze pytania. Przeprowadziła wywiady z czołowymi przedstawicielami zarówno świata polityki, jak i współczesnej kultury – między innymi z Henrym Kissingerem, Ajatollahem Homeinim, Muammarem al-Kadafim, Indirą Ghandi oraz z Alexandrosem Panagoulisem, członkiem greckiego ruchu oporu, który na krótki moment, aż do swojej tragicznej śmierci, stał się jej kochankiem i jedyną miłością jej życia.

To właśnie w tamtym okresie, jeszcze przed zamachem na życie Alexosa, Oriana Fallaci zaszła w ciążę i w krótkim czasie poroniła. W 1975 roku opisała po części swoje tragiczne doświadczenie w jednej z bardziej bolesnych kobiecych książek i klasycznych literackich pozycji, zatytułowanej „List do nienarodzonego dziecka”. Książka ta jest tylko częściowo autobiograficzna. Ze swojego życia pisarka czerpie przede wszystkim uczucie dogłębnego smutku i ostatecznej straty tego, co jeszcze nawet nie należało do niej, ani do świata. Jednocześnie w typowy dla siebie sposób rozlicza się z przeszłością, teraźniejszością, przyszłością, życiem i śmiercią.

„List do nienarodzonego dziecka” to monolog dojrzałej, pewnej siebie i niezależnej młodej dziennikarki. Podobnie jak w przypadku samej Fallaci, praca i kariera korespondentki stanowią priorytet w jej życiu. Jednak kiedy bohaterka dowiaduje się, że jest w ciąży, postanawia zmierzyć się ze swoją ułożoną rzeczywistością i przygotować się psychicznie na nową wizję przyszłości. Narratorka rozpoczyna rozmowę z zarodkiem, najpierw w trochę poetycki, delikatny sposób, by z czasem uświadomić sobie powagę nadciągającego macierzyństwa i stawić czoło odwróconemu od niej światu. W otwarty, szczery sposób „spowiada się” ze wszystkich dręczących ją myśli, opowiada dziecku o problemach, które napotyka w pracy i kłodach, jakie rzucają pod nogi samotnej, ciężarnej kobiecie niedoszły partner, lekarze, a nawet rodzina i przyjaciele.

Na samym już wstępie bohaterka zaznacza, że jej decyzja o zachowaniu ciąży pomimo niepewnej przyszłości jest jej osobistym i odpowiedzialnym wyborem. Nikt jej do tego nie zmusza, tak samo jak nikt nie jest w stanie jej od tego odciągnąć, teraz kiedy już wie, czego naprawdę pragnie. Wszystkie jej słowa, nawet te przesiąknięte bólem i frustracją, są wyrazem rodzącej się w jej sercu miłości do nienarodzonego dziecka, której nie traktuje jak obowiązek, przymus, ale jak prawdziwe, otwarte uczucie, najbardziej żywe, jakie do tej pory czuła.

W monologu kobieta wspomina swoje własne dzieciństwo w okresie wojennym, rodziców i ich wzajemne rodzinne relacje. Opowiada historyjki, wymyśla bajki, a przede wszystkim dzieli się swoją codziennością. Dowiadujemy się o ojcu dziecka, o wizytach lekarskich, o rozmowach z przyjaciółką i narastających problemach ze zdrowiem. To właśnie te problemy doprowadzą do smutnego, nieuniknionego końca i zerwą jej nową, jeszcze nawet w pełni nierozpoczętą matczyną więź.

Kiedy Oriana Fallaci pisała „List do nienarodzonego dziecka”, świat trawiła polityczna, niespokojna gorączka. Dziennikarka żyła tym wszystkim, namiętnie pielęgnując wszystkie napadające ją uczucia i przelewając je na papier. To dlatego ta książka nie jest jedynie smutnym wspomnieniem wielkiej straty. Nie jest powrotem do gorszych chwil jej życia. „List do nienarodzonego dziecka” to przede wszystkim pean na cześć wolności każdej żywej istoty i jej prawa do decydowania o sobie, o swoim życiu i swojej śmierci. Wolności podejmowania najważniejszych wyborów, nie patrząc przez pryzmat religii, płci, rodziny, panującego ustroju politycznego czy mody, ale spoglądając w głąb siebie i tego, czego naprawdę się pragnie. Tak jak narratorka, która na przekór panującej wówczas modzie i głównym nurtom feministycznej filozofii, decyduje się zachować ciążę, zaryzykować w imię wolności swojego dziecka, które już na tym etapie zasługuje według niej na przyszłość i samodzielny wybór życia lub śmierci.

Bohaterka monologu nie ma konkretnej twarzy, nie posiada konkretnych cech charakteru. Celem pisarki było stworzenie postaci, z którą każda wolna, inteligenta kobieta będzie mogła się utożsamić, bez względu na czas i miejsce. Jest ona w tym wszystkim nadzwyczaj ludzka, prawdziwa w swojej niepewności i ciekawości. Wszystko jest mocne, szczere, bardzo „tu i teraz”, miejscami brutalne, tak samo jak brutalna i szczera – czasami aż do bólu – była sama Oriana Fallaci. „List do nienarodzonego dziecka” to klasyk sam w sobie, ważna i bardzo uniwersalna pozycja w literaturze światowej, którą warto, a nawet trzeba poznać, tym bardziej jeśli jest się kobietą, bo to właśnie im włoska dziennikarka zadedykowała swoją książkę.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 14 lipca, a którą można przeczytać także tutaj.