„Niebezpieczne Związki” Pierre Choderlos de Laclos

Bombla_LiaisonsDang
 

„Niech nie będzie ani jednej rozkoszy, której byśmy nie zakosztowali, ani jednej okropności, której byśmy nie popełnili…”

                                                                                                                                                                        /Markiz de Sade „L’Histoire de Juliette”/

Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak długo czekałam, by móc użyć tego cytatu! 🙂 I jak nie mogłam się doczekać aż w końcu będę miała okazję, by napisać o „Niebezpiecznych Związkach” Pierre Choderlos de Laclos. Od tej powieści już tylko kilka kroków w stronę mojego ukochanego Markiza. Nikt tak jak on nigdy nie udowodnił czym jest prawdziwy libertynizm i nie określił roli urodzonego libertyna. Ale na Markiza jest jeszcze troszkę za wcześnie. W końcu trwa Uczta Miłości. Co prawda w tym wypadku miłości libertyńskiej, ale jeszcze miłości.

A czym jest libertynizm? Według Bogdana Banasiaka* (mojego sadycznego mistrza) libertynizm to prąd intelektualny, który najwyraźniej identyfikuje się od połowy XVI wieku do Rewolucji Francuskiej we Francji. Libertynizm może być zarówno filozofią lub światopoglądem, jak również uznany jest za rodzaj obyczajowości. Czyli mianem libertyna/libertynki  określa się wolnomyślicieli lub rozpustników. Jednocześnie pod koniec XVIII wieku, tuż przed Rewolucją, obie te tendencje często łączyły się, tworząc nowy, świeży koncept, który był odpowiedzią salonów na długie lata uczuciowej represji i gry konwenansów.

Buduary, prywatne saloniki, domy schadzek, kochankowie i kochanki… Kuszące „muszki”, upudrowane dekolty, zalotne spojrzenia zza pachnących wachlarzy… Dawniej tematy uznawane za lubieżne, przynależne niższym sferom, pod koniec wieku stają się tematami codziennymi. Miłość przestaje być świętością, przestaje być tabu. O miłości się mówi i o miłości się pisze. Na salonach modne są otwarte flirty, pozbawione jednak delikatności i wyszukania. Miłość staje się ucieleśnieniem pożądania. W towarzystwie liczą się podboje. Króluje próżność i cynizm. Pojawiają się salonowi gracze, dla których miłość jest tylko grą. Wszyscy chcą być zepsuci. Nastaje czas wyuzdania i egoizmu.

W tym właśnie przełomowym okresie powstają „Niebezpieczne związki”. Czyli powieść, w której główną rolę gra miłość libertyńska. Swobodą obyczajów i swobodą myśli wyróżnia się tutaj szczególnie jedna postać. Uznawana jest ona za jedną z najlepiej zarysowanych kobiecych postaci w literaturze francuskiej, a sam Laclos przez wielu traktowany jest jako wielki feminista. Mowa oczywiście o niesamowitej Markizie de Marteuil, wielkiej mistrzyni gry w świecie powieści. Niebezpiecznej gry, bo niebezpiecznych związków między kobietą a mężczyzną.

Towarzyszy jej równie niebezpieczny, jednak o niebo słabszy, Wicehrabia de Valmont. Przyjaciel Markizy. Jej wieloletni kochanek i wspólnik w miłosnych podbojach. Uznawany za zdeprawowanego człowieka, który całkowicie otwarcie łamie wszelkie zasady. Jego „wysuszone” serce, pełne okrucieństwa i cynizmu, nie potrafi już z niczego się cieszyć. Przynajmniej nigdy nie do końca, bo już nic nie daje mu ostatecznego zaspokojenia. To znudzenie, ta monotonność codzienności i zblazowanie powodują, że z rozkoszą podejmuje wyrafinowany zakład z Markizą de Marteuil. Ciekawe dla czytelnika jest to, że w ogóle nie zauważa w jej poczynaniach podstępu. Przynajmniej z początku.

Wnikliwa analiza dzieł Markiza de Sade nauczyła mnie, że być prawdziwym libertynem znaczy ni mniej ni więcej, co poznawać wciąż na nowo i odkrywać prawdziwą naturę człowieczeństwa. Tacy właśnie są Markiza de Marteuil i Wicehrabia de Valmont. Oboje są wirtuozami jeśli chodzi o kierowanie ludzkimi emocjami. W ciągu wielu lat osiągnęli mistrzostwo w wykorzystywaniu ludzi wyłącznie dla swoich celów. Dzielą wspólnie uwielbienie dla cielesności i dla seksu w ogóle. Chwalą się miedzy sobą i wymieniają doświadczeniami.

Uważam, że nie bez przyczyny Laclos postanowił całą powieść i całą fabułę przedstawić za pomocą listów. Bo kto jeszcze nie wie, to „Niebezpieczne Związki” są powieścią epistolarną. Dzięki temu poznajemy różne perspektywy, sami możemy oceniać i poznawać bohaterów z różnych punktów widzenia. Ta forma sprawia również, że lektura powieści staje się w jakiś sposób trochę jak czytanie w ukryciu cudzej korespondencji. Im dalej idzie w potworność poczynań, tym bardziej mamy wyrzuty sumienia, że nic nie możemy zrobić.

Wyrzutów nie ma natomiast Markiza de Marteuil. Z wyrafinowanym dystansem śledzi wszystkich i ich działania. Obserwuje ich niczym pionki na dziwacznej, pajęczej szachownicy. Nakierowuje na zniszczenie. Na nikim już jej nie zależy. Nawet na sobie, bo ostatecznie przede wszystkim unieszczęśliwia samą siebie. Dlatego nie ma nic do stracenia. I chyba sama o tym wie, że ta wielka gra jaką podejmuje będzie już jej ostatnią.

Kiedy intryga coraz bardziej się zagęszcza, kiedy wszystko zaczyna się boleśnie zacieśniać, na placu boju zwycięsko stoi tylko Markiza. Wielka Libertynka, mistrzyni gry, jaką jest miłość i … nienawiść. To czego dokonuje nasza bohaterka ma wymiar ściśle transgresyjny. Przekroczyła wszelkie dozwolone granice. Dzięki swoim knowaniom udało jej się doprowadzić do śmierci dwojga ludzi, w tym ukochanego Valmonta, prawdziwie zdeprawować i „zgubić” niewinną Cécile de Volanges i zranić naiwnego Kawalera Danceny. Omamiła cały arystokratyczny salonowy światek, by na sam koniec sama podążyć ku zgubie. A czy istnieje coś bardziej libertyńskiego od zniszczenia wszystkiego, by na sam koniec samej oddać się zagładzie? Jeśli jest coś więcej, to tylko tam, gdzie rezyduje największy potwór. Ale to już inna historia.

O.

P.S. A poniżej muzyczny kąsek, „Walking on Broken Glass” Annie Lennox. W teledysku towarzyszą jej Hugh Laurie i John Malkovich, który nosi strój Valmonta z ekranizacji „Niebezpiecznych związków” 🙂

„Now everyone of us was made to suffer
Everyone of us was made to weep
But we’ve been hurting one another
And now the pain has cut too deep…”

*Korzystałam z „Integralna potworność. Filozofia libertynizmu, czyli konsekwencje śmierci Boga” Bogdana Banasiaka i „Historie de Libertinage de goliards au marquis de Sade” Didier Foucault.

*W nagłówku użyłam fragment obrazu François Bouchet „Leżąca Dziewczyna”.

„Wichrowe Wzgórza” Emily Brontë

Bombla_Wichrowe
 

„Catherine Earnshaw, obyś nie zaznała spoczynku, jak długo ja żyję! Powiedziałaś, że cię zabiłem – więc mnie nawiedzaj! Wszak ofiary prześladują swych zabójców. Wiem, że duchy zstępowały niegdyś na ziemię. Bądź ze mną zawsze – w jakiej chcesz postaci – doprowadź mnie do obłędu! Tylko nie zostawiaj mnie w tej otchłani, gdzie cię nie mogę znaleźć! Och, Boże! Tego się nie da wypowiedzieć! Nie mogę żyć bez mego życia! Nie mogę żyć bez mojej duszy!”.

Nie umiałabym zacząć inaczej tego tekstu, jak właśnie od tej bolesnej, wykrzyczanej w największej rozpaczy klątwy Heathcliff’a. Tyle smutku. Tyle nieszczęścia. Dwa stracone życia, a wokół kilka innych zmarnowanych. Historia „Wichrowych Wzgórz” to opowieść pisana krwią i łzami bohaterów. To opowieść, w której nigdy nie miało być dobrego zakończenia. Tylko śmierć, rozpacz i krzyk na wrzosowisku. To historia miłości przeklętej, ale takiej, którą przeklęli oboje kochankowie. 

Emily Brontë, podobnie jak jej dwie pozostałe piszące siostry, Anne i Charlotte, posiadała wyjątkową umiejętność. Otóż, stworzyła postacie tak silne i rozpaczliwie nieszczęśliwe, że próżno szukać podobnych w literaturze angielskiej. Żyjąca w świadomej izolacji pisarka dała życie jednym z najbardziej romantycznych bohaterów wszechczasów. Stworzyła dramat samotności i niezrozumienia kobiety i mężczyzny, których przeznaczeniem było żyć razem na mglistych wrzosowiskach, a którzy stracili tą szansę na zawsze.

Cathy i Heathcliff. Heathcliff i Cathy. Nie można tych imion niczym rozdzielić. Stworzyli sami siebie na podobieństwo wolnych istot z wrzosowisk. Oboje aroganccy, zbuntowani i niszczący. Nie pojmowali różnic, które próbowano im udowodnić, bo oboje stanowili jedno. Nie rozumieli zasad, które próbowano im wpoić, bo jedyną zasadą była ich namiętność. Nie chcieli być częścią życia innych, bo sami dla siebie byli już wszystkim.

Świat Heathcliff’a i Cathy to świat dziki i wolny, tak jak dzika i wolna była natura tych obojga. Tak jak dzika i pierwotna była ich miłość. Wiatr hulający po wrzosowiskach był ich głosem. Byli częścią tego co naturalne. Stali się integralną częścią otaczającej ich przyrody. Stłumienie ich dzikich charakterów nie mogło zakończyć się inaczej niż śmiercią. Byli nieujarzmieni, a tego co nieujarzmione nie można zamykać w klatce. Tragedią w „Wichrowych Wzgórzach” jest właśnie ta nieudana wymuszona próba „ucywilizowania” obojga. Cathy podejmuje wybór i skazuje się na powolne umieranie w tęsknocie i samotności. Przeklina siebie i swojego ukochanego, walcząc każdego dnia sama ze sobą.

A walka Cathy, to także zmagania Heathcliff’a. Bo tych dwojga nie można ze sobą rozdzielić. Nawet osobno, nawet po latach są tak silnie związani, jakby nigdy siebie nie opuścili, nawet na chwilę. Być może właśnie ta więź doprowadziła oboje do samozniszczenia. Gdyby potrafili zapomnieć, gdyby chociaż potrafili zrozumieć dlaczego nie mogą być razem. U żadnego z nich taka myśl nigdy się nie pojawia. Są jedną istotą, dominującą w swoim nieszczęściu i pragnącą unieszczęśliwić innych.

„Miłość do Heathcliffa przypomina odwieczne skały pod korzeniami drzew: nie przyciąga oka, lecz jest czymś nieodzownym. Nelly, ja jestem Heathcliffem! Zawsze, w każdej chwili, żyje w mojej pamięci. Myśl o nim nie jest rozrywką(…) lecz stanowi moją istotę. Nie mów więc już nigdy, że się rozstaniemy. To niemożliwe.”

Życie na Wichrowych Wzgórzach było dla jego mieszkańców życiem w odosobnionym miejscu cierpienia. Po śmierci Cathy staje się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Dziki i nieokrzesany Heathcliff, którego znamy z początku opowieści, pod jej koniec zamienia się w wyrachowanego, sadystycznego potwora, który pała żądzą zemsty. Gdzieś wewnątrz rozumie jednak, że jeśli istnieje ktoś na kim mógłby się zemścić, to jest nim on sam i jego ukochana. Dlatego nie potrafi wybaczyć. Ani jej, ani sobie. Już za życia skazuje się na przynależność do złych duchów, które nawiedzają Wichrowe Wzgórza. Żyje by niszczyć innych i by na koniec sam paść na zgliszcza tych, których zabije swoim złem.

„Wichrowe Wzgórza” to opowieść o wielkiej miłości, która nigdy nie mogła zostać spełniona. To opowieść o duchach, które nie znają ukojenia. I nie mogła potoczyć się inaczej. Takie istoty jak Cathy i Heatcliff nie mogą być szczęśliwe za życia. Ale nie jestem pewna, czy potrafią odnaleźć szczęście także po śmierci. Mam wrażenie, że wciąż, gdzieś tam w świecie Wichrowych Wzgórz, oboje przeklęci przez własną miłość, błąkają się po ukochanych wrzosowiskach. I błąkać będą na zawsze.

O.

P.S. Dla tych, którzy chcieliby przedłużyć niesamowite doznania z „Wichrowych Wzgórz” mam muzyczny kąsek, poetycki i piękny, czyli Kate Bush i tytułowe „Wuthering Heights”.

„I’m coming back love, cruel Heathcliff
My one dream, my only master…”

*Fragmenty tekstu w tłumaczeniu Janiny Sujkowskiej, Wydawnictwo Zielona Sowa.

„Romeo i Julia” William Shakespeare

Bombla_RomeoJuliaUcztę Miłości Wielkiego Buka uważam za oficjalnie rozpoczętą! Czas zasiąść wygodnie i zasłuchać się w „zakochane” opowieści. Powspominać, porozmyślać i pomarzyć. Troszkę się zapomnieć i dać porwać … bohaterom.

A jeśli pisać o miłości, to nie wyobrażam sobie nie zacząć od William’a Shakespeare’a. Można spierać się czy to na pewno on napisał wszystkie swoje dzieła, można udowadniać, że Shakespeare tak naprawdę była kobietą, czy wykłócać się, że nikt taki jak Shakespeare wcale nie istniał, ale z pewnością nie można podważyć tego, że William Shakespeare jest absolutnym klasykiem pośród klasyków. Jest kanonem, literacką ostoją i kotwicą zawsze i na zawsze, nawet wtedy, kiedy wszystkie inne dzieła nas zawiodą. Mistrz archetypów i metafor, twórca niezapomnianych cytatów i galerii wyjątkowych postaci. Totalnie ponadczasowy. Pisał o wszystkim co ludzkie i ważne dla istoty człowieczeństwa, więc także o miłości. A jeśli Shakespeare i miłość, to na pewno mowa o historii „Romea i Julii”.

Może uznacie to za nudne. W końcu „Romeo i Julia” „przerabiane i obrabiane” są na wszystkie strony na każdym etapie nauki w szkole. Jednak zachęcam wszystkich uprzedzonych do powrotu do tego dramatu. Bo jest to historia stara jak świat. Wyjątkowo filmowa. Młody chłopak zakochuje się w młodej dziewczynie. Z wzajemnością. Wystarczyła sekunda, jedno spojrzenie, by zdecydować się rzucić wszystko i wskoczyć w szalony wir miłości. Takie to bezwstydne. Naiwne. Takie młodzieńcze. Do tego jednocześnie bardzo tragiczne i paradoksalnie bardzo piękne.

Julia to czternastoletnia dziewczynka (nawet na tamte czasy, to trochę za młoda). Romeo to buzujący hormonami nastolatek. Skąd oni mogli wiedzieć cokolwiek o głębokich uczuciach? Jak to się stało, że nawet po 400 latach od powstania dzieła ta opętana uczuciem para wciąż będzie uważana za symbol prawdziwej i szczerej miłości?

Pewnie wszyscy pamiętamy początek, ale tylko tak dla uściślenia przypomnę. Rzecz dzieje się w Weronie, we Włoszech, gdzie dwa skłócone od pokoleń rody sieją spustoszenie na ulicach i wywołują raz po raz sprzeczki. Nasz bohater Romeo, syn z rodu Montecchich jest zakochany po uszy w niejakiej Rozalii. Przynajmniej myśli, że jest w niej zakochany, bo jak się okazuje Rozalia jest tylko przelotną miłostką, bardziej skierowaną na cielesność i pożądanie. Cierpiący chłopak, by zapomnieć o złamanym sercu postanawia, pomimo wszystko, iść na bal, na którym ma gościć jego wybranka. Tak się składa, że bal ten zorganizowany jest w domu wrogiego rodu, czyli Capulettich.

I tu zaczyna się nasz dramat. Wśród gości, co oczywiste, jest Julia. Kiedy tylko młodzi spoglądają na siebie uderza ich miłosny grom. Tylko w ten sposób jestem w stanie opisać siłę ich uczucia. Cała akcja trwa niecałe trzy dni. W tym czasie naszym tytułowym bohaterom udaje się zakochać całkowicie i totalnie. Chociaż jaśniejszym czasownikiem, wyrażającym pełnię ich uczucia, będzie „pokochać”. Całują się, przysięgają sobie dozgonną miłość, zaręczają się, tajemnie pobierają, spędzają namiętną noc, planują ucieczkę i… umierają w swoich ramionach, gdy ich plan legnie w gruzach. Całkowite szaleństwo. Ale nie bez przyczyny patron zakochanych jest również patronem szaleńców.

Kiedy spoglądam na tę historię z perspektywy czasu, zauważam ten niewiarygodny dynamizm całej akcji.  Nie ma tu czasu na przemyślenia. Nie ma czasu na pojęcie tego rozumem. Romea i Julię kierują serca i tylko serca. Nic więcej. I właśnie dlatego są ponadczasowi. Wpisują się w każdą epokę, w każdy czas, nawet ten najtrudniejszy, bo gdzieś w głębi duszy część z nas pragnęłaby przeżyć taką niesamowitą, całkowitą i totalną miłosną przygodę. Oczywiście niekoniecznie zakończoną śmiercią, ale chociażby namiastkę tego co przeżyli Romeo i Julia.

Kiedy pominiemy historyczny kontekst i epokę, w jakiej wydarzenia te miały miejsce, uda nam sie dojrzeć w Julii i Romeo dwoje buntowników. Parę, która pokonała wszelkie granice, właśnie dzięki swojej miłości. Udało im się zakończyć wieloletni konflikt. Zapłacili za to największą cenę, ale inaczej nie byłoby w tym uczuciu tej pełni. Tego dopełnienia, jaką była śmierć.

Uważam, że nie bez przyczyny Shakespeare stworzył za parę głównych bohaterów ludzi tak młodych. Tak naprawdę jeszcze trochę dzieci. Albo raczej istoty na granicy dziecięstwa i dorosłości. Tylko w tym wieku właśnie taka „miłość aż po grób” byłaby możliwa. Ich gorące uczucie wprowadza całkowity chaos do ustalonego przez dorosłych porządku. Nagle nic nie ma punktu odniesienia. Status quo zostaje obalone i aż do ich śmierci nie ma zastępstwa. I Julia i Romeo decydują się odrzucić WSZYSTKO na rzecz swojej miłości. Wyzbywają się swoich pozycji, urodzenia, przywilejów i… nazwiska. To jest jedno z największych poświęceń. Chcą uciec, zostawiając za sobą swoją tożsamość, by połączyć się jako dwoje całkowicie innych ludzi.

Co za tym wszystkim idzie, ani razu Julia czy Romeo nie zastanowili się nad skutkami, jakie wywołają ich działania. Zaślepieni miłością zapominają o wszystkim i wszystkich dookoła. Nawet kiedy giną ludzie, traci to wartość, bo tylko ich miłość ma sens. Są razem. Przeciwko sobie. Przeciwko światu. Nawet gdy przychodzi śmierć, żadne z nich się nie waha. Odbierają sobie życie zanim jeszcze sprawdzą dokładnie, czy na pewno ukochana osoba nie żyje. Romeo mówi, że jest „błaznem losu” my widzimy, że przecież to jego wybory i jego decyzje kierują go ku przepaści. Ale to właśnie ta bezlitosna siła uczucia! Ta siła niepokonanych hormonów, która burzy krew i podpala serce. Tak bardzo typowa dla niepokornych i młodych.

Pisząc ten tekst widzę jak bardzo rzeczywista jest ta historia. Jak aktualna. I jak wiele podobnych opowiedziały nam inne opowieści, te książkowe i filmowe. Ile wariacji kochanków z Werony już widzieliśmy. Inne epoki. Inne światy. A tak bliskie, bo tak ludzkie. Tak jak tragiczna opowieść Romea i Julii. Bez granic. Bez uprzedzeń. Aż „śmierć ich nie rozłączy.”

O.

„W Kleszczach Lęku” Henry James

Bombla_KleszczeLekuPisząc ten tekst miałam dylemat, czy „W Kleszczach Lęku” Henry’ego James’a opisać i zinterpretować  jako mroczny horror, czy może raczej jako thriller psychologiczny. Doszłam do wniosku, że o ile powieść ta posiada i wywołuje w czytelniku emocje identyczne z opowieściami grozy, o tyle nie taka była jej główna intencja. W związku z tym, przy pomocy niezastąpionej Marii Janion i jej eseju „Pułapka James’a”, wgłębiłam się w to, co w powieści jest ukryte, a co można odkryć spoglądając tylko pod pewnym kątem. 

Ta anamorfoza obecna we  „W Kleszczach Lęku”, czyli zmiana obrazu, przy zmianie perspektywy, od lat intryguje i sądzę, że interpretacji jest tyle samo, co samych interpretatorów. Jakby nie było, jest to jedna z najbardziej dwuznacznych opowieści w literaturze pięknej, przepełniona symbolami i niedomówieniami, a ponowne odczytywanie zawsze daje inny obraz, zwodzi, sprowadza czytelnika na manowce i każe rozpoczynać grę od nowa. Co więcej, nigdy nie daje odpowiedzi, nie zaspokaja rozwiązaniem, pozostaje całkowicie otwarta na odbiór, obojętnie z jakiej strony do niej podejdziemy.  Ale najlepiej zacząć od początku 🙂

Polski tytuł „W kleszczach lęku” jest odrobinkę mylący. Nawet nie mylący, bo kleszcze i lęk istnieją w powieści, jak najbardziej, ale jego poetyckość pomija niestety jedną bardzo istotną kwestię. Pomija to, co najbardziej znaczące dla głównego wątku, czyli „skręt śruby”. Pojawia się on w tytule „Turn of the Screw” oraz zaraz na początku, kiedy przysłuchujemy się opowieści Douglas’a: „If the child gives the effect another turn of the screw, what do you say to two children?”(w polskim przekładzie Witolda Pospieszały: „Jeśli dziecko tak potęguje atmosferę grozy, to cóż powiecie o dwojgu dzieci…?). Tłumacz potraktował to jako oczywistą metaforę, poetycką i piękną, jednak odbiera ona to co w oryginale jest najważniejsze, czyli MECHANIZM podkręcania napięcia. Mechanizm, którym kieruje dwoje dzieci i który nadaje nam kierunek czytania i podwójne widzenie całości.

Według Janion, tutaj zgadzam się z nią bezsprzecznie, fakt, że ten skręt jest podwójny wyznacza nam możliwość podwójnej perspektywy, narzuconą już przez samego James’a i przez jego sposób prowadzenia narracji. A w czym przejawia się podwójne widzenie, ta wyjątkowa anamorfoza opowieści James’a? Przede wszystkim dwójką dzieci, rodzeństwem, które wprawia w ruch całą historię. Miles jest dziesięcioletnim chłopcem, Flora młodszą, kilkuletnią dziewczynką. Mamy więc tutaj pierwiastek męski i żeński postaci dziecięcej, a jak dodamy duchy Peter’a Quinta i Miss Jessel, to także w postaci dorosłej. Już na samym początku sposób narracji staje się podwójny, bo wspomnienia guwernantki odczytywane są po latach przez Douglas’a, czyli męski głos, który czyta wyznanie kobiety. Niby słowo w słowo, ale jednak. Co więcej, obecna jest różnica postrzegania pomiędzy dorosłym i dzieckiem (kolejna dwoistość), co jest zapalnikiem opowieści, bez którego Douglas w ogóle nie podjąłby się całego wyzwania. Pytaniem kluczowym było, czy osoba dorosła, opiekun jest w stanie przejść na drugą stronę postrzegania, tak jak dziecko, które z założenia jest istotą podatną i wrażliwą na doznania nie z tego świata. Czyli pytanie o to, co jest prawdziwe i realne, a co eteryczne i nierealne, gdzie leży ta cienka granica i czy w ogóle taka granica istnieje?

„Pamiętam, że wszystko rozpoczęło się szeregiem kolejnych wzlotów i upadków, jak gdyby huśtawką poruszającą się na przemian w sposób właściwy i błędny.” Im zapędzamy się dalej w meandry opowieści i jesteśmy wciągani coraz głębiej w historię guwernantki, tym bardziej udziela się nam, czytelnikom, ta dziwna podwójność wszystkiego. Z jednej strony obraz dzieci jest sielsko-anielski, są idealne i przesłodkie, by zaraz zostać nazwanymi przebiegłymi i fałszywymi. Nagle czytelnikowi przez myśl nie może przejść, że jeszcze kilka stron temu myślał inaczej. Idąc tym tropem, z jednej strony skontrastowana jest niewinność typowa dla małych dzieci z wielkim zepsuciem. Czystość Miles’a i Flory zaraz obok deprawacji i zła Quint’a i Miss Jessel. Te dwa obrazy istnieją równocześnie i z czasem zaczynają nakładać się na siebie. Widząc Miles’a nie możemy nie widzieć Quint’a, a spoglądając na Florę od razu narzuca się obraz Miss Jessel. W ten sposób łączą się ze sobą przeciwstawne rzeczywistość, czy jawa ze złudzeniem i snem. Razem z guwernantką tracimy zdolność postrzegania prawdy i wpadamy w niedomówienia, których ta książka jest pełna. Na niczym nie można polegać, bo nawet zmysły zawodzą. Jednocześnie dostrzegamy w dzieciach piękno, by od razu odkryć niewiarygodną brzydotę. Podziwiamy światło dnia, by być zaskoczonym przez ciemność. Nakładają się na siebie odgłosy i „pożera” je nagle przejmująca cisza. Aż wreszcie dostrzegamy to, co narzuca się prawie od razu, czyli życie symbolizowane przez dzieci i śmierć symbolizowana przez obydwa duchy. To wszystko zaskakuje nas niespodziewanie, bo świat wykreowany przez James’a jest bardzo ulotny, złudny, nasze pole percepcji jest w ciągłym ruchu, a to co jawne i ukryte miesza się i „przepływa” przed naszymi oczami.

Interpretacja staje się podwójna także dlatego, że obserwujemy wydarzenia oczami opiekunki oraz kierujemy się swoją wyobraźnią. Możemy przypuszczać, że duchy istnieją naprawdę, a jeśli podejrzewamy, że duchów nie ma, że guwernantka oszalała, to również wskazujemy na nasze własne szaleństwo, bo jej oczami śledzimy całą historię. A jeśli nie możemy ufać zmysłom, to co nam pozostaje? James’owi za pomocą prostych środków narracyjnych udało się zapętlić nas i zgubić we własnym odczytywaniu powieści!

W takim razie co wydarzyło się w Bly? Po lekturze powieści James’a i ja także wpadłam w interpretatorską pułapkę.  Wyszłam z założenia, że tam już wcale nie było dzieci. Dziwne? Już tłumaczę, co mam na myśli. Oczywiście brak dzieci nie jest tutaj dosłowny. Istnieją, są cielesne i żyją, ale… tylko jako naczynia dla Quint’a i Miss Jessel. Są inkarnacją swoich opiekunów. Tropem było dla mnie wyjątkowo sztuczne zachowanie Miles’a i Flory. Oboje są pokazani jako istoty prawie magiczne, idealne. Kiedy analizujemy ich zachowanie, tak jak guwernantka, coś jednak w tym zachowaniu jest nie tak. Nie ma w nim dziecięcego entuzjazmu, nie ma tam dziecinności. One są przerysowanie grzeczne, niewinne tylko na pokaz. Kiedy odwraca się od nich wzrok okazuje się, że prowadzą swoje dziwne gry, zupełnie niezwiązane z byciem dziećmi. Są, szczególnie Miles, przesiąknięci seksualnością. On rozmawia z guwernantką nie tak jak chłopiec rozmawia z dorosłym, tylko tak jak mężczyzna z kobietą. On jest w pełni świadomy. Tak jak świadomy i seksualnie zdeprawowany był Quint. Za życia oskarżony o bycie złym, zboczonym (wzmianki o molestowaniu dzieci i służby przewijają się przez całą powieść) wchodzi w ciało chłopca, by ukrywać się za twarzą małego gentlemana. Za to Miss Jessel wchodzi w ciało niewinnej Flory, by znów poczuć się czystą i dziewiczą. Jeśli prawdziwi Miles i Flora są jeszcze gdzieś w swoich ciałach, to są to tylko uśpione duchy, najprawdopodobniej bardzo skrzywdzone i całkowicie wycofane.  Tylko wiara guwernantki w dziecięcą niewinność powoduje, że Quint musi odejść, a wraz z nim odchodzi Miles, którego już dawno tam nie było…

Moja interpretacja może nie jest doskonała, nie jest pełna i sama pozostawia wiele niedomówień, ale jest i pewnie za kilka lat, jak powrócę do „W kleszczach lęku” wymyślę coś nowego. Po to właśnie ta historia istnieje, a interpretowanie jej to wyzwanie samo w sobie rzucone nam przez Henry’ego James’a.

O.

„Amerykańscy Bogowie” Neil Gaiman

Bombel_AmericanGods„A czy uwierzyłabyś, że wszyscy bogowie, jakich kiedykolwiek wykreowała ludzkość, wciąż żyją wśród nas?”. No właśnie… Co by było, gdyby bóstwa zamiast znikać, wycofywać się do odwiecznych, zapomnianych krain, żyły wciąż pośród nas, tak jak zwykli ludzie? Gdyby każdy z nich, nawet najpotężniejszy, prowadził normalne życie, gdzieś w wybranym miejscu na świecie? Co by się stało, gdyby ich istnieniu zagrażała sama ludzkość i nowi bogowie przez nią stworzeni? 

Neil Gaiman w „Amerykańskich Bogach” wykreował właśnie taki zagrożony świat bóstw, bożków i duchów. Natomiast głównym założeniem, na którym opiera się fabuła jest idea, że one istnieją dopóki ktoś w nie wierzy. Jeśli znajdzie się chociaż jedna osoba na świecie wierząca, to już wystarczy, by dane bóstwo przetrwało. Za główne miejsce wydarzeń, nie bez powodu, wybrał Stany Zjednoczone. To kraj o bardzo rozłożystych korzeniach kulturowych i religijnych. Ze względu na swoją przeszłość i historię, jak również ze względu na wszystkich, którzy przez wieki przybywali i odkrywali Amerykę na nowo, kraj ten jest wielkim „kotłem”, w którym mieszały się, łączyły się  i tworzyły całkowicie nowe zjawiska wyznaniowe (i wciąż się tworzą). Niektóre z tych kultów wciąż są bardzo żywe, pomimo że minęły już wieki od ich pojawienia się na tej części kuli ziemskiej. Nie wspominając również o pierwotnych kulturach i religiach samej Ameryki, zanim jeszcze pojawili się tutaj Europejczycy.

„Amerykańscy Bogowie”, to powieść intensywnie metafizyczna. Próbuje odpowiedzieć na pytanie męczące ludzkość od zawsze, czyli: skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy? I nie owija w bawełnę. Dosłownie dotyka treści, które zazwyczaj są zawoalowane i bardzo często ukryte za niezrozumiałymi metaforami. Tutaj nie ma metafor. Bogowie istnieją. Są dosłowni. Chcą przetrwać i cierpią, bo z każdym dniem stają się coraz słabsi. Na ich miejscu pojawiają sie nowe twory, w powieści Gaimana bardzo sztuczne, o cechach wyjątkowo odrażających. Są to bóstwa typowo współczesne, którym ludzie (Stany symbolizują tutaj całą ludzkość, właśnie dzięki bogactwu swojej etnicznej różnorodności) każdego dnia składają hołd nie zdając sobie z tego sprawy. To kreatury społeczeństw konsumpcyjnych (w tym najbardziej negatywnym znaczeniu), plastikowe i kuszące, kolorowe i pełne wdzięku, ale tylko z daleka. Z bliska odrażające i gnijące, pragnące jedynie „ewolucji, degeneracji i rewolucji” jednocześnie. To Media, Internet, Pieniądz itp. Czyste zło, bo sprawiają, że ludzkość zapomina o tym co najważniejsze i traci swoją tożsamość.

Właśnie ta tożsamość, a raczej jej „krzyczący” z nicości brak jest moim zdaniem najważniejszym wątkiem „Amerykańskich Bogów”. Bo jak można wierzyć w coś, cokolwiek, jeśli samemu nie ma się pojęcia kim jest się naprawdę? Jeśli jest się nawet dla siebie tak niezdefiniowanym, tak bez żadnych konkretnych wyróżniających cech, snującym się pomiędzy innymi, że zamiast człowieka stajesz się jego cieniem?

Bo właśnie głównym bohaterem tej powieści jest Shadow (czyli po angielsku: cień). Poznajemy go w momencie, gdy już za chwilę ma jakby narodzić się na nowo i rozpocząć całkowicie nowe, ulepszone życie. To skazaniec, który na dniach wychodzi z więzienia, po trzech latach odsiadywania kary za ciężkie pobicie. Shadow czuje się lepszym człowiekiem. Żałuje popełnionych czynów, sam siebie resocjalizuje i przygotowuje na powrót do świata na zewnątrz. Czyta filozofów, unika więziennych sprzeczek i nie daje manipulować się współwięźniom. Jest cichy, spokojny i zdystansowany. Prawie tak, jakby w ogóle go nie było… Ale Shadow nie jest zwykłym człowiekiem. I nie tylko człowiekiem. (Nie chciałabym nikomu psuć lektury, więc nie zdradzę najważniejszych zwrotów akcji).

I w tym momencie powieść staje się trochę mitologiczną przypowieścią o wybrańcu bogów. Shadow jest wyjątkowy i potrzebny, by starzy bogowie odzyskali świat ludzi. Chociaż na chwilę, chociaż tylko niewielki kawałeczek tego świata.

Neil Gaiman wykorzystał w powieści panteon bóstw mitologii nordyckiej i germańskiej, bożki starosłowiańskie i irlandzkie, bóstwa karaibskie, afrykańskie, staroegipskie, bogów hinduizmu i wierzeń indiańskich. Czerpał inspiracje z folkloru, starych opowieści i pieśni, zabobonów i małych codziennych wierzeń, o elementach pogańskich, do dzisiaj traktowanych jako formy rytuałów.

I w tej dziwnej, trochę szalonej nowej rzeczywistości Shadow musi odnaleźć siebie i sens swojego życia. Oddaje się temu bez słowa i wyrusza w podróż, jako specjalny pracownik pewnego pana o nazwisku Wednesday (Tutaj muszę nadmienić, że jego imię, choć niby oznacza dzień tygodnia, to zawiera derywat zdradzający jego prawdziwą tożsamość). Tożsamości Shadow’a musimy domyślić się sami. Wskazówką jest wszystko, co mu się przydarza, jego reakcje i budujący się z czasem charakter. Nie jest to łatwe zadanie, bo sam główny bohater jest zagubiony. Wskazówek na to kim jest Shadow jest wiele i ukryte są w całej fabule powieści. Po kolei dowiadujemy się, że należy do „zapomnianych”, zauważamy, że pomimo niefortunnej przeszłości Shadow, to symbol niewinności i dobra. Nie może umknąć nam, że potrafi wybaczyć wszystko, bo przecież sam sobie również przebaczył, przebaczył żonie i staremu przyjacielowi. Pamięta, że jemu życie również dało drugą szansę.

Poza tym, a może przede wszystkim, „Amerykańscy Bogowie” to również próba odpowiedzi na trudne pytanie o tożsamość samych Stanów Zjednoczonych. Próba pokazania, że być może amerykańskie społeczeństwo powinno zatrzymać się, zastanowić nad sobą i obrać nowy kierunek, bo jak powtarzają niejednokrotnie bohaterowie: „To nie jest kraina dla bogów”. Może trzeba spróbować zwrócić się do tego co bardziej pierwotne i naturalne, a odrzucić sztuczne, narzucone przez siebie ramy. Może zadać również pytanie o istotę wiary. Może to także jest próba pokazania, że warto wierzyć, bo nasza wiara nie zamiera gdzieś w niebycie, ale ma większy sens, nadaje treść życiu i pozwala odnaleźć prawdziwego siebie. A gdy już dowiemy się kim jesteśmy tylko od nas samych będzie zależeć dokąd pójdziemy i jaki będzie ostateczny cel naszej podróży.

O.

„Opowieść Wigilijna” Charles Dickens

Bombla_CrhistmasCarol2

„Opowieść Wigilijna” to historia, do której powracam każdego roku. Nie wyobrażam sobie grudnia bez tej pięknej zimowej opowieści. Charles Dickens we wspaniały i niepowtarzalny sposób pozwala nam zanurzyć się w przedświąteczną atmosferę wiktoriańskiej Anglii. Nie jest to jednak obrazek jak ze starej uroczej pocztówki, a raczej smutny przekrój przez brytyjskie społeczeństwo. Nic nie ucieknie przed wzrokiem tego pisarza, który wielokrotnie poruszał temat biedy i różnic między ludźmi. Który widział i sam przeżył smutki i problemy nękające rodziny z marginesu, osierocone dzieci i żebraków.

W tym roku postanowiłam spojrzeć na „Opowieść Wigiliją” inaczej. Zostawiając za sobą obrazy ludzkiej nędzy i społecznej rozpaczy skupiłam się na postaci głównego bohatera i jego głębokiej melancholii i samotności.

Od kiedy pamiętam Ebenezer Scrooge stanowił symbol chciwości. Był uznany za człowieka zimnego i bez serca. Wydarzenia przedświątecznej nocy były konieczne, by zmienić go przede wszystkim dla innych, by otworzył serce i… swoją sakiewkę. A co z samym Ebenezerem? Kim jest człowiek, który posłużył Dickensowi za przykład przemiany idealnej?

Ebenezer Scrooge z pewnością nie jest postacią, na której możemy się wzorować. Idąc tym tropem stwierdzam, że Scrooge to raczej antybohater. Jego działania są z założenia złe, samolubne i antypatyczne. Jest „starym grzesznikiem”, którego rysy twarzy, a nawet postura wyznaczają zło. Samotny, bez bliskiej rodziny i bez przyjaciół, o zaciętych ustach, zimnym oceniającym spojrzeniu… Za Scroogem idzie ciemność i chłód, a w prozie Dickensa to symbole śmierci. Śmiercią zaczyna się sama powieść i to dzięki śmierci Scrooge ma szansę poznać samego siebie, wędrując w czasie pod opieką duchów.

Skąd przeświadczenie o zagubieniu tego dickensowskiego antybohatera? Już na samym początku poznajemy codzienność Scrooge’a. Dla niego liczy się tylko biznes. Biznes jest wszystkim. Biznes to Scrooge. I Marley. Wychodzi na to, że wszystko jedno jakim nazwiskiem zwrócimy się do Ebenezera, gdyż reaguje zarówno na swoje, jak zmarłego przed laty wspólnika. Dla niego forma działania jest całkowicie obojętna, podobnie jak dla jego towarzyszy w biznesie. Liczą się tylko ostateczny wynik i zysk, jaki czerpią z danego układu. Życie Scrooge’a to seria transakcji, wyliczeń opłacalności, tabelek strat i podpisywania powiadomień o eksmisji ubogich lokatorów.

Scrooge sam siebie zdehumanizował. Utracił integralność na rzecz biurokracji, tej najgorszego sortu, tej którą rządzi jedynie pieniądz i w której nie ma miejsca na jakiekolwiek uczucia, bo uczucia to „brednie”, humbug, co powtarza raz po raz. Ma się wrażenie, że Scrooge to maszyna, kalkulator, któremu na niczym nie zależy. Jednak czy jest chciwy i samolubny z serca, czy to profesja i uwielbienie pracy doprowadziły go w takie, a nie inne miejsce? W końcu on sam nic nie zyskuje na tym, co robi, sam siebie ogranicza i… wszyscy wokół niego wydają się mieć tego świadomość, tylko nie on sam.

Czas Świąt Bożego Narodzenia jest niezwykły, bo pozwala zapatrzonym w zaczarowaną pocztówkową wizję, otworzyć oczy na to, co dzieje się wokół i przypomnieć o co w Świętach tak naprawdę chodzi. To właśnie teraz najłatwiej podjąć decyzję o zmianie, nadrobić zaległości w działalności charytatywnej i dzięki udzielonej komuś pomocy samemu poczuć się lepszym człowiekiem.

Ebenezer Scrooge nie potrafi przełamać się i wyjść poza stworzony przez siebie świat. Co roku powtarza te same, smutne frazy, przegania ludzi w potrzebie, przymyka oczy na nieszczęścia, których jest świadkiem, a nawet odgania swojego ukochanego siostrzeńca! O tak, bo Scrooge kocha go bardzo. Tak samo, jak jego zmarłą matkę, swoją siostrę, tylko tak jakoś nie umie już tego pokazać. Zagubił się we własnych rytuałach, rutynie codzienności, okrutnej i niezmiennej od lat. Zjawa Jacob’a Marley’a przybywa właśnie po to, by go obudzić i uwolnić z kajdanów, które sam na siebie nakłada, a które nękać go będę po śmierci, jeśli nic w swoim życiu nie zmieni.

Gdy Marley zwraca się bezpośrednio do Scrooge’a, imiennie, przekonuje go o jego własnej cielesności i człowieczeństwie, bo przecież odczuwany przez niego strach to wyjątkowo ludzkie uczucie. Na tą jedną noc, nasz antybohater staje się nareszcie sobą, by ostatecznie uświadomić sobie, jakim wielkim był głupcem, że zmarnował życie, największy dar, jaki możemy otrzymać. By to życie odzyskać, chociażby częściowo, Scrooge musi wyjść z cienia, opuścić mrok, którym się otacza i na nowo narodzić się dla świata, tym razem w jasności.

Nie przez przypadek pierwsza zjawa, Duch Przeszłych Świąt, cały otoczony jest światłem. Jego celem jest pokazanie Scrooge’owi tego co było jasne w jego historii, czyli dobre i pełne życia. Były to czasy, gdy pieniądze nie były jedynym celem, a Ebenezer miał możliwość wyboru. Kiedy jeszcze liczył się drugi człowiek: koledzy, siostra, ukochana Belle. Ich odrzucenie poskutkowało zgorzniałą, wyalienowaną egzystencją. Konfrontacja z przeszłością wywołuje wstyd, ale także ponownie otwiera serce Scrooge’a, a Duch Przeszłości dzieli się z nim swoim światłem.

Duch Tegorocznych Świąt Bożego Narodzenia (ubolewam nad nieprzetłumaczalnością pięknych wyrażeń Dickensa) pokazuje mu to, co stanie się, kiedy wydarzenia będą biegły wybraną przez Scrooge’a ścieżką. Czyli, gdy nic się nie zmieni, a Ignorancja i Bieda będą panowały na ziemi. Niby szara codzienność, znane twarze, a jednak te obrazy świątecznej radości w każdym, nawet najbiedniejszym zakątku miasta poruszają naszego antybohatera niezrównanie. Ten Duch otwiera Scrooge’owi oczy i kieruje jego wzrok na innych. Po raz kolejny Scrooge wstydzi się i rozumie, jak bardzo zmarnował życie.

Gdy pojawia się Duch Świąt, które Mają Nadejść (of Christmas Yet to Come), Ebenezer już wie, że zmiana jest konieczna i nieunikniona. Świadomość utraty tak wielu ludzi i ich miłości nie pozwoli mu już powrócić do tego, co było. Duch Przyszłości otwiera mu umysł i w dramatyczny sposób ukazuje, jak mógłby się taki smutny żywot zakończyć. Duch ten jawi się jako mroczna, ciemna zjawa, niosąca smutek i śmierć. Wizje, jakie niesie ze sobą np. okradzenia ciała czy pokazanie nagrobnej płyty z nazwiskiem Ebenezera wywołują w Scrooge’u silniejsze emocje i większą potrzebę przemiany niż cokolwiek do tej pory.

Dickens po mistrzowsku pokazuje nam, że nie warto marnować życia. Daje nadzieję, że nigdy nie jest zbyt późno, by obrócić własny los. Udowadnia również, że pieniądze potrafią naprawiać życie i mają wielką siłę, ale tylko wtedy, gdy to nie namnażanie ich jest celem, ale dzielenie się z potrzebującymi.

Z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam i sobie, byśmy nie stali się Scrooge’ami. Byśmy otworzyli serca, oczy i umysły! Żyjmy teraz i dziś zarówno ze wspomnieniem przeszłości w sercach jak i z pomysłem na przyszłość! Nie tylko w Święta Bożego Narodzenia, ale zawsze, o każdej porze roku.

Wesołych Świąt!

O.

P.S. Poniżej piękna piosenka z genialnej muppetowej adaptacji powieści „Muppet Christmas Carol” Jima Hansona śpiewana przez Maleńkiego Tima.

„Hobbit, czyli tam i z powrotem” J.R.R. Tolkien

Bombla_Hobbit


Mojej WIELKIEJ przygody z Bukowym blogiem nie mogłam rozpocząć inaczej jak właśnie od powieści o wielkiej wyprawie „Hobbit, czyli tam i z powrotem” J.R.R. Tolkiena.
Jest to dla mnie wielki klasyk, książka, którą powinien wziąć w rekę każdy, kto choć odrobinę lubi baśnie i opowieści fantasy. Dla wszystkich znawców i wielbicieli dobrej literatury jest to Gruby Zwierz, na którego warto zapolować tym bardziej, że już na dniach będzie można obejrzeć ekranizację pierwszej części (nie mogę się doczekać!), a ponadto nadchodzi zima, a kiedy indziej zaczytywać sie w pięknych przygodowych opowieściach, jak nie zimą właśnie?

„Hobbit, czyli tam i z powrotem”, to powieść ponadczasowa i z pewnością „ponadwiekowa”. Docenić mogą ją zarówno dzieciaki, jak i dorośli, a nawet wyrafinowani specjaliści od językoznawstwa. Muszę koniecznie tutaj przypomnieć, że świat stworzony przez oksfordzkiego profesora języka i literatury angielskiej jakim był Tolkien, jest nie byle jakim światem. Nie wiem, czy kogokolwiek tym zaskoczę, ale dla mnie samej była to nie lada ciekawostka, że jest to pierwszy świat fantastyczny jaki w ogóle powstał, i który dał podstawy pod całą dzisiejszą literaturę jak i film kategorii fanstasy. To właśnie świat zaprezentowany nam w „Hobbicie”w 1936 roku! To dzięki Tolkienowi zaistniały krasnoludy, elfy, gobliny, orki i hobbity. Swoje inspiracje czerpał z mitologii, szczególnie germańskiej jak i literatury staroangielskiej z „Beowulfem” na czele (jeden z najpiękniejszych, epickich poematów w historii literatury).  Na końcu zebrał wszystko, uporządkował i skategoryzował stając się oficjalnym „ojcem” światów fantastycznych.

„Hobbit” porusza wiele interesujących wątków i można interpretować je na wiele sposobów. Według mnie trzy z nich wyróżniają się na tle innych.

Po pierwsze, na opowieść można spojrzeć oczami dziecka. Tym samym „Hobbit” to ciekawa, baśniowa historyjka o stworach, które wyruszają na poszukiwanie skradzionego skarbu. Jak widać jest to najbardziej uproszczona i spłycona możliwość odczytania fabuły, nie pozbawiona jednak swojego uroku. Sama jako dziecko widziałam w tolkienowskiej książce wspaniałą baśń o smoku (jako wielka fanka dinozaurów kochałam smoki od zawsze i sama pragnęłam wyruszyć na wielką wyprawę 🙂 ). W końcu w dobrych historiach nie trzeba koniecznie się niczego doszukiwać, chociaż warto czasami wyjść ponad to co tylko „widać gołym okiem”.

Kiedy juz zdecydujemy się poznać „Hobbita” od nieco innej strony, zauważymy, że to również historia o dorastaniu i poznawaniu samego siebie. O ile Bilbo Baggins młodzieniaszkiem już nie jest, o tyle sama jego przygoda staje sie właśnie metaforą młodości i ostatecznego stania sie dorosłym. Przy pierwszym spotkaniu hobbit wydaje się być poważny i stateczny, ale jednocześnie, przy rozmowie z Gandalfem, zaczyna wychodzić jego niedojrzałość i infantylność. Ciekawe jest również to, że Bilbo sam sobie wydaje się być ułożonym, pogodzonym z życiem samotnikiem, którego jedynym zmartwieniem jest pilnowanie pory posiłków (zawsze fascynowała mnie ich ilość i nazewnictwo 🙂 ), wydmuchiwanie równych kółek z dymu fajki, czy ilość zapasów w spiżarni.  Dużym zaskoczeniem staje się dla niego udział w wyprawie, bo przecież hobbity za przygodami nie przepadają…

Od pierwszej chwili wyprawa po skarb ukryty w Samotnej Górze ma największy wpływ właśnie na Bilba. Na każdym kroku musi podejmować wyzwania, jakich nie podejmował w całym swoim życiu.  Każdy krok to nowa odpowiedzialność, nie tylko za siebie, ale także wobec innych.  Udowadnia czytelnikom i samemu sobie, że przy odrobinie wewnętrznego skupienia i siły (jak również wielkiej ilości hobbickiego szczęścia) można pokonać własne słabości, nabierając jednocześnie odpowiedniej perspektywy wobec siebie samego. Ten drugi wymiar wyprawy, w głąb siebie, staje się wybawieniem dla Bilbo Bagginsa, ale jednocześnie staje się jego największym przekleństwem.

I tutaj przechodzę do interpretacji według mnie najpełniejszej, stworzonej na podstawie obecności tego o czym sam Bilbo wspomina najczęściej: TĘSKNOTY. Tęsknota jest obecna w „Hobbicie” dosłownie w każdym rozdziale! Tęsknią wszyscy, których Bilbo napotka na swojej drodze i to właśnie to uczucie staje się motorem działań wszystkich bohaterów, nawet tych drugoplanowych. To tęsknota pozwala iść wyprawie naprzód i to tęsknota pozwala bezpiecznie powrócić. Bilbo tęskni za swoim domem, „bezpieczną, ciepłą norą” przy każdej okazji: kiedy jest za zimno, kiedy robi się głodny (a hobbity głodne bywają praktycznie cały czas), kiedy napotyka niebezpieczeństwo, albo gdy udaje mu się to niebezpieczeństwo pokonać. Co więcej krasnoludy z Thorinem na czele zmierzają pokonać Smauga z tęsknoty za krasnoludzkim przepychem i wielkością, by na nowo odzyskać Górę i stać się panem swojej krainy. Gandalf, z drugiej strony, tęskni, na swój sposób, za prostszymi, bezpieczniejszymi czasami, kiedy świat miał określone prawa i nie tak łatwo można było je łamać. Niedźwiedziowaty groźny Beorn, pan miodowej krainy, tak naprawdę co wieczór siada i z tęsknotą spogląda w góry, które dawniej były jego prawdziwym domem i śpiewa pieśni o powrocie. Nawet Gollum oddaje się wspomnieniu z młodości, tak przecież już oddalonej w czasie. Tęskni również coś, co Gollum pokochał… Tajemniczy pierścień, którego przypadkiem właścicielem staje się Bilbo, również tęsknił… Za nowym panem i za złem, które może odrodzić się na nowo.

Zaskoczyła mnie ta tęsknota zawarta w tolkienowskiej powieści. Ni stąd ni zowąd można zauważyć, że w tym duchu przygody nie ma zbyt wiele radości. Inne siły rządzą w „Hobbicie”, bardziej tajemnicze i skomplikowane. Czasami nie można ich dojrzeć za pierwszym razem, ale trzeba zanurzyć się w tej magicznej przygodzie na nowo. Wystarczy wygodnie usadowić się w fotelu i otworzyć pierwszą stronę. A kto wie? Może i do nas zapuka pewnego dnia wielki Szary Czarodziej, by wyruszyć razem „Ponad gór omglony szczyt?”.

O.