„Nie myśl, że książki znikną” Umberto Eco, Jean-Claude Carrière

Bombla_EcoCarriere copy

Według tegorocznych badań Biblioteki Narodowej dotyczących czytelnictwa w Polsce prawie 61% Polaków nie dotknęło żadnej, nawet najmniejszej książki, ani nie miało kontaktu ze słowem pisanym. W ogóle. Tak, to bardzo bolesne badania. Potworne statystyki. We wrażliwych miłośnikach literatury mogą wywołać nocne koszmary. Po przeczytaniu tego sprawozdania mi również chodziły po głowie chore myśli i przerażające historie o końcu ery czytania. Przypomniały wizje palenia książek. Po prostu wielka czytelnicza tragedia. 

Jednak całkiem niedawno, po dwóch latach od zakupu, sięgnęłam na półkę i wyciągnęłam „Nie myśl, że książki znikną”. Ta książka jest bardzo nietypowa. To nawet nie konkretna książka (pozostaje nią tylko w formie), ale zapis rozmowy dwóch wielkich intelektualistów, a zarazem zapalonych bibliofili: Umberto Eco i Jean-Claude Carrière. Na wszelki wypadek przedstawię pokrótce obydwu panów, gdyby ktoś miał problemy ze skojarzeniem nazwisk 🙂

Umberto Eco to włoski językoznawca, filozof, mediewista, pisarz, eseista i krytyk literacki. Natomiast Jean-Claude Carrière to francuski pisarz, scenarzysta i… aktor, który przez lata współpracował w tworzeniu legendy kina razem z Luisem Buñuelem. Mianownikiem wspólnym wydaje się być tutaj pisarstwo. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Bo to czym fascynują się obaj panowie, tym co ich łączy w wyjątkowy sposób to wielka, nieskończona miłość do książek. Każdy z nich przez całe swoje życie zbiera rzadkie wydania do swoich imponujących prywatnych bibliotek. Imponujących, bo zawierających kilkaset tysięcy egzemplarzy, z których olbrzymia większość to białe kruki. Pierwsze wydania, wydania ograniczone, książki zakazane, ostatnie egzemplarze… Cuda literatury światowej. Kolekcja, o której marzy niejeden czytelnik. Dlatego jeśli komuś zaufać w kwestii czytania, to z pewnością właśnie im.

Jak już wspomniałam wyżej „Nie myśl, że książki znikną” to zapis dyskusji. Tytuł mówi już sam za siebie. I stanowi zarazem bardzo optymistyczną odpowiedź na nurtujące pytanie: czy w dobie postępującej cyfryzacji i ogólnie pojętej technizacji codzienności stara, dobra książka ma szansę przetrwać? Zarówno dla Eco, jak i dla Carrière odpowiedź jest oczywista. Książki nie znikną nigdy. Dlaczego? Bo są nośnikiem perfekcyjnym. Doskonałym wynalazkiem, którego nic jeszcze nie było w stanie pokonać. Mogą zmieniać się technologie. Mogą powstawać nowe nośniki, ale oczywistym jest, że żaden z nich nie pokona tradycji, bo w odróżnieniu od tych „cudów” książki są trwałe i są w stanie przetrwać najdłuższy okres czasu jednocześnie nie tracąc swojej ważności. A technologia może tylko ułatwić do nich dostęp i rozpowszechnić jeszcze bardziej.

Powodów jest oczywiście o wiele więcej, ale nie chciałabym tutaj analizować każdego z nich, ani nawet całej tej rozmowy. Ale jest ona z pewnością wyjątkowa. Dyskutuje ze sobą dwóch znawców tematu. Erudytów. Prawdziwych intelektualistów znających się na rzeczy, którzy potrafią rozprawiać z prawdziwą pasją o tym co kochają najbardziej. I czyta się to z wielką przyjemnością. Co więcej ma się wrażenie, że raczej przysłuchuje się rozmowie dwóch przyjaciół, gdzieś w jakimś klubie (mówiąc klub mam na myśli miejsce spotkań). Zachwyciły mnie anegdotki, historyjki i przemyślenia.

I właśnie dzięki tym przemyśleniom sama doszłam do pewnych wniosków, które skonfrontowałam z  wnioskami przygotowanymi przez Bibliotekę Narodową*. Rozmowa Eco i Carrière dała mi pretekst do poruszenia związanych z czytaniem tematów. Nasunęły mi się również przy okazji kolejne pytania, a odpowiedzi na nie nagle przestały być takie pesymistyczne. I stwierdziłam, że te wszystkie statystyki są chyba lekko  wyssane z palca (raczej wyobrażone i dopowiedziane), a na pewno nie tak dokładne jakby się wydawało, z masą luk, które samemu trzeba sobie wypełnić.

Badania te są przeprowadzane co dwa lata, na trzech tysiącach osób, z różnych warstw społecznych i intelektualnych. Trzech tysiącach. To zaskakująco mało, biorąc pod uwagę, że zasięg wiekowy ma rozpiętość od piętnastego roku życia wzwyż. Do tego, gdy spojrzymy na to zróżnicowanie, to przestaję się dziwić, że ostateczne dane są co najmniej martwiące. Przy takiej liczbie ankietowanych nie ma możliwości na prawdziwe, konkretne dane, bo zbyt wielka jest ich rozległość. Co więcej, zbyt duże są różnice między grupami przepytywanych ludzi i każda z tych grup jest ujednolicona, co pozwala jednocześnie niezwykle łatwo ją zaszufladkować.

Bo czy naprawdę jest aż tak mało współczesnych czytelników w Polsce? Obserwując ludzi wokół mnie, rozmawiając z rodziną i znajomymi, gdybym sama miała przygotować takie statystyki, to wychodzi na to, że czytelników jest więcej niż mniej! W różnych grupach wiekowych. W różnych środowiskach. Uogólnienia są zazwyczaj bolesne, krzywdzące i te statystyki tylko potwierdzają regułę.

Ale zacznijmy od tradycyjnych książek. Co rusz, w miejskich środkach transportu można zobaczyć osobę, która trzyma książkę w ręku. I to nie jedną taką osobę, ale co najmniej kilka. Jak nie kilkanaście w ciągu dnia. W naturze mam książkowe podglądactwo i jak mam okazję to uwielbiam patrzeć na okładki, by dowiedzieć się co kto czyta. Patrzę też na objętość. I powiem Wam szczerze, że ludzie potrafią czytać wszystko: od najprostszej para-literatury po kanoniczne klasyki. Od cieniutkich kilkudziesięciu stronicowych książeczek po grubaśne tomiszcza. I nie tylko w czasie podróży. Ludzie czytają w pracy, w przerwie na lunch, w kawiarniach przy kawie czy między zajęciami lub lekcjami. Nie ma dnia, nie ma miejsca, żeby nie minąć kogoś z książką.

Nie mówiąc o technologicznych nowinkach, jak czytniki, tablety, których jest coraz więcej. I księgarniach internetowych, w których książki kupować można za cenę zazwyczaj o kilka procent mniejszą niż w tradycyjnej księgarni. Ludzie częściej niż zwykle korzystają z bibliotek tych publicznych, szkolnych i akademickich, które w końcu uwspółcześniły się po latach i same wychodzą czytelnikowi na przeciw (przynajmniej w większości). Ponadto rozkwitają na nowo antykwariaty które wyszły do klientów i coraz częściej oferują swoje usługi przez internet, z ekspresową wysyłką do domu. Powstają kluby literackie, kółka czytelnicze, ludzie tworzą blogi i zakładają własne czasopisma. Kto przesiaduje w internecie, albo spędza czas pracy przy komputerze jest bombardowany słowem pisanym! W ogóle, zauważcie jak wiele czyta się na co dzień zwyczajnych niusów i informacji. Przecież można stracić całe godziny na zaczytywaniu się w nowinkach, mini artykułach, blogowych wpisach, samemu komentując i angażując się aktywnie w ten nowy typ czytelnictwa. Bo to jest właśnie jego nowa idea. Zupełnie nowa era. Odświeżony czytelnik. Tego niestety nikt za bardzo nie bierze pod uwagę przy takich badaniach.

Oczywiście można wszystko ograniczyć. Można zapomnieć o tym, że świat idzie naprzód zmieniając się w błyskawicznym tempie. Można wykluczyć część osób czytających w ten nowy sposób, bo tak, z założenia. Konstruując pytania tak, żeby zawsze ukazać tendencję spadkową. Patrząc w tym kierunku, to historycznie proces czytania nigdy nie był przeznaczony dla każdego. Przecież przygoda ze słowem pisanym była z początku tylko przywilejem. Zabawą dla nielicznych. Wyjątkowych. Z czasem dawała władzę nad rzeszami analfabetów, dla których literki nic nie znaczyły, ale którzy zdawali sobie sprawę z ich niezwyciężonej mocy. I nagle słowo pisane stało się res populi.

Dzisiaj książka (tym razem nie tylko w znaczeniu tradycyjnym, ale także zawierająca w definicji WSZYSTKIE dodatkowe nośniki , style i elementy) może należeć do każdego. Jej wybór jest ogromny. Praktycznie nieograniczony. Nowe technologie tylko jeszcze bardziej ułatwiły do niej dostęp. Z pewnością książka przetrwa. Tak jak Umberto Eco i Jean-Claude Carrière nie mam ku temu żadnych wątpliwości. Pod swoją tradycyjną postacią i tą unowocześnioną. Co więcej, jeszcze ze sto razy się przekształci i zmieni. Ewoluuje i dopasuje się do nowego świata. A razem z nią, albo tuż za nią potruchta uradowany czytelnik. Bo czytelnik tak jak książka nie zniknie nigdy.

O.

*Jeśli chcielibyście zapoznać się bliżej z wynikami badań Biblioteki Narodowej to konkretne liczby i wnioski znajdziecie pod tym adresem:

Click to access 1362741578.pdf

Do poczytania na majówkę

Bombla_Majówka

Wielka MAJÓWKA już rozkręciła się na dobre! A jeśli wolne dni, jeśli wypady i mini podróże, relaks, czas wolny i ogólnie pojęta rekreacja, to dlaczego nie zabrać ze sobą czegoś do poczytania? Jeśli tak ja nawet na czas oczekiwania w kolejce w banku zabieracie ze sobą książkę, to specjalnie dla Was na te chwile wypoczynku przygotowałam kilka propozycji o tematyce wyjazdowo-podróżniczej. Chociaż lepiej nazwać je opowieściami drogi, albo historiami ze szlaku.

Ale żeby Was nie zmylić, nie są to w żadnym wypadku opowieści przygodowe. Zachowała się w nich raczej sama idea podróży. Pewien zamysł, wspomnienie, element wspólny. Bywa, że podróż jest symboliczna. Staje się punktem wyjścia dla fabuły. Albo jej kluczowym elementem, dzięki któremu bohaterowie mogą trafić do miejsca przeznaczenia. Czasami sama wyprawa jest już przeznaczeniem, od którego nie ma ucieczki. Czasami jest echem przeszłości i wraca, by o sobie przypomnieć. Na nowo wywołać dawne wrażenia…

Wybrałam pięć historii, które w jakiś sposób odpowiadają różnym charakterom podróżniczym. Coś dla każdego. Albo prawie dla każdego.

PodróżSentymentalna1. „Podróż Sentymentalna” Laurence Sterne („A Sentimental Journey Through France and Italy”)

Coś dla marzycieli o romantycznych duszach, którzy potrafią dostrzec piękno w rzeczach najbardziej błahych. Dla których istotą podróży jest zanurzyć się w nowy, poznawany dopiero świat i odkrywać go małymi kroczkami, z dala od utartych turystycznych szlaków. Bohaterem tej XVIII-wiecznej powieści jest Yorick, który opisuje swoje doznania i przeżyte przygody z podróży do  Francji i Włoch. Przelotne miłostki, elementy krajobrazu, piesze wycieczki, napotkani po drodze ludzie i poetyckie wyobrażenia, to główni bohaterowie jego wspomnień.  Wszystko napisane pięknym językiem wyjątkowo intensywnie oddziałującym na zmysły czytelnika.

WDrodze2. „W Drodze” Jack Kerouac („On the Road”)

Na całym świecie ta amerykańska powieść uznawana jest za kultową historię pokolenia bitników. Uwielbiana przez współczesnych buntowników, cytowana przez awangardowych pisarzy i wszystkich innych nonkonformistów stającym na przeciw konsumpcyjnego społeczeństwa. Historia kilku młodych spontanicznych przyjaciół z początku lat pięćdziesiątych, jest idealną powieścią dla tych, dla których sama podróż jest  już przygodą i celem samym w sobie. Dla tych czytelników, którzy wyjeżdżając nie mają konkretnego celu, ale póki się przemieszczają i nie mają konkretnych planów staje się to idealną formą podróży i wielką przygodą.

PozaSezonem3. „Poza Sezonem” Jack Ketchum („Off Season”)

Idealna lektura dla spędzających czas na leśnych odludziach, morskich ostępach i małych miejscowościach jeszcze poza sezonem. Dla tych co lubią się bać, bo przecież nigdy nie wiadomo co może zaczaić się w ciemnych zaroślach za domem. Powieść Ketchum’a to pierwsza część trylogii, pełna krwi, pierwotnego zła i ludzi, w których nie ostało się zbyt wiele cech człowieczeństwa. To historia żywej legendy, która jest jeszcze gorsza niż krążące po okolicach opowieści. Przypomina, że ludzie w każdym miejscu na ziemi są inni, odróżniają ich motywacje i tradycje, a przyjazd grupki turystów nigdy tego nie zmieni.

Droga4. „Droga” Cormac McCarthy („The Road”)

Coś dla alternatywnych, dla których podróż to nie przyjemność i przygoda, ale raczej walka o przetrwanie i niekończąca się męka. Dla tych co nigdy do końca nie mogą się dopakować, a potem włóczą za sobą wielkie nieporęczne walizki i torby i czekają niecierpliwie na powrót do domu. Ta przejmująca opowieść to smutna post apokaliptyczna wizja świata, w którym droga nie daje celu, a podróż nigdy się nie kończy. Gdzie bycie nomadem, ciągle w drodze to jedyna możliwość przeżycia i dotrwania do końca. Aż do śmierci.

Desperacja5. „Desperacja” Stephen King („Desperation”)

Kolejna rewelacyjna powieść króla grozy dla wszystkich tych naiwnych podróżników, którzy wierzą, że w drodze powrotnej nic złego już nie może się wydarzyć. Owszem może. King udowadnia, że czasami nawet zwykła kontrola policji na drodze może zamienić się w prawdziwy horror. I że lepiej trzymać się wytyczonej trasy, a nie na siłę wybierać nieznane skróty. Bo można przypadkiem natrafić na takie małe miasteczko jak Desperacja i na jego wyjątkowych mieszkańców.

Wszystkim moim Czytelnikom i Czytelniczkom życzę miłego i udanego odpoczynku, bez niepotrzebnych przygód 🙂

O.

„Kongo” Michael Crichton

Bombla_KongoKongo. Tajemnicza i mroczna kraina w sercu Afryki. Dom plemion pigmejskich i skłóconego ludu Bantu. Wojny domowe. Legendy o kanibalizmie. Dziewicza, dzika dżungla, zaledwie muśnięta stopą białego człowieka. Miejsce występowania tysięcy wyjątkowych gatunków roślin i zwierząt. Kolebka górskich goryli. Otoczona wulkanicznymi pasmami, które co jakiś czas dają o sobie znać ledwie wyczuwalnym wybuchem. Jedno z najbogatszych złóż surowców mineralnych na ziemi. Miedzi, kobaltu, złota i… diamentów. Perfekcyjna lokacja na wielką, niezapomnianą przygodę.

A jeśli wielka przygoda, eksploracja i mroczne sekrety, to musi być nie kto inny, a tylko Michael Crichton. Mam wrażenie, że gdyby nie ten wyjątkowy pisarz o nieskończonej, bogatej wyobraźni  i umiejętności ujmowania myśli w słowa, nie pojawiłyby się w naszej kulturze koncepty, które uważamy dzisiaj za kultowe. Wskrzeszone dinozaury z „Jurassic Park”i „Zaginionego Świata”, śmiercionośne nanoroboty z „Roju”, atak śmiertelnego wirusa z przyszłości w „Andromeda Strain” czy bawiący się ludzkimi umysłami zatopiony statek kosmiczny z „Kuli”. I wiele, wiele innych koncepcji, które stały się podstawą współczesnej popkultury.

Nie inaczej jest z „Kongo” wydanym w 1980 roku. To hołd złożony wszystkim wielkim podróżnikom i eksploratorom przeszłości, a zarazem ostatni, zamykający rozdział pewnej niezapomnianej epoki. Koniec czasów niestrudzonego Indiany Jones’a i obalenie mitu o odważnej samotniczce Larze Croft. Zakończenie i podsumowanie ery wielkich odkrywców i symboliczne wypełnienie ostatnich luk na mapie świata. Bo takich miejsc po prostu już nie ma.

Ale zanim pogrzebiemy całkowicie marzenia o odkrywaniu świata jak wielcy odkrywcy sprzed lat, to mamy przed sobą kawał porządnej literatury do nadgryzienia. Kąsek, w którym znajdziemy wszystko to, co dla podróżników najważniejsze. Jest tutaj bestialski atak na obóz jednostki badawczej przez niezidentyfikowane istoty przypominające goryle. Jest ekspedycja prawie ratunkowa, której głównym celem jest kontynuowanie początkowej  misji na tym samym terenie i odzyskanie danych z ich sprzętu. Są rywalizujące ze sobą konsorcjum, którzy za nic mają ludzkie życie, a każda kolejna wyprawa, to ludzie zbyteczni, jednorazowi, których łatwo w razie czego wymienić i zastąpić nowymi. Są konflikty zbrojne wchodzące w drogę bohaterom. I wreszcie jest dżungla Kongo, a dokładnie tereny Parku Narodowego Virunga, z ciągnącym się pasmem uśpionych i drzemiących wulkanów.

Właśnie ta kongijska dżungla jest tłem dla najważniejszych wydarzeń. A może nawet nie tylko samym tłem (chociaż tło dla fabuły na pewno stanowi),ale także jakby dodatkowym, indywidualnym elementem samej historii. Bohaterowie powieści Crichtona zauważają, że dżungla sama w sobie jest wielkim żywym organizmem. Potężną istotą. Całkowicie samowystarczalną. Niezależną od tego co ludzkie. Tym samym człowiek jest tam bardziej intruzem niż przechodniem. Czymś, czego trzeba się pozbyć za wszelką cenę. Nie pozwolić mu brnąć dalej. Zamęczyć go po drodze i zmusić do zawrócenia z drogi. Gigantyczne drzewa o wielkich, opasłych  pniach, w których można by zbudować mały dom. Wielkie korzenie plączące się pod nogami. Trujące, rzadko rosnące kwiaty. Panosząca się, wszędobylska „zieloność”, do której nie docierają nawet promienie słońca tłumione przez nieprzeniknione korony drzew. Brak źródeł wody. Wieczna wilgotność i nieznośny, duszący upał. Wszystko to broni dostępu do jej serca. Do wielkiej tajemnicy i zagadki przeszłości. Zaginionego miasta Zinj.

Jednak zanim bohaterowie trafią do tej wrogiej, „trującej” krainy muszą najpierw przygotować się i zorganizować całą podróż. Michael Crichton nie owija w bawełnę. Nie mydli oczu. Pokazuje nam prawdziwe oblicze nowoczesnej eksploracji. Całość nie zależy wcale od wyjątkowych pasjonatów, specjalistów, czy owładniętych odkrywczą obsesją naukowców. Oni wszyscy nie mają tu nic do powiedzenia. Są kolejnymi twarzami w aktach, interesującymi jedynie ze względu na zakres swoich umiejętności.  Każdy element musi być dopięty na ostatni guzik. Wyliczony, ujęty w tabelki, idealnie wykalkulowany. Nie ma miejsca na pomyłki, kiedy pod uwagę wchodzą setki tysięcy dolarów. A wszystko to  w rękach kilku właścicieli konsorcjum, których głównym celem jest odkrycie nowej rudy błękitnych diamentów, które zmienią losy współczesnej technologii. Tego kto uzyska do nich dostęp uczyni na całe lata największym dostawcą handlowym świata. Kusząca perspektywa. Warta postawienia wszystkiego na jedną kartę.

Właśnie dlatego na tą konkretną misję mają wyruszyć najlepsi z najlepszych. Otoczeni najnowocześniejszym sprzętem naukowym i najbardziej niezawodną bronią na świecie muszą przedostać się do serca Virungi, zorientować się co wydarzyło się z poprzednią ekipą. Oszacować straty, posprzątać, usunąć przeszkodę i kontynuować pierwotny cel. Kierującą kilkunastoosobową wyprawą zostaje młoda ambitna informatyk Karen Ross, która opętana jest narzuconym jej przez zarząd zadaniem. Towarzyszy jej specjalista behawioralny od zwierząt naczelnych Peter Elliot i jego kilkuletnia podopieczna gorylica Amy. Przewodzi im doświadczony najemnik Munro, którego zadaniem jest odnaleźć obóz i bezpiecznie przeprowadzić ekspedycję przez kongijską dżunglę.

Każdy z bohaterów kieruje się innymi pobudkami. Dla Ross priorytetem są błękitne diamenty. Będąc technologiczną maniaczką nie wyobraża sobie już świata bez nowatorskiej technologii czerpiącej z ich wyjątkowych właściwości. Elliot pragnie rozpoznać nowy, niezidentyfikowany gatunek drapieżnego goryla jednocześnie badając reakcje Amy. Munro pragnie jedynie przedostać sie przez tropikalną puszczę, odebrać zapłatę i wrócić do siebie. Wszyscy odgrywają przed sobą wyuczone role. Szczerość nie wchodzi w rachubę, gdy stawki są tak wysokie. Jednak skonfrontowani z rzeczywistością i nowymi możliwościami, jakie dała im dżungla, zrzucają swoje „maski”. Prawda okazuje się wyjątkowo bolesna.

W „Kongo” nie ma magii. Nie występują zjawiska nadprzyrodzone. Nie ma tajemnic. Są ludzie. I jest swego rodzaju przygoda. Może nie taka, o której marzy każdy, kto w dzieciństwie chciał być Indianą Jones’em. Bardziej przygoda pozbawiona złudzeń. I fałszywych pobudek. Eksploracja pozbawiona kolorowych piórek. Naga prawda. I ta prawda ma raczej gorzki smak. Odarta zostaje z mitów i dziecinnych snów. Ta historia pozwala uświadomić sobie, że w odkrywaniu nowych światów nie ma nic tajemniczego. Wszystko jest wykalkulowane. Obliczone co do centa. Doprecyzowane. Nie ma tu miejsca na brawurę. Wszystkim kierują ludzie. A ludźmi żądza zysku i pragnienie sławy.

I nagle zdajemy sobie sprawę, że przecież tak było od zawsze. Kolumb nigdy by nie popłynął w drogę do Indii, gdyby nie pragnienie królowej Izabeli pozyskania nowych wyznawców chrześcijańskiej wiary. Tym samym poszerzenie swoich wpływów w Watykanie. Magellan nie dostałby statków, gdyby nie wizja nowego, szybszego strategicznego szlaku dla handlu przyprawami. A Jacques Cartier nigdy nie namówiłby króla Franciszka I na wyprawę na północ Ameryki, gdyby nie pragnienie odnalezienia nowych złóż złota…

Człowiek uzyskał nowe technologie. Unowocześnił techniki nawigacji. Pojawiły się satelity, GPS, internet… Zorganizowanie podróży trwa teraz zaledwie kilka dni, a nie całe lata jak za czasów Kolumba. Nie musimy bać się zabójczych ludożerców. Nie musimy błądzić całymi dniami po nieznanych terenach z tonami ekwipunku. Wszystko jest szybsze i łatwiejsze. Zorganizowane perfekcyjnie i idealnie. Tylko ludzie i ich motywacje nic a nic się nie zmienili.

O.

„Beowulf”

Bombla_Beowulf„Beowulf”. Jedna z czołowych pozycji literackiego kanonu na całym świecie. Absolutny klasyk. Epickie arcydzieło. Perełka wśród światowych opowieści. Jednocześnie koszmar studentów filologii i konik wykładowców literatury angielskiej. Dlatego wielu za „Beowulfem” po prostu nie przepada, wyśmiewa go i wypiera. Jeśli Wam również kojarzy się z nieprzespanymi nocami, kilkutygodniowymi niezrozumiałymi wykładami i ledwo zdanym egzaminem, to mam dla Was sposób na docenienie tej historii. Przeczekajcie okres studiów, zawieruchy i „zaliczania” lektur. By pokochać „Beowulfa” potrzebny jest po prostu czas. Wolna chwila. Moment spokoju i myślowej wolności. Bo to nie jest tekst do czytania na wyścigi razem z Chaucerem. To nie jest opowieść na poznawanie jej na szybko w drodze na uczelnię z jakiegoś skrótowca, streszczeń czy notatek kolegów. Docenić „Beowulfa” można tylko wtedy, gdy chce się go przeczytać, a nie zmuszać na siłę, najlepiej na wczoraj. I dopiero w takim wypadku, gdy na spokojnie zasiądzie się do lektury, poznamy jego kultową legendę.

Ten anglosaski poemat jest w gruncie rzeczy ludową opowieścią. Odczytując kolejne wersy z łatwością można sobie wyobrazić, jak ktoś opowiadał dzieje Beowulfa przy ognisku, w czasie uczty, czy wyśpiewywał na głos przed zgromadzonym tłumem. Można nawet wyobrazić sobie wojów, dla których dzieje tego bohatera były swego rodzaju inspiracją. Wspierały marzenie o staniu się prawdziwym herosem i motywowały ich działania. W końcu „Beowulf” to heros modelowy. Symboliczny. Idealny.

Beowulf, czyli „pszczeli wilk”, czyli Niedźwiedź. Jego imię nie jest oczywiście przypadkowe, jak rzadko przypadkowe bywa cokolwiek w literaturze i opowieściach w ogóle. W wierzeniach ludów pierwotnych niedźwiedź to symbol siły i odwagi, czyli tego co wyróżnia każdego herosa. Według poematu Beowulf miał siłę kilku rosłych mężczyzn. I nie bał się niczego. Podejmował każde wyzwanie. Ruszał na każdą przygodę. Niedźwiedź prowadzi samotniczy tryb życia. W tym wypadku oznacza silną osobowość bohatera. Jego wyjątkowość jako jednostki, nietypowe w czasach, gdzie człowiek znany był z czynów i nazwiska swojego ojca. Niedźwiedź to także symbol ochrony i opieki. Ta cecha także pasuje do Beowulfa, który na wieść, że dwór króla Hrothgara jest w niebezpieczeństwie niezwłocznie przybywa z pomocą i gotów jest poświęcić swoje życie, by uwolnić innych od niechybnej śmierci. Ciekawa również jest symbolika zimowego snu i wiosennego przebudzenia, którą można zinterpretować jako porównanie czasu śmierci i ciemności z porą odrodzenia i życia, którą bezsprzecznie reprezentuje nasz heros.

By równowaga została zachowana i Beowulf mógł być  w ogóle nazywany herosem, musi mieć przeciwników. Kogoś kogo mógłby pokonać. Kogoś kto nada sens jego istnieniu. Kogoś, dla którego każdy jego czyn jest obrazą. Jest raną. Jest ciosem, który należy oddać. Tymi istotami są potwory. W mitologii to cienie zrodzone z chaosu. Elementy odwiecznie istniejących sił natury, wytworzonych przez umysł człowieka, wtłoczone w kulturę, by tłumaczyć świat wokół niego.

W porządku religijnym to córy i synowie z rodu Kaina, którzy kontynuują jego dzieło, więc utożsamiają zło. Są złem i to zło personifikują. To demony, diabły, sprzymierzeńcy szatana. Upadłe anioły, które być może kiedyś stanęły przed wyborem swojej życiowej drogi i podniosły bunt przeciw zastanemu systemowi.

Jednocześnie, w porządku pogańskim potwory są głosami tego wszystkiego co nieludzkie, niepochodzące od człowieka. W pewien sposób strzegą naturalnego porządku i są głosem otaczającego ludzi świata przyrody. Tworzą przeciwieństwo cywilizacji, ciemną stronę, która rządzi się zupełnie innymi prawami. Ich świat jest mroczny, bo do nich należy noc. Do nich należą zakamarki, w których żaden człowiek nie postawił jeszcze kroku. Wszystkie miejsca nieznane, niebezpieczne, jeszcze nieodkryte. Nie mogą istnieć jeśli nie istnieje dobro.

Herosi i potwory są połączeni nierozerwalną więzią od początków istnienia cywilizacji. Zło nie może istnieć jeśli nie istnieje dobro. Pierwiastek ładu nie ma sensu, gdy nie uzupełnia go pierwiastek chaosu. Światło i ciemność. Jasność i mrok. Tak jest w przypadku Beowulfa i Grendela. Tam gdzie Beowulf jest mężny i silny, tam Grendel jest słaby i tchórzliwy. Tam gdzie heros wykazuje hojność i sprawiedliwość, tam potwór okazuje się chciwy i bezlitosny. Podobnie jest ze zezwierzęconą matką Grendela i lata później ze złotym smokiem atakującym gród Beowulfa.

A jednocześnie jest w Grendelu i innych potworach coś znajomego. Przebłysk podobieństwa. Jakiś element wspólny. Coś człowieczego. Jeśli na poziomie moralnym istnieje silny kontrast dobrych i złych czynów, to w przypadku motywacji i działania te różnice często się zacierają. Przenikają się. My wiemy, że potwór musi zostać zgładzony. A jednak już na sam koniec czujemy lekkie ukłucie żalu. Dlaczego? Może ta ciemna strona tak naprawdę nie jest do końca przeniknięta tym co my postrzegamy jako zło, ale jest po prostu inna? A może tak naprawdę i herosi i potwory pochodzą z jednego pierwotnego świata, jednej siły sprawczej, a ich więź jest tak nierozerwalna i trwała, że gdy jeden ma upaść, drugi powinien zginąć razem z nim?

Decyzję pozostawiam Wam, drodzy Czytelnicy. Dobro i zło. Życie i śmierć. Światło i ciemność. Cywilizacja i natura. Anioł i demon. Człowiek i zwierzę. Heros i potwór. Nierozerwalny dualizm. Coś przed czym nigdy nie będzie ucieczki, bo jest samą istotą bytu. Jego konieczną cząstką. Bo historie Beowulfów i Grendeli wciąż trwają. I nigdy nie przeminą.

O.

„Pan Lodowego Ogrodu” Jarosław Grzędowicz

Bombla_PanLodowegoOgroduPrzez ostatnie kilka tygodni żyłam jak we śnie. Trochę jak pod działaniem jakiegoś zaklęcia. Urzeczona odkryciem Midgaardu. Trochę tu, trochę tam. Zaklęta w przygody nie z tego świata. Z innej planety. Taka totalnie oczarowana. Nawet zaczarowana. Pod urokiem „Pana Lodowego Ogrodu” Jarosława Grzędowicza. Niewątpliwie wywarł na mnie niezapomniane wrażenie. Nie mylili się krytycy, nie mylili recenzenci, że tą opowieść przeżywa się niezwykle intensywnie. I kto raz przeczyta z pewnością jeszcze przez długi czas będzie o niej myślał.

Minęło już kilka dni odkąd skończyłam wszystkie cztery tomy i wciąż nie mam siły zabrać się za czytanie kolejnej książki. Rozmyślam i emocjonuję się na nowo. I trochę żałuję, że to już koniec, bo z chęcią poczytałabym jeszcze trochę. Tak nawet nie za dużo. Małą książeczkę z dodatkowym zakończeniem. Tak, by wszystko było jasne i nie było niedomówień. Całe szczęście, że tego literackiego odkrycia dokonałam całkiem niedawno, już po wydaniu czwartej, ostatniej części cyklu, więc nie muszę w nerwach oczekiwać na dalszy ciąg wydarzeń. To nie jest George R.R. Martin 😉 Nie muszę czekać wieczność na kontynuację, nie będąc pewną, czy w ogóle się jej doczekam.

Nie chcąc niszczyć Wam zabawy w odkrywanie kolejnych wydarzeń ograniczę się do podstaw. Czym jest Midgaard? To odległa planeta, na którą już od jakiegoś czasu ludzkość ma możliwość podróżować. No może nie cała ludzkość, ale naukowcy i badacze. Na Midgaardzie mieszkają istoty prawie ludzkie, różniące się od mieszkańców Ziemi kilkoma szczegółami: kolory skóry, włosy, źrenice. Cywilizacyjnie są mniej więcej na naszym etapie Średniowiecza, z kilkoma odstępstwami. Nie mają zaawansowanych technologii. Nie mają pojazdów kosmicznych. Nie mają super broni. Ale mają coś innego. Pozostałość dawnego świata, dawnego porządku. Mają magię.

A teraz wyobraźcie sobie pozostawionych samym sobie naukowców, którzy mając wyrafinowaną wiedzę i nadrzędne umiejętności zaczynają eksperymentować. Próbują wykorzystywać ten świat i jego niezwykłe właściwości dopasowując go do swoich pragnień. Podporządkowują go swojej wyobraźni. Tacy ludzie mogliby mieć nieograniczone możliwości działania. Nieskończone perspektywy. Mogliby stać się bogami.

Gdy dowództwo Ziemi traci kontakt z placówką badawczą na Midgaardzie program kosmiczny jest już w fazie końcowej. Stał się nieopłacalny, a problemy na naszej planecie przyszłości wykluczają powoli jego istnienie. By odnaleźć zagubiony w kosmosie team wysłany zostaje żołnierz idealny, Vuko Drakkainen. Cel misji jest jeden: odnaleźć, odbić i wrócić albo zabić i zatrzeć wszelkie ślady ich bytowania. Tak by nie naruszyć porządku i biegu historii.

Vuka trudno nie lubić. Tym bardziej, że narracja jest w połowie pierwszoosobowa i to jego oczami poznajemy odległy świat. Razem z nim uczymy się go od nowa. Zwiedzamy. Czasami, tak jak on, czujemy się jak turyści, czasami jak wojownicy. Wkraczamy w Midgaard, zatapiamy się w nim, aż staje się nam coraz bliższy i wiemy już, że trudno będzie powrócić na Ziemię. Trudno będzie powrócić do „prawdziwego” życia, pełnego konkretnych celów nowoczesności.

Do tego Midgaard zaskakuje. Vuko trafia na bardzo trudny czas dla tej planety. Dowiaduje się, że trwa wojna bogów. Kolejne krainy owładnięte zostały siłami, których nie można pokonać niczym innym, tylko właśnie magią, zwaną tutaj pieśniami bogów. Dzieją się rzeczy niewyjaśnione. Równowaga została zaburzona i ludzie obawiają się, że nastąpi koniec ich świata. Z uroczysk powstają potwory. Wstają zmarli. Nadszedł czas duchów i demonów. Czas zła.

Jak łatwo się domyślić, Drakkainen oczywiście nie odnajduje zagubionej załogi. Część z naukowców, których miał za zadanie przywieźć z powrotem na Ziemię została wymordowana, a ostatnia czwórka ocalałych zniknęła. Rozpierzchła się po nowym świecie i słuch po niej zaginął. Przynajmniej tak z początku wydaje się nam i naszemu bohaterowi.

Tak jak już wspomniałam wcześniej, czasami naukowcy mogą poczuć wielką siłę. Pełną władzę w miejscu, w którym nie ma tak skomplikowanych relacji jak na Ziemi, a ludzi łatwo przestraszyć i zwabić na swoją stronę. Można małym kosztem pobawić się trochę. Zaszaleć. Zobaczyć jak to jest stać się najsilniejszym władcą, jedyną doskonałą istotą. Jak zostać bogiem, gdy nie ma już nikogo, kto zdołałby nas zatrzymać.

Właśnie dlatego jedna z krain opanowana jest przez tyrana i obłąkanego wizjonera owładniętego marzeniem o kulcie siły i rasie idealnej. Takiej, której nic nie będzie w stanie pokonać. Nie będzie mocy, która jej się oprze. Świat stanie się piekielnym snem, z którego nie będzie ucieczki.

W innym, bardziej odległym miejscu, za morzami, w pustynnych miastach zaczyna powracać kult jedynej matki, podziemnej bogini. Jedynej sprawiedliwej. Żądnej krwi i zemsty. Zjednoczenia i całkowitej równości. W jej wizji nie będzie lepszych czy gorszych. Nie będzie bogatych i biednych. Nie będzie jednostek. Będzie jedna wielka masa, dla której największym poświęceniem stanie się śmierć w imieniu ukochanej władczyni.

Podobnie rzeczy mają się na jednej z morskich wysp i w pewnej górskiej dolinie. Trwają społeczne i kulturowe eksperymenty. Zabawy życiem. Zabawy ciałem. Zabawy człowiekiem. Próby odnalezienia złotego środka do stworzenia ludzi idealnych. Miast doskonałych. Społeczności opartych na perfekcyjnych ideach i doskonałych założeniach.

Oni wszyscy wierzą, że można naprawić życie. Stworzyć optymalny świat. Można odwrócić bieg wydarzeń i wykreować pewien wzór dla reszty ludzkości. Tak, by nigdy nie było pomyłek. Nie było nieszczęść. Cel ma być otwarty i jasny dla wszystkich. Bez żadnych niedomówień. Jest tylko jedna droga i nikt nie ma wyboru. Bo to ludzkie wybory niszczą życie.

Gdy walczą bogowie trudno jest o bunt. Ludzie nie mają potrzebnej wiedzy, nie mają motywacji. Potrzebny jest symbol. Jakiś znak. Na przykład spadająca gwiazda. I potrzebny jest bohater. Ktoś kto poprowadzi innych. Taki, co zarazi ich swoją siłą i wiarą. Potrzebny jest wojownik. Potrzebny jest ktoś, kto gdyby zechciał również mógłby zostać bogiem, ale nie cechuje go egoizm. Ktoś kto wierzy w siłę człowieka. I jednostki. Na przykład Ulf Nitj’sefni, Ulf Nocny Wędrowiec. Vuko Drakkainen.

O.

P.S. „Pan Lodowego Ogrodu” wydaje się być opowieścią doskonałą. Prawie Wielkim Bukiem. Prawie, bo pomimo świetnej historii, niezapomnianych doznań i literackich przeżyć każdy czytelnik, który miał w ręku kultowe powieści fantasy, czy science fiction np. „Władcę Pierścieni” Tolkiena, cykl „Pieśń Lodu i Ognia” wspominanego wyżej George’a R.R. Martin’a czy „Amerykańskich Bogów” Neil’a Gaimana, zauważy jak wiele elementów Jarosław Grzędowicz po prostu zapożyczył i na nich oparł całą fabułę. Są to na tyle istotne składniki, że bez nich całość zapadłaby się i umarła po prostu. Szkoda. Oczywiście od najlepszych czerpać można, ale nie tak dosłownie, całymi garściami, żeby nie dałoby się tego nie zauważyć. To niestety psuje odbiór całości i zniechęca tych, którzy co nieco o tych gatunkach wiedzą. Pomimo to, wciąż po „Pana Lodowego Ogrodu” sięgnąć warto i zatopić się w lekturze. I przymrużyć oczy. Nie rozmyślać zbyt wiele.

Trylogia „Hunger Games” Suzanne Collins

Bombla_HungerGamesKiedy pierwszy raz usłyszałam o trylogii „Hunger Games” Suzanne Collins nie byłam do końca pewna co mam o niej naprawdę sądzić. Z różnych stron nadchodziły sprzeczne komunikaty. Amerykańskie media zachwycały się fabułą, bohaterami, niesamowitą historią i odkrywczością. Natomiast polscy recenzenci porównywali powieści do cyklu „Zmierzch” i stawiali na półkach pomiędzy innymi „dziełami” literatury młodzieżowej. Pisano o miłosnym trójkącie, o głodzie i o „igrzyskach śmierci”, które rozdzielają zakochanych. Nie brzmiało zbyt zachęcająco. Minęły miesiące. Po nieudanej promocji filmu i szybkim wydaniu w formie dvd skusiłam się i pomyślałam: „A niech tam. Jakby pachniało Stefą to wyłączę.” Nie pachniało. Ekranizacja okazała się być piękną opowieścią o dziewczynie, która za wszelką cenę pragnie przeżyć, by pozwolić przeżyć innym. Tym, których kocha najbardziej. I wcale nie jest to bladolicy młodzieniec rodem z wampirycznej sagi.

Sięgnęłam po książki (użyczone przez Cornuncję, której bardzo dziękuję) i pochłonęłam wszystkie części w przeciągu niecałego tygodnia. Zachwyciłam się. Napisane wartkim językiem, w pierwszoosobowej narracji trzy tomy „Hunger Games”, „Catching Fire” i „Mockingjay” pozwalają zanurzyć się w dystopijną, przerażającą czarną wizję świata przyszłości stworzoną przez Suzanne Collins. I dają do myślenia. A co najważniejsze, w żaden sposób nie pozwalają o sobie zapomnieć.

Państwo Panem. Dawne terytoria kraju stylizowanego na Stany Zjednoczone. Post apokaliptyczna kraina po niewyjaśnionej katastrofie i następujących po niej wojnach domowych. Terror, totalitaryzm, propaganda… Głód, obozy pracy nazwane „dystryktami”, miasteczka robotników bez szans na normalne życie. Ogrodzone liniami wysokiego napięcia. Wieczny stan wojenny. Łapanki, porwania i godziny policyjne. A nad tym wszystkim bogata stolica, czyli Capitol. Całkowicie oderwana od otaczającej ją rzeczywistości. Z mieszkańcami, którzy nie zdają sobie w ogóle sprawy, że wokół nich panuje nędza i nieszczęście. Przerysowani do cna, ogłupieni wykreowanymi wiadomościami, reklamą i prowadzeni egoistycznym pragnieniem spełnienia własnego szczęścia na co dzień żywią się jedynie dzięki pracy ludzi z dystryktów. To królestwo jedynego i niepodważalnego autorytetu, prezydenta Snow. Pełna kontrola. Nic nie może wyjść poza ustalony porządek. A raz do roku uwielbiane przez tłumy Capitolu tytułowe Hunger Games, czyli Igrzyska Głodu.

W ten zrujnowany i zaburzony świat wkraczamy dzięki głównej bohaterce, szesnastoletniej mieszkance dystryktu 12-go, Katniss Everdeen właśnie w dzień losowania uczestników igrzysk. Czym są Igrzyska Głodu? To wielkie, organizowane z niesamowitym rozmachem od siedemdziesięciu czterech lat reality show. Tak moi drodzy. Reality show. Dwudziestu czterech uczestników wchodzi na wykreowaną wirtualnie i skopiowaną do rzeczywistości arenę. Wychodzi tylko jeden. Żeby było pikantniej w „grze” biorą udział chłopcy i dziewczęta w wieku od dwunastego do osiemnastego roku życia. Losowani przypadkowo. Wyrywani z dnia na dzień z życia, by najpewniej nigdy już nie powrócić. Igrzyska te traktowane są jako rodzaj historycznej tradycji. Forma ukarania dystryktów i przypomnienia im o rebelii, jakiej podjęły się wiele lat wcześniej. Są także podkreśleniem nieograniczonej władzy i siły Capitolu.

Wracając do Katniss… Dziewczyna niezwykła. Codziennie walczy o byt i przetrwanie jej małej rodziny: mamy i młodszej siostry Prim. Po śmierci ojca w wybuchu szybu kopalni (Dystrykt 12 to dystrykt kopalniany) została chcąc nie chcąc jedyną żywicielką rodziny. Jej matka pogrążona w głębokiej depresji na ponad rok straciła kontakt ze światem. Każdego dnia Katniss naraża własne życie wychodząc poza granice dystryktu i poluje przy pomocy łuku, tak jak wcześniej nauczył ją ojciec. Dzięki niej ani jej siostra ani matka nie chodzą głodne, a to właśnie głód jest główną przyczyną zgonów w dystryktach.

Postać Katniss jest wyjątkowa. Nie jest to typowa nastolatka. Odpowiedzialna, silna, zdeterminowana nie pozwala nikomu się pokonać. Nikomu kierować. Jej cele są proste i nie daje nikomu decydować za siebie. Gdy w dzień losowania pada imię jej siostry nie waha się, by zająć jej miejsce w igrzyskach. Jako ochotniczka. Jedyna ze wszystkich dystryktów. Każdy jej ruch jest spontaniczny, kierowany bardziej sercem niż rozumem. Katniss nie jest wyrachowana. To przetrwanie jest dla niej najważniejsze, bo na każdym kroku zdaje sobie sprawę, że to od jej życia zależy życie jej rodziny. Jednak dla Capitolu, jak i dla wszystkich mieszkańców dystryktów uciskanych przez tyle lat, wszystkie jej gesty, wszystkie słowa jakie padną z jej ust natychmiast stają się formą wołania o rewolucję. Próbą wzniecenia buntu. Wzniecenia ognia. W dniu losowania uczestników Igrzysk Katniss staje się, zupełnie nieświadomie, symbolem nadchodzących zmian, rebelii i powstania ludu.

Igrzyska Głodu są wykalkulowane od A do Z. Areny przygotowywane cały rok, przez rzeszę programistów pod okiem Mistrza Gry, tak by nigdy się nie powtarzały. Może to być np. wrząca pustynia bez kropli wody, podziemny labirynt, „zwykły” las albo mała wysepka na środku oceanu. W tej zabawie nie ma miejsca na przypadek. Nie ma miejsca na improwizację. Ma być krwawo, widowiskowo i z jak największą dawką emocji. Uczestnicy przygotowywani są przez miesiąc. Każda para ma swojego opiekuna, trenera, projektanta i ekipę kosmetyczną. A tłum Capitolu ma się cieszyć. Aż chce się wrzeszczeć „Panem et circenses!”, „Chleba i igrzysk Prezydencie Snow!”.

I ludzie wrzeszczą. Przez cały okres trwania Igrzysk wszyscy mieszkańcy Panem (także dystrykty) oglądają jak dzieciaki zabijają się na oczach wszystkich. W Capitolu trwają zakłady, niekończące się uczty, imprezy, show ma trwać jak najdłużej się da i zwabić jak najwięcej widzów. A dystrykty obserwują i pozostaje im tylko opłakiwać swoje dzieci. Wtedy pojawia się Katniss i cała ta idealna machina zaczyna się walić.

Jak widzicie z powieścią młodzieżową nie ma ta historia zbyt wiele wspólnego. Nie za wiele również odnaleźć w niej można romansu. Bo niby jest tu wątek miłosny, o ile to dziwne uczucie miłością można nazwać, niby jest ten „trójkąt”, czyli Katniss-Peeta-Gale, ale to tylko stanowi  dramatyczne wewnętrzne  tło dla zewnętrznych społecznych konfliktów i nieuniknionej wojny. Tylko dorzuca drew do ognia. I nieubłaganie przybliża ten świat do wielkiego wybuchu. Do ostatniego powstania o wolność człowieka.

O.

„Dziecię Boże” Cormac McCarthy

Bombla_DziecieBoze

Cormac McCarthy potrafi przerazić. Zazwyczaj lepiej niż niejeden pisarz thrillerów czy horrorów. Jest coś takiego w twórczości tego amerykańskiego pisarza, co sprawia, że po przeczytaniu chociażby jednej z jego opowieści nie ma się już ochoty wychodzić z domu. Traci się wiarę w dobro drugiego człowieka. A czasami po prostu traci się wiarę w ludzkość w ogóle.  

Świat jego powieści to świat smutny. Bardzo surowy. To wieczna wizja pewnego rodzaju apokalipsy, w której to nie ludzie zginęli, ale ich pozytywne uczucia i emocje. Umarła nadzieja. A dobro musiało zaszyć się w niedostępnych ciemnościach. Świat Cormac’a McCarthy’ego to świat zły. Przesiąknięty nieszczęściem do szpiku swoich fabularnych kości. Jego bohaterowie zmagają się życiem, nie by swój byt polepszyć w jakikolwiek sposób, ale by po prostu przetrwać. Przeżyć kolejny nadchodzący dzień. By dotrwać do kolejnego brzasku.

W tym swoim pragnieniu wytrwania są niezwykle obojętni. Obojętni na życie i na śmierć. Obojętni na przebłyski dobra, ale przede wszystkim obojętni na zło. Na panującą wszechobecną zbrodnię. Na cierpienie. Jego bohaterowie to wieczni podróżnicy. Tułacze brnący  po przygranicznej pustyni, po stepie, po surowych górach. Otaczający ich krajobraz jest pozbawiony intensywnych kolorów, pozbawiony konkretnych kształtów i punktów zaczepienia.  Wydaje się być wyszlifowany. Obojętny, jak sam człowiek.  Słońce w nim nie grzeje, ale skwierczy. Mróz nie ochładza, ale pożera ciało. Wszystko jest wybielone. Człowiek jawi się jako dziwna istota błąkająca się i wyblakła.

Nawet czasu nie można być do końca pewnym. Kolejne epoki wydają się być do siebie zaskakująco podobne. Trudno oddzielić koniec  wieku dziewiętnastego od połowy dwudziestego i na odwrót. W pewnych miejscach na ziemi nic się nie zmienia. I pewnie nigdy się nie zmieni.

W tej dziwnej monotonnej krainie przebłysk dobra jest wyrafinowanym wyjątkiem. Czymś niesamowitym. Co więcej, wydaje się być czymś bardziej niepokojącym niż zło panoszące się po świecie. Zła możemy być tutaj zawsze pewni. Dobra nigdy nie oczekujemy. Kiedy w końcu pojawia się znikąd, razem z bohaterami stajemy się wobec niego nieufni. Wolimy uciec na utarte rozmyte moralnie ścieżki niż poddać się czemuś tak niezrozumiałemu.

Ten świat, który wykreował Cormac McCarthy, ma swoich stałych bohaterów. Wyzuci z chęci życia po prostu trwają. Przenoszą się z miejsca na miejsce. Niosą ze sobą albo ukrytą misję schowaną pod pozorem szarej obojętności albo, to zdecydowanie częściej, zło w najczystszej postaci. Raz mogą być ofiarami, ale częściej ciemiężycielami.  Mordercami o zimnej krwi. Bez sumienia. Bez uczuć. Takimi, którzy nie stawiają zbędnych pytań, ale niczym kameleony dopasowują się do świata wokół nich.

Tak właśnie dzieje się w trzeciej powieści McCarthy’ego, zatytułowanej niezwykle złowieszczo, w porównaniu do treści, „Dziecię Boże”. Jej bohaterem jest Lester Ballard, młody mieszkaniec miasteczka Sevierville w stanie Tennessee. To właśnie przez jednego z mieszkańców, zaraz na samym początku, zostaje on opisany jako „dziecię boże, prawdopodobnie takie jak ty”. Jeśli jakiekolwiek „dziecię boże”  podobne jest  do Lester’a Ballard’a, to tylko podkreśla potworność rzeczywistości w tej powieści i rzeczywistości w ogóle.

Lester Ballard faktycznie jest nijaki. Mógłby być każdym z nas. Człowiek-celofan. Nie wyróżnia się niczym szczególnym. Nie ma żadnej wyjątkowej cechy. Mógłby wydawać się całkiem normalny. Mógłby mijać nas każdego dnia. Codziennie nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Mógłby… Ale Lester Ballard z pewnością nie jest normalny. Co więcej, Lester Ballard jest przeciwieństwem normalności.

Jego historia podzielona jest na trzy części. Każda z nich odzwierciedla, zarówno stylem, jak i charakterem dokładnie to, co dzieje się z głównym bohaterem. McCarthy przeciwstawia w nich mieszkańców miasteczka z perwersją i przemocą Lestera. Ten kontrast jest dziwny i trochę niewyraźny. To w sumie nie jest nawet kontrast. Lester koegzystuje z nimi. Wypełnia luki. Wpisuje się w otaczający go świat.

Pierwsza część jest niczym reportaż. Poznajemy Lester’a tak, jak widziany jest w oczach znających go ludzi.  Opowiadają jego historię jakby opowiadali o życiu zwykłego chłopaka. Jednego spośród nich, który niefortunnie zszedł na złą drogę. Dowiadujemy się niektórych szczegółów z jego dzieciństwa i młodości. Elementów życia rodzinnego. Jednocześnie, obserwujemy codzienność Lester’a. Widzimy jak nieuchronnie zaczyna oddalać się od normalności. To co widzi jest jakby rozmyte. Nie zgadza się z obrazem zwykłego człowieka. Lester Ballard dziwaczeje. Zaczyna podglądać, podpatrywać, wdzierać się swoim wzrokiem w życie innych. Ofiarami jego dziwnego voyeuryzmu stają się młode dziewczęta, kochające się pary, ale też wypaczone, chore związki kazirodcze i gwałty. Lester widzi i przyswaja. Widzi, że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda, a normalność nie zawsze jest „normalna”.

Druga część to powolne odejście od cywilizacji. Lester Ballard popełnia pierwsze morderstwo. Podwójne. Jak lawina włączają się w nim kolejne zboczone instynkty. Bawi się trupami. Przebiera je. Uprawia nekrofilię. Próbuje znaleźć bliskość w martwych ciałach. Znowu zabija. Nie ma konkretnych powodów. Przynajmniej nigdy ich nie podaje. Jest zimny w swoich czynach. Robi tak, bo może. Oddala się i w strachu przez oskarżeniem postanawia odizolować się od miasteczka. Pomaga mu w tym otaczający go krajobraz, góry pełne jaskiń. Zaszywa się w jednej z nich. Tam tworzy swoje schronienie.  I właśnie tam zaczyna zbierać kolejne eksponaty swojej makabrycznej „kolekcji”.

Ostatnia część, to historia życia w sieci górskich jaskiń. To próba ucieczki przed tym co nieuchronne. Mieszkańcy okolicznych miasteczek wiedzą już, że to właśnie Lester jest mordercą. Poszukują go. Próbują odnaleźć ostateczne dowody. Natomiast Lester staje się jeszcze bardziej maniakalny. Mówi sam do siebie. Przemieszcza się między swoimi kryjówkami. Pojawia się przebrany w damskie ubrania, a na głowie nosi kobiece skalpy. Popełnia coraz więcej błędów. A błędy to jedna z tych rzeczy, na która seryjny morderca nie powinien sobie pozwalać.

Życie Lester’a Ballard’a to historia wzlotu i upadku. Początku i końca. Triumfu i przegranej. Narodzin i śmierci. Tak jak dla każdego z nas. Poraża swoją zwykłością. W tym świecie, realnym i fikcyjnym, nie ma niesamowitych zakończeń. Tak samo jak nie ma wyjątkowych początków. Dla każdego los ma taki sam tor. Tylko czasami, w międzyczasie, życie wypełnia się inaczej. Odbiega od tego co ustalone i idealne. Przebiega troszkę w inny sposób niż życie zwykłych śmiertelników. Pod tym względem Lester Ballard jest wybrańcem. Mesjaszem zła. Wyjątkiem, który nigdy nie powinien móc potwierdzać reguły. Ale pozory mogą zwieść niejedną osobę. I niech każdy ma się na baczności przed tym idealnym dzieckiem Boga.

O.

„Nawiedzony” Shirley Jackson

Bombla_HillHouseH.P. Lovecraft wierzył, że niektóre miejsca maja duszę. Ta dusza może być dobra lub zła. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę doświadczenia tego mistrza horroru z Providence i opowiadanie, w którym tą tezę zamieścił, możemy być pewni, że miał na myśli ten drugi przypadek. Istnieją miejsca, które są złe. Po prostu. Nie jest to wina ich mieszkańców. Nie jest to wina przypadkowych wydarzeń i śmierci. To wewnętrzna istota tych miejsc. To właśnie ta dusza sprawia, że miejsce jest złe i wywołuje negatywny wpływ na tych co w nim przebywają. Nawiedzenie staje się skutkiem nie przyczyną, dla którego miejsce staje się złe. Dodaje to tylko dodatkowy, jeszcze bardziej mroczny element do całej układanki. 

Takim miejscem jest Dom na Wzgórzu (tytułowy Hill House) w „Nawiedzonym” Shirley Jackson. Stephen King uznał ta powieść za jedną z najbardziej dwuznacznych w literaturze i umieścił obok „W kleszczach lęku” Henry’ego James’a. Krytycy literaccy zgodnie uznali ją za najlepszą historię o „nawiedzonym domu” opowiedzianą kiedykolwiek. Czy przesadnie? Z pewnością nie. „Nawiedzony” (tytuł oryginału „The Haunting of Hill House”) pomimo, że napisany już ponad pięćdziesiąt lat temu wciąż fascynuje. Wciąż przeraża i wywołuje dyskusje.

Czym jest Dom na Wzgórzu? Czy jest tylko zwykłą budowlą, której dziwna konstrukcja wywołuje niepokój, doprowadzając ostatecznie do szaleństwa? Czy może jest potworem ukrytym za fasadą murów? Cmentarzyskiem wspomnień, które ożywają w niekontrolowany sposób? Sprawa staje się niby jasna już od pierwszego akapitu, w którym Shirley Jackson daje nam punkt zaczepienia. Wskazuje tym samym kierunek, dzięki któremu łatwiej będzie nam pojąć nadchodzące wydarzenia:

„Żaden żyjący organizm nie może istnieć zbyt długo w warunkach absolutnej rzeczywistości, nie popadając w szaleństwo; są tacy, którzy twierdzą, że nawet skowronki i pasikoniki mają jakieś sny. Dom na Wzgórzu, szalony dom, stał samotnie pośród wzniesień, kryjąc w swym wnętrzu ciemność. Stał tak od osiemdziesięciu lat i mógł stać następnych osiemdziesiąt. Wewnątrz ściany wznosiły się pionowo, cegły ciasno przylegały do siebie, podłogi były mocne, a drzwi – starannie zamknięte. Gruby płaszcz ciszy pokrywał drewno i kamień Domu na Wzgórzu, a cokolwiek wędrowało w tych murach, wędrowało samotnie.”*

Do tej twierdzy szaleństwa tymczasowo wprowadzają się cztery osoby: Eleanor, Theo i Luke, a przewodzi im Dr Montague, antropolog, zajmujący się hobbystycznie parapsychologią. Cel pobytu jest prosty: sprawdzić, czy Dom na Wzgórzu jest faktycznie nawiedzony. Kim są bohaterowie? Luke jest przyszłym właścicielem posesji, natomiast Eleanor i Theo dwoma młodymi kobietami, które w przeszłości przeżyły epizody paranormalne. Dr Montague jest przekonany o źle, które obrało sobie Dom na Wzgórzu za swoje mieszkanie, jednak potrzebuje konkretnych dowodów. Jego teoria przyjęta zostaje z zainteresowaniem przez uczestników eksperymentu, ale z pewną rezerwą.

My, czytelnicy, wiemy już, że z domem z pewnością jest coś nie tak. Z zewnątrz wydaje się być normalny. Olbrzymia, prawie wiekowa rezydencja. Zbudowana przez Hugh Crain’a, przez lata zamieszkiwana przez jego córki, aż do śmierci trzeciej żony właściciela. Potem opustoszała, by w końcu stać się domem dla starszej siostry i jej opiekunki. Teraz znów opuszczona. Próby sprzedaży kończyły się ucieczką potencjalnych kupców. To sama budowla wywoływała niepokój, terror i choroby u kolejnych rezydentów.

W wewnątrz wszystko wydaje się być nie takie, jak powinno być. Wydaje się, że Dom założył maskę normalności na swoją fasadę, by kusić. Ta maska nie jest idealna, bo czasami, kiedy pada na cegły odpowiednie światło, widać jakieś dziwne wykrzywienie. Niedorobione kąty, które nie pasują do całości. Coś się nie zgadza. O ile z zewnątrz można dać się nabrać, o tyle środek odsłania „chorobę” Domu. Dziwne, niepojęte dla oka i rozumu wymiary pomieszczeń, raz dłuższe, raz krótsze, w zależności od spojrzenia. Nic nie jest dokładnie proste. Ściany stoją jakoś ukośnie, wydają się poruszać i falować. Dom na Wzgórzu czai się i chowa, ale nie potrafi ukryć swoich złowieszczych zamiarów. Chce zawładnąć umysłami swoich mieszkańców i doprowadzić ich do ostatecznego szaleństwa. Zagłady rozumu.

Katalizatorem idealnym jest dla niego Eleanor. To do niej zwraca się Dom na Wzgórzu. To ją upatrzył sobie na swoją kolejną ofiarę. Eleanor jest odpowiedzią na całą tęsknotę Domu za niszczeniem i ujarzmianiem wrażliwego  umysłu. Zagubiona we własnym świecie, narcystyczna aż do bólu, jest idealnym dla niego celem. „Wygłodniały” dom woła ją, na ścianach pojawiają się krwawe napisy „COME HOME ELEANOR”, czyli „Wróć do domu Eleanor”. Ta konstrukcja zdaniowa niekoniecznie jest wezwaniem do wyjazdu, czy powrotu. ” COME HOME ELEANOR ” może również oznaczać stwierdzenie, że Eleanor jest już w domu, a tym domem jest właśnie Dom na Wzgórzu. To przyzwanie do poddania się szaleństwu. Kobieta jest tak zagubiona i tak bardzo samotna, że automatycznie zostaje ofiarą. Nie ma silnej woli, nie rozumie siebie i świata, a jednocześnie jest przeświadczona o swojej wyjątkowości i tym, że nie pasuje do życia na zewnątrz.

Dom na Wzgórzu wciąga ja w swoją grę. Udaje perfekcyjne odbicie jej podświadomości, manipuluje jej myślami, by złapać w swoją pułapkę. Eleanor jest jak ćma lecąca do ognia. Nie może zawrócić. I nawet nie chce zawrócić. Ktoś odpowiada na jej potrzebę przynależności i ona nie może powstrzymać się przed poddaniem. Nawet jeśli doprowadzi ją to do opętania i śmierci. Aż do końca wierzy, że sama kieruje swoim życiem i swoimi myślami. Aż do tego ostatecznego momentu, kiedy przed samobójczą śmiercią pyta samą siebie: „Czemu to robię? Czemu nikt mnie nie powstrzymał?”

King przyrównuje Dom na Wzgórzu do mikrokosmosu, w którym zderzają się różne siły. Krążą tam nie tylko duchy przeszłości, ale wizje podświadomości ludzi w nim przebywających. Ich lęki, frustracje i bolączki. Dom ma wpływ na tych najwrażliwszych, a na silniejszych zostawia trwały ślad. Ich podświadomość jest dla niego niczym otwarta księga i nie potrzebuje zbyt wiele czasu, by wykorzystać ich największe słabości. Dom na Wzgórzu jest najlepszym drapieżnikiem, bo zabija dając ułudę ofiarom, że jest to ich własny wybór.

Możemy próbować zrozumieć co wydarzyło się w Domu na Wzgórzu. Możemy starać się to sobie tłumaczyć racjonalnie. Możemy zagłębić się w psychologiczny aspekt i potraktować całą historię, jako wspólną projekcję bohaterów. Halucynację. Ale co, jeśli to nie wystarczy? Co, jeśli uchyliliśmy już te drzwi do wiedzy i nie możemy odwidzieć, tego co za nimi ujrzeliśmy? Wtedy musimy pamiętać, że te obrazy do nas wrócą. Kiedy najmniej będziemy się tego spodziewać. Kiedy będziemy sami. Uwięzieni w pułapce własnej wyobraźni. Najsłabsi. Wtedy „nikt nie usłyszy waszego krzyku. W nocy. W ciemnościach”.**

O.

*Fragment pochodzi z „Danse Macabre” Stephen’a King’a w tłumaczeniu Pauliny Braiter i Pawła Ziemkiewicza.

**”No one will hear you if you scream. In the night. In the dark.” („Hunting of Hill House”).

„Duma i Uprzedzenie” Jane Austen

Bombla_DumaAustenW tym roku, a dokładnie 27 stycznia, minęło 200 lat od wydania jednej z najsłynniejszych brytyjskich powieści romantycznych. Zorganizowano nawet bal, który, specjalnie na tą okazję, precyzyjnie odwzorowano z kart powieści. A dokładnie pewien bal w posiadłości Netherfield. Czy wiecie o której powieści mowa? Oczywiście o „Dumie i Uprzedzeniu” Jane Austen.

Gdyby Jane Austen pisała swoje powieści dzisiaj, z pewnością, w krótkim czasie, stałaby się jedną z najbogatszych i najbardziej wpływowych pisarek na świecie. Setki milionów sprzedanych egzemplarzy. Na każdym kontynencie (może z wykluczeniem Antarktydy 🙂 ). Setki tłumaczeń i przekładów. Dziesiątki ekranizacji i uwspółcześnień. Nieskończona ilość fun fiction i oficjalnych kontynuacji. Na stylu Jane Austen próbują wzorować się dziesiątki pisarek powieści romantycznych. Dla każdej z nich jest symbolem twórczyni doskonałej. Skąd takie niekończące się uwielbienie dla jej książek? Skąd takie umiłowanie do jej bohaterów i bohaterek? Przede wszystkim bohaterów, bo kto nie słyszał o doskonałym panu Darcy’m? Albo uroczym Bingley’u? W czym tkwi sekret panny Austen?

Zarówno jeśli chodzi o „Dumę i Uprzedzenie” jak i o inne powieści tej autorki, np. „Rozważna i Romantyczna”, czy „Emma”, prowadzi do nich jeden trop. Otóż, jest to opis MIŁOŚCI IDEALNEJ. Doskonałej. Tak perfekcyjnej i niezapomnianej, że samo czytanie o niej wpływa dobrze na kobiece serca i koi dusze czytelniczek. To miłość tak bajkowa i magiczna,  że jej magia wypływa z kart powieści i zaraża pozytywnością odbiorcę. Dzięki takiej taktyce pisarskiej Jane Austen jest lepszą terapeutką miłosną i jeszcze lepszą specjalistką od związków męsko-damskich niż Oprah i Dr Phill razem wzięci. Pomimo, że minęło już 200 lat. Aż czasami trudno uwierzyć. A jednak.

A jaka jest miłość idealna według Jane Austen?

Przede wszystkim miłość idealna to taka, na której drodze do szczęścia stają różne ciekawe przeszkody. Może być to rodzina. Na przykład jakaś stara ciotka, jak Lady Catherine de Bourgh, nie może pogodzić się, że jej ukochany siostrzeniec chce poślubić kogoś o tak zaniżonej pozycji społecznej jak Elisabeth.  Albo może jest to jakiś skandal z przeszłości,  dokonany w stylu kogoś tak niesamowicie szarmanckiego jak Wickham. Mogą to być dziwne niedomówienia spowodowane plotkami, czy przeczytanym pokątnie listem… albo niezrozumieniem prawdziwych intencji drugiej osoby. Na drodze do szczęścia mogą stanąć również „najlepsi” przyjaciele, dla których układy są ważniejsze od rodzinnego szczęścia innych. Tak było przecież w przypadku Bingley’a i Jane. Dzięki takim szalonym perypetiom ostateczne spełnienie uczucia wybranej pary ma jeszcze słodszy smak. I wywołuje więcej wzruszeń.

Kontynuując, w miłości idealnej według Jane Austen, musi nastąpić między innymi moment całkowitego braku nadziei na lepsze jutro. Bohaterowie, przez wyżej wymienione przeszkody, muszą (jest to obowiązkowy aspekt idealnej miłości) zwątpić w swoje uczucia i uznać je za niegodne i głupie. W następstwie następuje etap całkowitego zerwania stosunków z przedmiotem swoich uczuć i zaprzepaszczenie wszelkich nadziei „na zawsze”. W takim momencie razem z naszą bohaterką powinniśmy być gotowi oddać duszę i życie Bogu i poświęcić się potrzebującym, zamiast tracić czas na niepewne miłostki.

Bywa również (nie jest to jednak pewny element), że jedyną opcją na spełnienie swojego uczucia, a nawet do wymuszenia go na obiekcie, na które uczucia są skierowane, jest ucieczka z nim. Najlepiej, żeby było to zaaranżowane w ten sposób, by całkowicie pohańbiło rodzinę. Dzięki temu można być pewnym, że ktoś się w końcu ulituje, zorganizuje małżeństwo, by ratować „kobietę upadłą” i ostateczne rozwiązanie problemów również dojdzie do skutku. Tak było w przypadku Lidii i Wickhama, któremu nie zostało nic innego, jak poślubić „uprowadzoną” dziewczynę.

W miłości idealnej nie ma fizycznych uniesień. Są zbliżenia rąk, czasami otarcie o ukochanego, czy pogładzenie pukla włosów, ale chwila pierwszego pocałunku, a co za tym idzie seksualnego napięcia, przedłuża się w nieskończoność. Tak bardzo, że nawet czytelniczkom chce się krzyczeć i płakać ze szczęścia, gdy w końcu bohaterowie musną się wargami. Pozostawia to słodki niedosyt i wzmaga pożądliwość czytelniczą.

Kolejnym ważnym aspektem jest to, że miłość idealna jest dostępna dla wszystkich. Czytając Jane Austen, każda dziewczyna może poczuć się wyjątkowa i mieć pewność, że gdzieś tam, w oddali, czeka na nią ten „jedyny” mężczyzna i na pewno już wkrótce ją odnajdzie. Nie trzeba być wielką damą, księżną, czy bogatą hrabiną. Nawet najzwyklejsza dziewczyna może odnaleźć swojego księcia. Mimo niskich walorów społecznych, finansowych, czy fizycznych. Rozpiętość typów bohaterek w jej powieściach jest tak duża, że każda czytelniczka odnajdzie tam samą siebie lub jakiś ważny wyróżniający osobisty element.

A na końcu, idealna miłość to taka, której ostatecznym spełnieniem jest ślub. Traktowany oczywiście jako najpiękniejszy dzień w życiu bohaterki. Na tym momencie powieści Jane Austen kończą się i zamykają nam wgląd w życie codzienne zakochanych. Bo najpiękniejsze co mogło się wydarzyć już się ziściło. Właśnie to odróżnia prozę sióstr Brontë od Austen, że ta druga nie wprowadza nas we wspólne życie ulubionych bohaterów. Tak jakby to, co najważniejsze już się dokonało, a cała reszta nie jest na tyle interesująca i intensywna w doznania, by ją opisywać.

I to jest kolejny aspekt, który sprawia, że jej powieści są takie wyjątkowe. Jane Austen zostawia nas na największym wdechu. Kiedy jesteśmy na wielkim wzruszającym „Aaaach!” i zamyka szybko historię. Żeby nie było niepotrzebnych rozczarowań. Nie było tej suchej codzienności. Bo po co? W końcu to ma być miłość idealna. Obrazkowa. Ma nadawać pęd, by każda z czytelniczek pragnęła poszukiwać swojego Darcy’ego, Bingley’a, Wickham’a czy Collins’a. Bo po co byłaby im wiedza, że Darcy na co dzień nie musiałby koniecznie być taki perfekcyjny? Że Bingley w tej swojej naiwności mógłby być tak naprawdę nudny, Wickham brutalny, a Collins nawiedzony? No właśnie. Po co? 😉

A na zakończenie, moi drodzy Czytelnicy i Czytelniczki, życzę Wam pięknego i romantycznego Dnia Świętego Walentego. Takiego pełnego wielkich miłosnych uniesień i uroczych wyznań. Nieważne, czy tych na kartach powieści, czy tych filmowych, czy rzeczywistych. By było słodko i miłośnie. Bo przecież  to tylko jeden dzień w roku specjalnie dla miłości przeznaczony.

O.

„O miłości i innych demonach” Gabriel García Márquez

Bombla_MiłośćDemony

Mam taką teorię, że nadmierny upał w parze z tropikalną wilgocią wywołuje w ludziach szaleństwo. Tudzież stany do szaleństwa zbliżone. Nie jestem do końca pewna jak ta teoria ma się do rzeczywistych mieszkańców strefy zwrotnikowej, ale znajduje niejednokrotnie swoje potwierdzenie w literaturze. Dokładnie tak dzieje się w „O miłości i innych demonach” Gabriel’a Garcii Marquez’a.

Historia niby stara jak świat. Młody mężczyzna zakochuje się w kilkunastoletniej dziewczynie. Z wzajemnością. Nie mogą i nie powinni być razem. Nigdy. Dlaczego? Tutaj fabuła zaczyna robić się wyjątkowo interesująca. I czuć w tej koncepcji ten lekki wilgotny obłęd. Otóż mężczyzna jest księdzem, a dziewczyna posądzoną o czary i kontakty z demonami więźniarką klasztoru. On zostaje wysłany z misją, by dokonać na niej egzorcyzmów. Dziewczyna jest uznawana za opętaną.

Historia tych dwojga nieszczęśliwych kochanków przedstawiona jest niczym w formie legendy. Wspomnienia zasłyszanej w dzieciństwie smutnej miłosnej historii sprzed wieków. Mamy XVIII wiek (ponownie), epokę rozumu i jednocześnie silnego wpływu kościoła katolickiego w Ameryce Południowej. Ten kontrast pozostaje silnym ogniwem całej fabuły, w której racjonalizm medycyny spotyka się z silnym i niezmiennym uporem wiary. Ich konflikt i niemoc dowiedzenia swoich racji przez żadną ze stron, zesłały niewinną dziewczynę na miesiące udręki. I ostatecznie doprowadziły do jej śmierci. Zacznijmy jednak od początku.

Sierva María de todos los Ángeles, tak na imię ma nasza bohaterka, jest jedynym dzieckiem swoich arystokratycznych rodziców. Bynajmniej nie tym ukochanym. Odtrącona przez oboje (tutaj wychodzi obłęd sytuacyjny w powieści) wychowuje się wśród przydomowych niewolników. Dziewczynka jest dzika, małomówna, nie potrafi czytać ani pisać. Nie ma zasad, nie potrafi się zachować ani dbać o siebie. Do tego nie mówi jednym konkretnym językiem, ale szaloną mieszanką różnych wyrazów zasłyszanych od różnych ludzi, z którymi przebywa na co dzień (przypomina mi tym bardzo Salvatore z „Imienia Róży” Umberto Eco). Ponadto nie utożsamia się z żadną konkretną religią, poza jakimiś dziwnymi elementami voodoo (tak przynajmniej wydaje się z opisu). W wieku dwunastu lat zostaje ugryziona przez wściekłego psa. I wtedy zaczyna się jej prawdziwa tragedia.

Nagle Sierva Maria, po latach wykluczenia ze swojej sfery, trafia pod lupę rodziców, arystokratycznego światka i kościoła. Zostaje wydany wyrok, że dziewczyna jest opętana i że nie pozostaje nic innego jak egzorcyzmy. No właśnie. Niepiśmienna, małomówna, zdziczała… Nic dziwnego, że uznano ją za nawiedzoną, kiedy nagle wyrwano ją na siłę z jej naturalnego świata i próbowano przywrócić cywilizacji. Do momentu wyzdrowienia Sierva ma pozostać zamknięta w miejscowym klasztorze.

Tak poznaje ją  wysłany na egzorcyzmy Cayetano Delaura. Z początku Sierva Maria przeraża go. Jest kusząca, nieopanowana i trochę nie z tego świata. I właśnie to jest to, co uwielbiam w prozie Marquez’a, a co również obecne jest w tej powieści, to ukryte w jego historiach elementy realizmu magicznego. Te nadprzyrodzone motywy, które chowają się pod pozorem normalności. Właśnie ta dziwna, mistyczna i tak bardzo południowa estetyka literacka pozwala wyróżnić się utworom iberoamerykańskim na tle światowej literatury. To dodaje tej szczypty szaleństwa, niemożności wierzenia w to co zmysłowe. Pozwala poddać się niewyjaśnionemu.

W przypadku „O miłości i innych demonach” jest to tajemniczy, niepojęty rozumem ciągły wzrost włosów Siervy Marii. Nawet w dwieście lat po tragicznej śmierci dziewczyny, jej piękne włosy wciąż rosły i z wiekowej krypty wydostawała się wielometrowa kaskada rudych włosów. Ten nienaturalny rozrost przeczy zasadom zdrowego rozumu, a jednocześnie odpowiada na poświęcenie dziewictwa dziewczyny Bogu.

Te włosy, dzikość oczu, nienaturalność i iluzoryczność sprawiają, że ksiądz oddaje dziewczynie swoje serce. Zauważa, jako jedyny, że ona wcale nie jest opętana. Dostrzega błędy, które wzięły się z niezrozumienia i braku odpowiednich warunków wychowawczych. Sierva Maria nie jest wcale szalona. Żeby nam to jeszcze bardziej podkreślić, Marquez pokazuje nam prawdziwe szaleństwo w sąsiadującym z domem rodziców Siervy Marii, przybytkiem dla obłąkanych kobiet, by w końcu skonfrontować ten obraz z samą matką dziewczyny, która od lat zmaga się z uzależnieniem od wyciągu z kakaowca…

Miłość Cayetano i Siervy jest czystym uczuciem. Wyniesiona jest ponad wszystko to co ohydne, nieczyste i chore, a co znajduje się poza celą. Ona bezwiednie mu ufa, bo jest on pierwszą osobą, poza niewolnikami, która okazała jej dobroć i zainteresowała się nią. Tak po prostu. Tak otwarcie. On natomiast odnalazł dzięki niej zwątpienie w kościół, dziwny niedosyt uczucia i… jeszcze większą wiarę w Boga. Ich złudzenia przez chwilę stają się naszymi złudzeniami. Tragiczne położenie dziewczyny i księdza czasami wydaje się mieć jakieś rozwiązanie. Jednak szaleństwo w tej powieści jest mocno niejednoznaczne. I dziwnie jest nam patrzeć jak nagle wszystko wokół naszych bohaterów staje się wykrzywione chorobą. Klasztor, kościół z biskupem na czele, rodzice, król… I wtedy zdajemy sobie sprawę, że Cayetano i Sierva Maria nigdy nie będą razem. Nawet po śmierci.

O.

P.S. Czytając tą opowieść musimy wziąć poprawkę na różnicę wieku pomiędzy Siervą Marią a Cayetanem. W powieści ona ma lat dwanaście, on trzydzieści sześć. Zarówno w Rosji jak i w Stanach Zjednoczonych powieść została oznaczona jako usprawiedliwiająca i promująca pedofilię, a sam Marquez trafił pod lupę organizacji walczących z pedofilią. Czytając „O miłości i innych demonach” nie zastanawiałam się nad tym. Jednak teraz, pisząc ten tekst, pojawiły się inne pytania co do samej niedorzeczności tego uczucia i jego nieprzyzwoitości. Ostateczną ocenę pozostawiam Wam, jednak pomimo usprawiedliwień, próby ukazania symboliczności ich uczucia, pozostaje taki jakiś niesmak. I czujemy, że sami padliśmy ofiarą tego dziwnego obłędu z prozy Marqueza.