
Według tegorocznych badań Biblioteki Narodowej dotyczących czytelnictwa w Polsce prawie 61% Polaków nie dotknęło żadnej, nawet najmniejszej książki, ani nie miało kontaktu ze słowem pisanym. W ogóle. Tak, to bardzo bolesne badania. Potworne statystyki. We wrażliwych miłośnikach literatury mogą wywołać nocne koszmary. Po przeczytaniu tego sprawozdania mi również chodziły po głowie chore myśli i przerażające historie o końcu ery czytania. Przypomniały wizje palenia książek. Po prostu wielka czytelnicza tragedia.
Jednak całkiem niedawno, po dwóch latach od zakupu, sięgnęłam na półkę i wyciągnęłam „Nie myśl, że książki znikną”. Ta książka jest bardzo nietypowa. To nawet nie konkretna książka (pozostaje nią tylko w formie), ale zapis rozmowy dwóch wielkich intelektualistów, a zarazem zapalonych bibliofili: Umberto Eco i Jean-Claude Carrière. Na wszelki wypadek przedstawię pokrótce obydwu panów, gdyby ktoś miał problemy ze skojarzeniem nazwisk 🙂
Umberto Eco to włoski językoznawca, filozof, mediewista, pisarz, eseista i krytyk literacki. Natomiast Jean-Claude Carrière to francuski pisarz, scenarzysta i… aktor, który przez lata współpracował w tworzeniu legendy kina razem z Luisem Buñuelem. Mianownikiem wspólnym wydaje się być tutaj pisarstwo. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Bo to czym fascynują się obaj panowie, tym co ich łączy w wyjątkowy sposób to wielka, nieskończona miłość do książek. Każdy z nich przez całe swoje życie zbiera rzadkie wydania do swoich imponujących prywatnych bibliotek. Imponujących, bo zawierających kilkaset tysięcy egzemplarzy, z których olbrzymia większość to białe kruki. Pierwsze wydania, wydania ograniczone, książki zakazane, ostatnie egzemplarze… Cuda literatury światowej. Kolekcja, o której marzy niejeden czytelnik. Dlatego jeśli komuś zaufać w kwestii czytania, to z pewnością właśnie im.
Jak już wspomniałam wyżej „Nie myśl, że książki znikną” to zapis dyskusji. Tytuł mówi już sam za siebie. I stanowi zarazem bardzo optymistyczną odpowiedź na nurtujące pytanie: czy w dobie postępującej cyfryzacji i ogólnie pojętej technizacji codzienności stara, dobra książka ma szansę przetrwać? Zarówno dla Eco, jak i dla Carrière odpowiedź jest oczywista. Książki nie znikną nigdy. Dlaczego? Bo są nośnikiem perfekcyjnym. Doskonałym wynalazkiem, którego nic jeszcze nie było w stanie pokonać. Mogą zmieniać się technologie. Mogą powstawać nowe nośniki, ale oczywistym jest, że żaden z nich nie pokona tradycji, bo w odróżnieniu od tych „cudów” książki są trwałe i są w stanie przetrwać najdłuższy okres czasu jednocześnie nie tracąc swojej ważności. A technologia może tylko ułatwić do nich dostęp i rozpowszechnić jeszcze bardziej.
Powodów jest oczywiście o wiele więcej, ale nie chciałabym tutaj analizować każdego z nich, ani nawet całej tej rozmowy. Ale jest ona z pewnością wyjątkowa. Dyskutuje ze sobą dwóch znawców tematu. Erudytów. Prawdziwych intelektualistów znających się na rzeczy, którzy potrafią rozprawiać z prawdziwą pasją o tym co kochają najbardziej. I czyta się to z wielką przyjemnością. Co więcej ma się wrażenie, że raczej przysłuchuje się rozmowie dwóch przyjaciół, gdzieś w jakimś klubie (mówiąc klub mam na myśli miejsce spotkań). Zachwyciły mnie anegdotki, historyjki i przemyślenia.
I właśnie dzięki tym przemyśleniom sama doszłam do pewnych wniosków, które skonfrontowałam z wnioskami przygotowanymi przez Bibliotekę Narodową*. Rozmowa Eco i Carrière dała mi pretekst do poruszenia związanych z czytaniem tematów. Nasunęły mi się również przy okazji kolejne pytania, a odpowiedzi na nie nagle przestały być takie pesymistyczne. I stwierdziłam, że te wszystkie statystyki są chyba lekko wyssane z palca (raczej wyobrażone i dopowiedziane), a na pewno nie tak dokładne jakby się wydawało, z masą luk, które samemu trzeba sobie wypełnić.
Badania te są przeprowadzane co dwa lata, na trzech tysiącach osób, z różnych warstw społecznych i intelektualnych. Trzech tysiącach. To zaskakująco mało, biorąc pod uwagę, że zasięg wiekowy ma rozpiętość od piętnastego roku życia wzwyż. Do tego, gdy spojrzymy na to zróżnicowanie, to przestaję się dziwić, że ostateczne dane są co najmniej martwiące. Przy takiej liczbie ankietowanych nie ma możliwości na prawdziwe, konkretne dane, bo zbyt wielka jest ich rozległość. Co więcej, zbyt duże są różnice między grupami przepytywanych ludzi i każda z tych grup jest ujednolicona, co pozwala jednocześnie niezwykle łatwo ją zaszufladkować.
Bo czy naprawdę jest aż tak mało współczesnych czytelników w Polsce? Obserwując ludzi wokół mnie, rozmawiając z rodziną i znajomymi, gdybym sama miała przygotować takie statystyki, to wychodzi na to, że czytelników jest więcej niż mniej! W różnych grupach wiekowych. W różnych środowiskach. Uogólnienia są zazwyczaj bolesne, krzywdzące i te statystyki tylko potwierdzają regułę.
Ale zacznijmy od tradycyjnych książek. Co rusz, w miejskich środkach transportu można zobaczyć osobę, która trzyma książkę w ręku. I to nie jedną taką osobę, ale co najmniej kilka. Jak nie kilkanaście w ciągu dnia. W naturze mam książkowe podglądactwo i jak mam okazję to uwielbiam patrzeć na okładki, by dowiedzieć się co kto czyta. Patrzę też na objętość. I powiem Wam szczerze, że ludzie potrafią czytać wszystko: od najprostszej para-literatury po kanoniczne klasyki. Od cieniutkich kilkudziesięciu stronicowych książeczek po grubaśne tomiszcza. I nie tylko w czasie podróży. Ludzie czytają w pracy, w przerwie na lunch, w kawiarniach przy kawie czy między zajęciami lub lekcjami. Nie ma dnia, nie ma miejsca, żeby nie minąć kogoś z książką.
Nie mówiąc o technologicznych nowinkach, jak czytniki, tablety, których jest coraz więcej. I księgarniach internetowych, w których książki kupować można za cenę zazwyczaj o kilka procent mniejszą niż w tradycyjnej księgarni. Ludzie częściej niż zwykle korzystają z bibliotek tych publicznych, szkolnych i akademickich, które w końcu uwspółcześniły się po latach i same wychodzą czytelnikowi na przeciw (przynajmniej w większości). Ponadto rozkwitają na nowo antykwariaty które wyszły do klientów i coraz częściej oferują swoje usługi przez internet, z ekspresową wysyłką do domu. Powstają kluby literackie, kółka czytelnicze, ludzie tworzą blogi i zakładają własne czasopisma. Kto przesiaduje w internecie, albo spędza czas pracy przy komputerze jest bombardowany słowem pisanym! W ogóle, zauważcie jak wiele czyta się na co dzień zwyczajnych niusów i informacji. Przecież można stracić całe godziny na zaczytywaniu się w nowinkach, mini artykułach, blogowych wpisach, samemu komentując i angażując się aktywnie w ten nowy typ czytelnictwa. Bo to jest właśnie jego nowa idea. Zupełnie nowa era. Odświeżony czytelnik. Tego niestety nikt za bardzo nie bierze pod uwagę przy takich badaniach.
Oczywiście można wszystko ograniczyć. Można zapomnieć o tym, że świat idzie naprzód zmieniając się w błyskawicznym tempie. Można wykluczyć część osób czytających w ten nowy sposób, bo tak, z założenia. Konstruując pytania tak, żeby zawsze ukazać tendencję spadkową. Patrząc w tym kierunku, to historycznie proces czytania nigdy nie był przeznaczony dla każdego. Przecież przygoda ze słowem pisanym była z początku tylko przywilejem. Zabawą dla nielicznych. Wyjątkowych. Z czasem dawała władzę nad rzeszami analfabetów, dla których literki nic nie znaczyły, ale którzy zdawali sobie sprawę z ich niezwyciężonej mocy. I nagle słowo pisane stało się res populi.
Dzisiaj książka (tym razem nie tylko w znaczeniu tradycyjnym, ale także zawierająca w definicji WSZYSTKIE dodatkowe nośniki , style i elementy) może należeć do każdego. Jej wybór jest ogromny. Praktycznie nieograniczony. Nowe technologie tylko jeszcze bardziej ułatwiły do niej dostęp. Z pewnością książka przetrwa. Tak jak Umberto Eco i Jean-Claude Carrière nie mam ku temu żadnych wątpliwości. Pod swoją tradycyjną postacią i tą unowocześnioną. Co więcej, jeszcze ze sto razy się przekształci i zmieni. Ewoluuje i dopasuje się do nowego świata. A razem z nią, albo tuż za nią potruchta uradowany czytelnik. Bo czytelnik tak jak książka nie zniknie nigdy.
O.
*Jeśli chcielibyście zapoznać się bliżej z wynikami badań Biblioteki Narodowej to konkretne liczby i wnioski znajdziecie pod tym adresem:


1. „Podróż Sentymentalna” Laurence Sterne („A Sentimental Journey Through France and Italy”)
2. „W Drodze” Jack Kerouac („On the Road”)
3. „Poza Sezonem” Jack Ketchum („Off Season”)
4. „Droga” Cormac McCarthy („The Road”)
5. „Desperacja” Stephen King („Desperation”)
Kongo. Tajemnicza i mroczna kraina w sercu Afryki. Dom plemion pigmejskich i skłóconego ludu Bantu. Wojny domowe. Legendy o kanibalizmie. Dziewicza, dzika dżungla, zaledwie muśnięta stopą białego człowieka. Miejsce występowania tysięcy wyjątkowych gatunków roślin i zwierząt. Kolebka górskich goryli. Otoczona wulkanicznymi pasmami, które co jakiś czas dają o sobie znać ledwie wyczuwalnym wybuchem. Jedno z najbogatszych złóż surowców mineralnych na ziemi. Miedzi, kobaltu, złota i… diamentów. Perfekcyjna lokacja na wielką, niezapomnianą przygodę.
„Beowulf”. Jedna z czołowych pozycji literackiego kanonu na całym świecie. Absolutny klasyk. Epickie arcydzieło. Perełka wśród światowych opowieści. Jednocześnie koszmar studentów filologii i konik wykładowców literatury angielskiej. Dlatego wielu za „Beowulfem” po prostu nie przepada, wyśmiewa go i wypiera. Jeśli Wam również kojarzy się z nieprzespanymi nocami, kilkutygodniowymi niezrozumiałymi wykładami i ledwo zdanym egzaminem, to mam dla Was sposób na docenienie tej historii. Przeczekajcie okres studiów, zawieruchy i „zaliczania” lektur. By pokochać „Beowulfa” potrzebny jest po prostu czas. Wolna chwila. Moment spokoju i myślowej wolności. Bo to nie jest tekst do czytania na wyścigi razem z Chaucerem. To nie jest opowieść na poznawanie jej na szybko w drodze na uczelnię z jakiegoś skrótowca, streszczeń czy notatek kolegów. Docenić „Beowulfa” można tylko wtedy, gdy chce się go przeczytać, a nie zmuszać na siłę, najlepiej na wczoraj. I dopiero w takim wypadku, gdy na spokojnie zasiądzie się do lektury, poznamy jego kultową legendę.
Przez ostatnie kilka tygodni żyłam jak we śnie. Trochę jak pod działaniem jakiegoś zaklęcia. Urzeczona odkryciem Midgaardu. Trochę tu, trochę tam. Zaklęta w przygody nie z tego świata. Z innej planety. Taka totalnie oczarowana. Nawet zaczarowana. Pod urokiem „Pana Lodowego Ogrodu” Jarosława Grzędowicza. Niewątpliwie wywarł na mnie niezapomniane wrażenie. Nie mylili się krytycy, nie mylili recenzenci, że tą opowieść przeżywa się niezwykle intensywnie. I kto raz przeczyta z pewnością jeszcze przez długi czas będzie o niej myślał.
Kiedy pierwszy raz usłyszałam o trylogii „Hunger Games” Suzanne Collins nie byłam do końca pewna co mam o niej naprawdę sądzić. Z różnych stron nadchodziły sprzeczne komunikaty. Amerykańskie media zachwycały się fabułą, bohaterami, niesamowitą historią i odkrywczością. Natomiast polscy recenzenci porównywali powieści do cyklu „Zmierzch” i stawiali na półkach pomiędzy innymi „dziełami” literatury młodzieżowej. Pisano o miłosnym trójkącie, o głodzie i o „igrzyskach śmierci”, które rozdzielają zakochanych. Nie brzmiało zbyt zachęcająco. Minęły miesiące. Po nieudanej promocji filmu i szybkim wydaniu w formie dvd skusiłam się i pomyślałam: „A niech tam. Jakby pachniało Stefą to wyłączę.” Nie pachniało. Ekranizacja okazała się być piękną opowieścią o dziewczynie, która za wszelką cenę pragnie przeżyć, by pozwolić przeżyć innym. Tym, których kocha najbardziej. I wcale nie jest to bladolicy młodzieniec rodem z wampirycznej sagi.
H.P. Lovecraft wierzył, że niektóre miejsca maja duszę. Ta dusza może być dobra lub zła. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę doświadczenia tego mistrza horroru z Providence i opowiadanie, w którym tą tezę zamieścił, możemy być pewni, że miał na myśli ten drugi przypadek. Istnieją miejsca, które są złe. Po prostu. Nie jest to wina ich mieszkańców. Nie jest to wina przypadkowych wydarzeń i śmierci. To wewnętrzna istota tych miejsc. To właśnie ta dusza sprawia, że miejsce jest złe i wywołuje negatywny wpływ na tych co w nim przebywają. Nawiedzenie staje się skutkiem nie przyczyną, dla którego miejsce staje się złe. Dodaje to tylko dodatkowy, jeszcze bardziej mroczny element do całej układanki.
W tym roku, a dokładnie 27 stycznia, minęło 200 lat od wydania jednej z najsłynniejszych brytyjskich powieści romantycznych. Zorganizowano nawet bal, który, specjalnie na tą okazję, precyzyjnie odwzorowano z kart powieści. A dokładnie pewien bal w posiadłości Netherfield. Czy wiecie o której powieści mowa? Oczywiście o „Dumie i Uprzedzeniu” Jane Austen.