„Terror” Dan Simmons

Bombla_Terror

 

„(…)yet for all these accumulated associations, with whatever is sweet, and honorable, and sublime, there yet lurks an elusive something in the innermost idea of this hue, which strikes more of panic to the soul than that redness which affrights in blood.”

Moby Dick Herman Melville

Jest coś hipnotyzującego w opowieściach, które zaczynają się sformułowaniami typu „oparte na faktach”, „zainspirowane prawdziwymi wydarzeniami”, czy „ta historia wydarzyła się naprawdę”. Nieistotne czy to opowieść książkowa, czy też filmowa – dodając ten jeden element na samym jej początku nadaje się dalszej historii zupełnie nowy ton, przyciąga uwagę i podwójnie angażuje emocjonalnie czytelnika/widza. Wykazując prawdziwość i rzeczywistość danej opowieści włączają się zupełnie nowe zmysły, tryb poszukiwacza, który kalkuluje prawdopodobieństwo kolejnych wydarzeń i sprawdza krok po kroku wszelkie możliwości. Tak jest przynajmniej w moim przypadku. I wcale to nieważne czy ta historia jest jak najbardziej krwawym thrillerem, dramatem obyczajowym, czy pocieszną powieścią przygodową –  sam fakt, że chociaż niektóre momenty fabuły mogły być prawdziwe, mogły być fragmentem czyjegoś jak najbardziej realnego życia, wprawiają mnie w chorobliwą ciekawość, uruchamiają głębokie pokłady wyobraźni i przerażenia. Tym bardziej gdy opowieść ta jest horrorem. 

Tak stało się ostatnio w przypadku niezwykle wciągającej, skutej lodem i spowitej w arktycznych zawiejach niesamowitej powieści Dana Simmonsa zatytułowanej „Terror” (tytuł oryginału „The Terror”). Ten potężny kawał mrocznego buka rozpoczyna się kilkoma faktami właśnie, a w zasadzie szczegółowymi mapkami, uzbrojonymi w konkretne przypisy i fakty historyczne, a dotyczące ostatniej polarnej ekspedycji Sir Johna Franklina, który w 1845 roku wyruszył na poszukiwanie przesmyku na północnych morzach. Szlaku, który umożliwiłby przepłynięcie między  Morzem  Baffina a Morzem Beringa. Sir Franklin, wraz z doświadczoną załogą liczącą sobie 129 ludzi, wypłynęli na dwóch statkach ochrzczonych imionami Erebus (któremu dowodził Franklin) i Terror (którego kapitanem został Francis Crozier). Wyprawa, która według wstępnych oszacowań miała trwać około roku, najwyżej dwóch przy niesprzyjającej pogodzie i trudnych prądach wód okręgu polarnego, zaginęła na ponad trzy lata, by nigdy już stamtąd nie wrócić. Po latach poszukiwań i kolejnych nieudanych wyprawach ekip poszukiwawczych i ratunkowych, okazało się, że Erebus i Terror na ponad dwa lata utknęły w lodzie. Nikt nie przeżył. Tak przynajmniej mówiono. Co działo się na pokładach obu okrętów? To pozostaje już jedynie legendą, gdzieś w sferze domysłów i wielkich tajemnic historii. I to właśnie ten etap pomiędzy, niedopowiedziana historia zagubionej załogi, zainspirowała Dana Simmonsa do wysnucia niesamowitej i porażającej opowieści o zaginionej ekspedycji sir Johna Franklina.

Opowieść zaczyna się tam, gdzie kończą się konkretne fakty. Gdzie zaczyna się cień i trwająca w nieskończoność noc polarna. Erebus i Terror stanęły w lodzie, w odległości około mili, przytrzymane ni stąd ni zowąd przez szpony napierającej, czarnej morskiej masy. Po niebie przetacza się zorza polarna, temperatura sięga ok. -45 st. Celsjusza, a po pokładzie Terroru snuje się mrożąca i pochłaniająca wszystko mgła. Życie na obu statkach płynie prawie zwyczajnym trybem. Prawie, bo żaden ze statków nie porusza się. Wciąż jednak trwają wachty, rotacje i zmiany. Co tydzień kapitan Franklin organizuje nabożeństwo dla marynarzy. Każdego dnia czterech chirurgów walczy z coraz częstszymi odmrożeniami, a z każdym mijającym miesiącem wykwita na horyzoncie widmo plagi szkorbutu. Pojawia się również problem racji żywnościowych, które zebrane w magazynach w najniższych pokładach statków zaczynają gnić, a puszki z gotowymi daniami (zupełnie nowatorska i wciąż niedoskonała metoda pakowania żywności) korodują, wydzielając gazy i zatruwając jedzenie. A lód wcale nie zamierza pękać.

Wyczekiwane lato wcale nie nadeszło. Lodowe pokrywy zamiast rozpuścić się, utwardziły się tylko i zgromadziły, tworząc przeszkodę nie do pokonania. Nie powróciły morskie stworzenia, nie ma wielorybów, nie ma fok, nie ma nic. Tylko zimno. A do tego coś dziwnego czyha na załogę obu statków w zimowej ciemności. Coś co pojawiło się nagle, wraz z przybyciem tajemniczej Inuitki zwanej przez załogę Lady Silence (Pani Cisza). Młoda dziewczyna ma wycięty język i w ogóle nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Lady Silence z wyboru staje się gościem kapitana Croziera, mieszka na pokładzie Terroru, co nie przeszkadza jej od czasu do czasu oddalać się i znikać w lodowej zawiei. Jednak tajemnicza przybyszka, która wydawała się zupełnie bezbronna, przyciągnęła za sobą coś monstrualnego. Coś co porywa ludzi Erebusa i Terroru, pożerając ich żywcem, rozrywając ciała i czasami pozostawiając ich szczątki w dziwnych aranżacjach na umazanym krwią i wnętrznościami lodzie.  Potwór poluje, a ludzie zaczynają się niecierpliwić. Nadchodzi bunt. Nadchodzi czas wyborów. Nadchodzi czas białego szaleństwa.

Nie przez przypadek powieść Dana Simmonsa prowadzi od początku cytat zaczerpnięty z klasycznego, równie niezwykłego dzieła Hermana Melville’a „Moby Dick”, udowadniający horror jaki niesie za sobą niekończące się widmo bieli. Nieskończona pustka, której nie można pojąć ludzkim rozumem. Jasność, która w niezbadanym nadmiarze przenika myśli, wżera się w nie i prowadzi nieuchronnie ku granicom szaleństwa. Wielka, biała istota powstała  z lodu, która prześladuje załogi Terroru i Erebusa wywodzi się właśnie z tej białej obsesji. Istnieje zarówno na poziomie realnym, jak i symbolicznym. Jest elementem mitologicznym, zakorzenionym w najgłębszych inuickich legendach i wierzeniach, a jednocześnie jak najbardziej prawdziwym. Innym, który rozrywa na strzępy marynarzy, doprowadza ich na krawędź normalności i w końcu odwraca od siebie, wymuszając niejako poddanie się lodowym przestrzeniom.

„Terror” to opowieść, która może pochłonąć czytelnika w całości. Simmons udowadnia jak szerokim pojęciem jest strach i jak wielowarstwowym gatunkiem potrafi bywać horror. W powieści w przejmujący sposób odtworzył codzienność załogi, ich walkę o zdrowie i życie tam, gdzie wszystko wokół zdaje się czaić na człowieka, pragnąć złamać go i rozszarpać wśród obłąkanych wrzasków. A przede wszystkim, Simmons w perfekcyjny sposób odmalował śnieżne, nieskończone lodowe otchłanie oraz labirynty Arktyki i kręgu polarnego, których nigdy do końca nie można być pewnym. Którym lepiej nie ufać, bo nie wypuszczą podróżnika ze swoich szponów. To także opowieść o końcu pewnej epoki. Czasie, który zwiastuje upadek i zdobycze przyszłości.

Jedno jest pewne – kto raz wszedł na pokład „Terroru” będzie miał sporo trudności, by zejść z niego w pełni władz umysłowych. By znowu z polarnych otchłani  i wszechogarniającego zimna wyjść w światło i pełne ciepła słońce. O tej historii nie da się zapomnieć. Nie da się nie myśleć. Ja chyba tam trochę zostałam. Wśród gór lodowych, świszczącego wiatru i skrzypienia niszczonego czarnymi falami kadłuba. Nasłuchując wycia z ciemności. I wcale nie mam zamiaru wracać.

O.

„Rój” Michael Crichton

Bombla_Rój

Bardzo nie lubię zawodzić się na książkach. I nie chodzi mi tutaj wcale o książki, które z założenia uznaję za złe (mam tutaj na myśli Stefy, inne Greye i niedorobione YA), skazane na łatkę para-literackiej padliny, ale o buki, które powinny były być doskonałe. Takie, których autorów podziwiam, których twórczość niezwykle sobie cenię i jestem w stanie sięgnąć po wszystko co kiedykolwiek napisali. Bo takie książki nieudane, niedociągnięte do stanu absolutnej perfekcji, odbiegające od innych pozycji tego samego pisarza, martwią i zostawiają swoistą traumę, która sięgając po kolejne jego dzieła każe nam zadawać pytanie: „A co jeśli ta również będzie niegodna?”. Ostatnimi czasy mam tak niestety z ekspresowo wydawanymi najnowszymi powieściami mojego ukochanego Stephena Kinga, który zamiast cieszyć, powoli zaczął mnie męczyć uproszczonymi fabułami, niedociągnięciami dialogów i spłyconymi bohaterami… Ale nie o Kingu będzie tutaj mowa, chociaż ten pisarz wywołał we mnie równie skrajne emocje – mam na myśli Michaela Crichtona i jedną z jego ostatnich powieści zatytułowaną „Rój”.

„Rój”, którego oryginalny tytuł brzmi „Prey” i oznacza zdobycz/ofiarę, mogłaby być jedną z najlepszych powieści Michaela Crichtona. Zawiera w sobie wszelkie elementy tak charakterystyczne dla prozy tego amerykańskiego pisarza, które obecne były w jego absolutnie klasycznych i doskonałych powieściach jak kultowy już „Jurassic Park” (tak moi Drodzy, to Crichton na nowo przywołał do życia dinozaury), perfekcyjnie przygodowe „Kongo”, przerażającej „The Andromeda Strain”, czy podwodnie mrocznej „Kuli”. A to tylko „czubek góry lodowej” jego twórczości, bo w zakamarkach skrywa się jeszcze sporo świetnych tytułów. Szkoda, że potencjał „Roju” tonie w masie fatalnych dialogów, infantylnych bohaterów i zupełnie niepotrzebnych wątków rodzinnych, bo główny zamysł, jak to u Crichtona bywa, jest genialny i obiecywał naprawdę wiele. To wszystko nie oznacza jednak ostatecznego dramatu, bo wciąż, pomimo swojej średniości, „Rój” oferuje ciekawe rozwiązania technologiczne, dość przerażające w swoim przewidywaniu przyszłości. Bo kto jeszcze nie czytał i nie zna crichtonowskiej klasyki, powinien wiedzieć, że pisarz ten czerpał zawsze inspiracje z najnowszych nowinek technologicznych, medycznych i informatycznych, wtłaczając je w swoje opowieści jako główną oś i wokół nich budując resztę fabuły.

Podobnie rzecz ma się w „Roju”. Punktem wyjścia są: niezwykle obiecująca nanotechnologia, czyli działanie na poziomie mikrocząsteczek i atomów, inżynieria genetyczna oraz tworzenie sztucznej inteligencji. Inaczej mówiąc, dość skomplikowana zabawa w Boga, na wysokim poziomie zaawansowania. Głównym bohaterem natomiast jest Jack Forman, jeden z lepszych światowych programistów, który poprzez malwersacje swojego szefa, stracił wysokie stanowisko, jak również dobrą opinię w branży. Ostatnimi czasy całe dnie spędza w roli „domowego koguta”, opiekując się trójką dzieci i parając się zadań typowo przydomowych. Finansowo całą rodzinę wspiera żona Jacka – Julia, jedna z najlepszych specjalistek w firmie Xymos, która jest pionierem na raczkującym rynku nanorobotyki. Razem z innymi inżynierami Julia opracowuje technologie, które wspomóc mając łączenie żywych tkanek z nanorobotami w celu walki z komórkami rakowymi, czy chorobami genetycznymi, tym samym wydłużając życie i dając szansę na życie tam, gdzie ciało samo nie dałoby rady. Jest to piękna i niezwykle idylliczna idea, ale jak to z ideami bywa, łatwo mogą łatwo wymknąć się spod kontroli, tym bardziej jeśli w całość zamieszana jest zabawa sztuczną inteligencją i eksperymenty na poziomie molekularnym.

Jack bardzo szybko zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak z jego żoną, gdy ta z niezrozumiałych przyczyn zaczyna się niecierpliwić i wyjątkowo brutalnie odzywać w stosunku do ich dzieci. Szczególnie wtedy, gdy widzi, jak Julia uderza malutką Amandę i krzyczy na nią, zamiast przytulić ją i uspokoić. Zauważa zmianę zachowania, rosnącą brutalność i utratę instynktów, przede wszystkim rodzicielskiego. Z początku Jack ma wrażenie, że Julia jest po prostu przemęczona, ale z czasem dostrzega więcej niepokojących zmian. Podejrzewa romans, potrzebę ucieczki od rodziny, ale nigdy nie podejrzewałby tego, o czym dowie się, gdy zostanie wezwany do tajnej bazy Xymos, ukrytej na pustyni przed wzrokiem ciekawskich. Jack ma za zadanie pomóc naukowcom opanować skomplikowany system komputerowy, który pozwolił im na pracę nad ich wyjątkowym projektem. Jack staje się świadkiem morderczych działań eksperymentu, który wymknął się spod kontroli i sprowadził swoich twórców do biernej obserwacji narodzin perfekcyjnego drapieżnika, przed którym nie ma ucieczki.

Jest moc akcji, jest doskonały zamysł fabularny z doprowadzonym do perfekcji wątkiem technologicznym i sporo fabularnych zakrętów i twistów. Klasyczny Crichton, nic dodać, nic ująć. Tylko zabrakło spoiwa, jakim byłyby intensywne dialogi, ciekawi bohaterowie, i rozbudowane relacje między nimi. W zamian dostajemy podstarzałego, niepewnego swojej roli w społeczeństwie tatusia, który nie potrafi pogodzić się z karierą swojej żony. A gdy w końcu mu się to udaje i od nowa odzyskuje szacunek w swoich oczach, to psychicznie wraca do roli tatusia i nie umie pogodzić się ze zmianami. Całkowicie rozumiem zamysł autora – w końcu początek lat dwutysięcznych zawierał w sobie mnóstwo dyskusji na temat tradycyjnych roli mężczyzn i kobiet, a tzw. zamiana ról, gdzie to kobieta przejmuje dowodzenie finansowe i robi karierę, stała się po prostu modna. Niestety, o ile w obyczajowej powieści sprawdziłby się ten element w świetny sposób, to do gatunku Crichtona, jakim jest techno-thriller, zupełnie nie pasuje. Odrzuca od postaci i nudzi.

Kto jeszcze twórczości Michaela Crichtona nie zna, koniecznie poznać musi, ale lepiej w tym wypadku od „Roju” nie zaczynać (tutaj zawracam Was do „Kongo” i „Jurassic Park”). Kto jednak mimo powyższych wad jest wciąż ciekawy albo tak jak ja pozostaje wielbicielem jego prozy – niech przekona się na własnej skórze. Bo „Rój” pozostając pozycją średnią w rankingu dzieł Crichtona, wciąż ma coś w sobie i warto do niego zajrzeć. A do tego pozostaje świetną opowieścią ku przestrodze, dla wszystkich tych, którzy niezmiennie wierzą w bezsprzeczną siłę technologii i eksperymentowania z życiem. Czasami warto powiedzieć sobie stop, zanim będzie za późno, bo ewolucja, nawet ta wymuszona, nie będzie na nikogo czekać.

A ja zapominam o nanorobotach, nie myślę o konsekwencjach genetycznej zabawy atomami, tylko pakuję manatki i na nowo rozplanowuję powrót na ulubioną, pogrążoną w tropikalnych mgłach, crichtonowską Isla Nublar, o której napiszę Wam pewnie jeszcze tej wiosny.

O.

„Jestem Legendą” Richard Matheson

Bombla_IamLegend

 

„Full circle. A new terror born in death, a new superstition entering the unassailable fortress of forever. I am legend.”

O wampirach mówi się i pisze wiele. W końcu to ikony popkultury i kultury w ogóle. Mityczne stwory, nieśmiertelne i ponadczasowe. Wyciągnięte z odmętów legend i ludowych przesądów. Historii o potwornych istotach wysysających krew z niewinnych ludzi, szczególnie zamiłowanych w młodych dziewicach i dzieciach. Od czasów napisanej przez Polidoriego noweli zatytułowanej „Wampir”, a kilkadziesiąt lat później wydania kultowej już powieści, dzięki której narodziła się jedna z największych ikon literacko-filmowych świata, czyli „Draculi” Brama Stokera, wampir zadomowił się na dobre i sam został niejako wciągnięty w popkulturowe szaleństwo. Nie ukrywam, że lubię wampirze postacie. Kuszą i fascynują, oscylując na granicy największego tabu z możliwych. Oczywiście te najbardziej klasyczne, prawdziwie okrutne, skłonne do sadyzmu i walające się w oparach dekadencji.  Perwersyjne w swoim łaknieniu i potrzebie opijania się krwią do nieprzytomności. O takich wampirach warto czytać i takich wampirów warto szukać w odmętach dobrej literatury.

Czasami w swoich poszukiwaniach można natrafić na prawdziwą wampirzą perełkę. Opowieść intrygującą pomysłem, bawiącą się formą, przekształcającą mit i nadającą zdawałoby się utartym już ścieżkom całkowicie nową jakość. Taka jest właśnie doskonała, klasyczna powieść Richarda Mathesona zatytułowana „Jestem Legendą” („I am Legend”) z 1954 roku, która pomimo tylu lat wciąż pozostaje jak najbardziej aktualna i ponadczasowa. Powieść niezwykła i dość prekursorska, ukazująca jako jedna z pierwszych zagładę ludzkości w związku z pandemią nieznanego do tej pory zmutowanego wirusa.  Jednocześnie mocno zakorzeniona w swoich czasach. Akcja „Jestem Legendą” rozgrywa się dwadzieścia lat w przyszłość, czyli w latach siedemdziesiątych dwudziestego stulecia, w Stanach Zjednoczonych. Kolejny światowy konflikt przyniósł człowiekowi ostateczne rozwiązanie. Co prawda nikt już nie był zwycięzcą, ale jedno było pewne – zbrojne ataki zmieniły coś na naszej planecie. Zaraz po wojnie zaczęły się związane z użyciem broni masowego rażenia zmiany klimatu, niosące za sobą upalne wiatry, wiry powietrza i burze. A wraz z nimi nadeszła śmiertelna choroba.

Głównym bohaterem powieści jest Robert Neville – ostatni człowiek na ziemi. W związku z pandemią stracił swoich najbliższych, żonę i córkę. Stracił również sąsiadów i znajomych. Wszystkich. Neville jest całkiem sam. Od prawie dziesięciu lat. I od prawie dekady, każdego dnia objeżdża swoje miasto zabijając kolejne ofiary choroby, a nocą, gdy nadchodzi pora ich żerowania, barykaduje się w swoim domu i słucha muzyki klasycznej, czekając na świt i pierwsze promienie słońca. Bo jak pewnie zdążyliście już się domyślić, pandemia, która owładnęła ziemię, to rodzaj potwornego wirusa, który zamiast ostatecznie zabijać, zamienia ludzi w wampiry. W ten sposób wokół Neville’a wciąż piętrzą się istoty, znane sprzed lat twarze, ale wszystkie już krwiożercze, nieustające w swoim polowaniu za świeżym pokarmem. Na szczęście, o ile najbardziej aktywne są one nocami (wtedy wyją, kuszą, krzyczą i łaszą się do drzwi naszego bohatera), to w ciągu dnia chowają się po domach, ciemnych zakamarkach i śpią, czekając na nadejście zmierzchu.

Każdy kolejny dzień Neville’a jest podobny do drugiego. Po przebudzeniu, ablucjach i innych zwykłych czynnościach obwiesza się czosnkiem i przygotowuje na polowanie. Chociaż polowanie nie brzmi odpowiednio, gdy opisuje się systematyczne tropienie kryjówek i wybijanie wampirów we śnie. Ponadto Neville prowadzi także na własną rękę badania –buduje sobie laboratoryjny kącik, pobiera próbki i najpierw próbuje odizolować wirus/bakterię, którą nazwie Vampiris, a potem eksperymentując na różne sposoby marzy o odnalezieniu lekarstwa. Neville tęskni do zwykłego, normalnego życia. Wciąż wspomina ukochaną żonę, widzi jej twarz w wampirzycach kręcących się u niego pod domem. Obserwuje upadek świata, opisuje go i powraca myślami do życia „przed”, gdy miał jeszcze nadzieję, gdy jeszcze wierzył w normalność.

Im dalej przenikamy do postapokaliptycznego świata Neville’a tym wyraźniej zauważamy jego przemianę. Coraz głębiej brnie w eksperymenty i poszukiwania. Przypominając z początku wyciągniętego z klasyki literatury pogromcę wampirów Van Helsinga, z każdym kolejnym dniem zaczyna bardziej przypominać zdeprawowanego doktora Mengele. Przestaje zabijać „szybko i czysto” nabijając wampiry na osikowe kołki, ale w zamian zaczyna się bawić swoimi ofiarami – wyciąga na słońce i obserwuje jak powoli ich ciało pali się w promieniach lub wstrzykuje specjalnie wydestylowane ekstrakty z czosnku, by z fascynacją obserwować powolne rozpuszczanie się tkanek. Porównuje ich budowę, nacina, rozcina, czy bada czaszkę. Dla Neville’a nie ma już żadnego tabu, nie ma prawa, poza tym, które sam sobie tworzy. Dzięki swoim okrutnych praktykom zmniejsza się również wampirza populacja, a jego nocni goście, którzy dziesiątkami czatowali i wyli pod domem, powoli się wykruszają. Neville zaczyna pogrążać się w coraz większym szaleństwie, napędzanym jego rosnącym poczuciem osamotnienia. I wtedy w jego życiu pojawia się Ruth, a wraz z nią powraca utracona dawno nadzieja.

 „Jestem Legendą” Mathesona zaskakuje swoją uniwersalnością. Nie nudzi, co to, to nie. Wciąga i zachwyca wieloznacznością. W przeciągu tych kilkudziesięciu lat nie straciła nic ze swojej wymowy, pomimo że stworzona była jako odpowiedź na przenikliwy strach Zimnej Wojny, na wspomnienie okrutnych wojen i masowej zagłady. Samotność prowokuje emocjonalne burze, naznacza rzeczywistość, mijający czas, gdy nie ma już nikogo do kogo można się odezwać. Przychodzi horror monotonności, horror odpowiedzialności i horror podejmowania wyborów. Neville’owi pozostaje jedynie co noc słuchać wycia w ciemnościach, obserwować zrujnowany świat i samemu powoli zamieniać się w swoisty rodzaj bohatera. Legendę opartą na własnym życiu, tym samym przechodząc do historii nowej ludzkości i zostając ostatnim takim człowiekiem.

O.

„Heart-Shaped Box” Joe Hill

Bombla_HeartShapedBox

 

„The dead win when you quit singing and let them take you on down the road with them.”

Całkiem niedawno, przy okazji październikowych zdobyczy pisałam Wam o bukowej, zupełnie przypadkowej niespodziance na jaką natrafiłam poszukując dobrego, zimowego horroru. O powieści, której intrygujący tytuł przyczepił się do mnie i kręcił się za mną, dopóki jej nie zakupiłam i nie zaspokoiłam chorobliwej ciekawości. Chodzi mi oczywiście o „NOS4A2” (polska premiera podobno w czerwcu) i jednocześnie odkrycie twórczości Joe Hilla, najstarszego syna Stephena Kinga, który (całe szczęście!) poszedł w ślady ojca i ma szansę kontynuować dzieło mistrza literatury grozy. W jego opowieściach jest coś znanego, jakaś namiastka przeszłości i klasyki, za którą tęsknię teraz, poznając nowe twory samego Kinga. 

Tym razem jednak zdecydowałam się sięgnąć po debiutancką powieść Hilla, czyli „Heart-Shaped Box” (tytuł zaczerpnięty z piosenki Nirvany pod tym samym tytułem i oznacza Pudełko w kształcie serca) i lektura tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że pisarz ten ma w głowie równie intrygujące historie co jego skądinąd uwielbiany przeze mnie ojciec i wcale a wcale nie ma zamiaru zaprzestać się nimi dzielić. Co więcej, pozostawia wrażenie, że dopiero się rozkręca i jeszcze długo nie przestanie nas porządnie straszyć. Od razu nadmienię, że „Heart-Shaped Box” to bardzo klasyczny horror, który swoje korzenie zawarł w tradycyjnych historiach grozy – czerpie od najlepszych, w tym również od Lovecrafta, którego czuć intensywnie wzdłuż fabularnych wątków, zachowujących jednak nowoczesny zamysł całości. Głównym spoiwem powieści jest strach, zarówno ten bohaterów przed śmiercią, przed nieuniknionym, jak również nasz czytelniczy strach przez nieznanym i potwornym, przed światem zmarłych i tym co wychodzi „z drugiej strony”, a czego nie chcielibyśmy nigdy spotkać.

Jude Coyne to podstarzały artysta rockowy, który po rozpadzie swojego zespołu, pogrąża się powoli w marazmie i otchłani swoich wspomnień o dawnej sławie. Nie daje już koncertów, większość czasu spędza na wywiadach, spotkaniach, albo innych tego typu imprezach, na których nie musi okazywać swojego talentu, a raczej po prostu bywać ku radości tłumów. Prowadzi spokojne, w miarę ułożone życie, którym kieruje jego menadżer, a on sam w tym czasie zajmuje się swoim domem, dwoma ukochanymi psami i licznymi kochankami, które z przyczyn dużej ilości rozpoznaje jedynie po przydomkach zaczerpniętych z nazw stanów, z których dziewczyny pochodzą. W ten sposób przez jego dom przewinęły się Florydy, Kentucky i Goergie – każda podobna do drugiej, młoda i zagubiona dziewczyna.

Coyle ma także wyjątkową pasję, a raczej rodzaj osobliwego hobby. Otóż zbiera przedmioty okultystyczne, związane ze śmiercią i wszystkim co mroczne i nietypowe. W jego kolekcji znaleźć można zarówno spreparowaną ludzką czaszkę, stary stryczek po prawdziwych egzekucjach, czy film „ostatniego tchnienia” tzn. gatunku snuff. Przedmioty te dostawał w prezencie, kupował na aukcjach (osobiście bądź przez agentów) lub wynajdywał na różnorakich stronach internetowych. Kiedy przychodzi do niego propozycja zakupienia prawdziwego ducha, Coyle nie waha się ani chwili, tym bardziej, że cena jest jak najbardziej przystępna, a sama oferta stworzona jakby specjalnie dla niego.

Duch, zdaniem jego pierwotnej właścicielki, ma przybyć za swoim ulubionym garniturem zamkniętym w pudełku w kształcie serca. Ma to być niegroźna, sympatyczna obecność pozostała po ojcu kobiety, która idealnie dopełni niesamowitej kolekcji rockmana. I jak się z pewnością domyślacie duch faktycznie przybywa za pudełkiem. Tylko że nie jest to wcale duch miłego, przyjaznego staruszka, ale mściwej istoty, która za swój pośmiertny cel postanowiła postawić sobie zniszczenie Judasa Coyle’a, poprzedzone doprowadzeniem go na skraj obłędu i odebraniu mu wszystkich tych, na których mu zależy. By tego dokonać i ziścić swoje marzenie duch wykorzystuje umiejętności, których mistrzem był za życia – hipnozę i manipulację emocjami. Na jaw wychodzą przerażające wydarzenia sprzed lat, traumy dzieciństwa i smutne konsekwencje wyborów, jakich Judas dokonał lata wcześniej. I rozpoczyna się wyścig ze śmiercią.

Joe Hill w „Heart-Shaped Box” zawarł wszystkie podstawowe elementy, które często przewijają się zarówno w jego twórczości, jak i w prozie Kinga. Znajdziemy tu umiłowanie do motoryzacji i tym samym nawiązanie do klasycznych powieści drogi, w których bohaterowie przemierzają kraj w poszukiwaniu odpowiedzi na najbardziej dręczące ich pytania. Idąc tym tropem zauważymy równie znany motyw walki o własne, zagubione „ja”, pogodzenia się ze swoją przeszłością i błędami młodości. Powrót do lat młodzieńczych wyciąga na wierzch stare traumy, które nawiedzały bohaterów całe życie i w końcu, po latach, przychodzi możliwość ich zrozumienia i odpuszczenia dawnych win. Tym samym ich życie od nowa nabiera sensu, zyskuje nowy kierunek – są gotowi na poświęcenie i otwarci na miłość.

W „Heart-Shaped Box” czytelnik obeznany z horrorem i literaturą grozy odnajdzie wiele pomniejszych nawiązań i znanych motywów, które wywodzą się z klasyki tego gatunku. Hill jednak poobracał i wykorzystał je tak umiejętnie, że zebrane razem tworzą zestaw doskonały. Sprawdzony, a jednak wciąż zaskakujący, który sprawia, że z każdą kolejną stroną coraz bardziej pragniemy siedzieć przy zapalonym świetle i z całą pewnością wolimy nie zgłębiać tajemnic kryjących się pod naszymi łóżkami, czy w odmętach szaf. Historia Judasa Coyne’a zaraża nas strachem, który sączy się poprzez rozdziały. Przypomina też, że wszelkie krzywdy, jakie wyrządzamy w trakcie swojego życia innym, bliskim nam ludziom, mogą mieć nieprzyjemne konsekwencje, wrócić do nas z siłą pędzącego bumerangu, w najmniej spodziewanym momencie. I oczywiście, gdy jest już po wszystkim, „Heart-Shaped Box” pozostawia po sobie wielką traumę, niczym z czasów dzieciństwa i zaczątki fobii przed czarnymi pudełkami w kształcie serca.

O.

„Człowiek Nietoperz” Jo Nesbø

Bombla_CzłowiekNietoperz

 

„On the second day, he came with a single red rose

He said: „Give me your loss and your sorrow”

I nodded my head, as I lay on the bed.

If I show you the roses, will you follow?”

Where The Wild Roses Grow Nick Cave&Kylie Minogue

Skandynawskie kryminały. Hasło doskonałe. Przyciąga jak magnes. Przynajmniej mnie. Czytelniczkę wiecznie stęsknioną za zimą i za zimnem w ogóle. Ewentualnie za jesienią. Za zamglonym słońcem. Lodowatym deszczem, siekącym po twarzy. Za hulającym wiatrem. Za mrozem. I chrupiącym śniegiem pod nogami. Spragnioną dobrze opowiedzianych historii na godnym poziomie. Oczekującą silnych bohaterów rodem z Północy, którzy zmagać będą się nie tylko z okrutnymi zbrodniami, ale także nieprzyjaznym otoczeniem lodowatych krajobrazów. Kryminały obiecują porządną, misternie utkaną intrygę. Kuszą tajemnicami i skomplikowanym śledztwem, które mogę spokojnie i po cichu obserwować z oddali, schowana pod kocem. I przede wszystkim nęcą mnie tym lodowym podmuchem, nawet w środku upalnego lata.

I nagle przydarzył mi się Jo Nesbø i jego pierwszy tom kryminalnego cyklu z Harrym Hole w roli głównej, czyli „Człowiek Nietoperz”. No bo jak to? Że niby skandynawski kryminał, ale w Sydney? Gdzieś po drugiej stronie globu, z kangurami, kamiennymi pustyniami i skwierczącym słońcem? Nie, nie – to z pewnością nie mogło się udać. A jednak. Po pierwszych rozdziałach wpadłam jak przysłowiowa śliwka w kompot i nie mogłam się oderwać. I nieistotne stały się zupełnie australijskie okolice. Nieważne nawet, że miejscami czułam się, jakbym z dystansu obserwowała po raz kolejny „Pricillę Królową Pustyni”. I nawet to otumaniające słońce nie drażniło mnie tak bardzo, bo poznając głównego bohatera wiedziałam, że on też czuje się totalnie wyciągnięty z kontekstu. Wtłoczony w świat, który jest mu całkowicie obcy.

No właśnie. Główny bohater. Detektyw Harry Hole.  Już pierwsze zdanie powiedziało mi o nim wszystko. Od razu mogłam wczuć się w jego postać, tym samym wciągając się w opowieść – „Czuł się fatalnie.” W takich warunkach i ja czułabym się potwornie. Harry Hole od wejścia na scenę wydaje się być przytłoczony gorącem, kolorem i rzeczywistością niby wyciągniętą z surrealistycznego filmu. Rasowy Norweg. Surowy w obyciu. Facet z przeszłością. I ta australijska zbrodnia. Niby zwyczajne morderstwo młodej dziewczyny. Wszystko powinno być proste i łatwe. Wokół niego zaczynają się kłębić sami sympatyczni, otwarci ludzie – wszyscy chcą mu pomóc. Każdy ma coś do dorzucenia. A im dalej w śledztwo, tym bardziej rysuje sie obraz Australii, którego my czytelnicy wcale nie mieliśmy ochoty zgłębiać, a tym bardziej nasz bohater, który musi poznać go na własnej skórze.

Z początku Australia wydaje się być niczym hippisowska, pacyfistyczna enklawa zawieszona w czasie. Wszędzie kolorowo. Wszechobecna tolerancja. Króluje otwarta tęczowa kultura. Totalna, międzynarodowa mieszanka. Każdy uśmiechnięty. Szczery do bólu. Nikt nie ma nic do ukrycia. Harry Hole szybko odkrywa, a my razem z nim, że ta radosna twarz to jedynie maska, za którą kryją się zawiść, skrywane od lat urazy i często smutek. Każdy z bohaterów ma tajemnicę. Większość tych sekretów jest brudna, niejasna, powiązana z podziemnym życiem miasta. Kolejne postacie dramatu „Człowieka Nietoperza” zamieszane są w dziwne zależności, których nikt by się po nich nie spodziewał. Osobiste nieszczęścia ukrywają dla siebie i pilnują, by nikt nie spenetrował ich małych, zamkniętych światów.

Jo Nesbø utopijną krainę szczęśliwości ni stąd ni zowąd przekształca, przynajmniej na papierze, w  okrutne i bezlitosne piekło. Sielankowe poczucie szczęśliwości i oderwania zastępuje brutalnym ściągnięciem na ziemię. Australia z każdą kolejną stroną zaczyna przypominać tę mroczną, ciemną Skandynawię, tak bliską wszystkim miłośnikom kryminałów Północy, ale odwróconą do góry nogami. Jej obleczone w palące promienie lustrzane odbicie. Na wierzch wypływają odwieczne społeczne konflikty. Wracają historie wybitych aborygeńskich plemion, przepędzonych i spędzonych niczym bydło na niechciane tereny, do rezerwatów. Ujawniają się nienawiść, niezrozumienie i rasowa niechęć, wypływające z lat kłamstw, którymi karmią się mieszkańcy zagubionego kontynentu. Wystarczy spojrzeć z dystansu. Przyjrzeć się bliżej temu, co za bardzo się świeci i mami wzrok.

Wychodzi na to, że „Człowiek Nietoperz” okazał się być doskonale skonstruowanym kryminałem, w jak najbardziej skandynawskim stylu. Bo wszystko jest na swoim miejscu, a fabuła powieści co prawda spowita gorącym powietrzem, perfekcyjnie znajduje swoje odbicie w lodowatych rejonach Północy. Jo Nesbø stworzył historię, w której nic nie jest takie, jak się wydaje, a każda kolejna napotkana postać ma jeszcze więcej tajemnic i ukrywa się szczelnie za maską pozornego szczęścia. Do tego całość powieści owinięta jest w aborygeńskie legendy, które przeplatają się z fabułą, inspirują kolejne części i rozdziały, by okazać się kluczem do rozwiązania całej zagadki. I na dodatek ten Nick Cave gdzieś w tle mruczący balladę o śmierci… Jak dobrze było poznać Harrego Hole – chcę więcej.

O.

„Szczęśliwa Ziemia” Łukasz Orbitowski

Bombla_SzczęśliwaZiemia

 

„Warto tańczyć tu, w podziemiach. Za każdą nieprzespaną noc i połamany dzień. Za lodowate miesiące rozgrzewane tylko gniewem. Za drogi pełne spalonych domów i łunę na horyzoncie. Za popsute ciało i jego gniew kaleki. Za rzeczy niedokończone. Za kobiety o głodnych łonach i moje własne wysuszenie. Za świt witany w kuchni. Za Rykusmyku. (…) Za dziecko uschłe w przypadkowej matce. Za miłość. Za pieniądze. Za to, żeby wreszcie nastał koniec. Za ciszę, żeby trwała.”

Gdybyś mógł spełnić jedno życzenie, czy już wiesz o co byś poprosił? Gdybyś zyskał w swoim życiu szansę na ziszczenie najskrytszych pragnień, czy potrafiłbyś wybrać to jedno, jedyne? Bogactwo? Miłość? Zemstę? W mitologii na całym świecie odnaleźć można podania o istotach z pogranicza światów, które potrafią spełniać marzenia. Bazyliszki, smoki, złote rybki, różne legendarne maszkarony, strzegące mrocznych sekretów i ukrywające się w głębokich otchłaniach ziemi, z dala od ludzkiego wzroku. Śmiałkowie, którzy zdobędą się na odwagę, pokonają przeszkody i wreszcie dotrą do ich kryjówek będą mogli na własnej skórze przekonać się o mocach tych istot. Oczywiście nic za darmo. Wszystko na tym świecie ma przecież swoją cenę. Zyskując coś, najpierw trzeba stracić. I nigdy do końca nie wiadomo jakie będą skutki życzeń wypowiedzianych przez zachłanne, zagubione dusze. Strzeż się swoich pragnień, bo mogą się spełnić, szepcze głos rozsądku z ciemności.

Nowoczesną legendę o sekretach kryjących się w podziemiach pewnego zamczyska opowiada Łukasz Orbitowski w swojej najnowszej powieści „Szczęśliwa Ziemia”. Rykusmyku to miasteczko jakich wiele. Przynajmniej tak może wydawać się nieuważnemu obserwatorowi. Przejezdnemu. Jakiemuś zwykłemu turyście. I wszystko tylko do chwili, gdy nie zatrzyma się tam na trochę i nie zacznie rozglądać dookoła. Coś tu jest zdecydowanie nie tak. Widać, że dzieje się coś niedobrego. Niewyjaśnionego. Najpierw w oczy rzuca się wszechogarniający marazm i brak perspektyw. Ludzie krążą po ulicach, już nawet nie smutni, a po prostu zrezygnowani. Im bliżej zagłębiać się w miasto, tym bardziej wychodzi na wierzch jakaś niezrozumiała groza. Coś wisi w powietrzu. Najlepiej widać to po zmroku. Gdy w środku nocy, ni stąd ni zowąd, na ciemnych ulicach zauważyć można snujące się, samotne postacie. Często kobiety. Jakieś takie poszarpane, zapłakane. Ledwo włóczące się w kierunku miasta. I nikt z miejscowych nie zwraca na to specjalnej uwagi.

A nad wszystkim góruje zamek Rykusmyku. Stara budowla, pamiętająca pradawne dzieje miasteczka, jeszcze z czasów Piastów. Otoczony wysokimi drzewami, w środku zieje ciemnością i labiryntem korytarzy. Te właśnie tajemnicze, niezbadane wnętrze kusi piątkę nastoletnich przyjaciół: Sikorkę, DJ Krzywdę, Trombka, Blekotę i Sedesa. To niesforne chłopaki, o gorących głowach, spragnieni wolności, nieokiełznanej miłości i szczęścia, o które tak trudno w Rykusmyku. Wciąż beztroscy, jednak już zdający sobie sprawę ze swoich nijakich perspektyw na przyszłość. Co prawda ich życie do tej pory dalekie było od sielankowych wyobrażeń o młodości, jednak we własnym gronie czuli się bezpiecznie. Mieli wrażenie, że są zdobywcami i uda im się wyrwać, uciec, gdzieś daleko, poza granice sennego, rodzinnego miasteczka.

Pewnego ostatniego dnia lata, tuż przed wkroczeniem w dorosłość, przyjaciele w ramach ostatniej wspólnej przygody, postanawiają spenetrować zamkowe podziemia i poznać ich sekret, o którym przez lata słyszeli jedynie niezrozumiałe plotki, nigdy niedokończone urywki zdań. Wkraczając w ruiny zostawiają za sobą życie jakie do tej pory wiedli i wchodzą w ciemność. W korytarzach zamczyska poznają prawdę tak o sobie, jak o mieście, w którym mieszkają. Tracą złudzenia, a wraz z nimi ostatnie cząstki niewinności jakie w sobie nosili. W zamian dostają dokładnie to, o co postanowili poprosić – spełnienie najskrytszych marzeń. Po tamtej nocy są pewni, że rozstają się już na zawsze. Nazajutrz każdy z nich rozpoczyna nowe życie, przekonany, że nigdy więcej nie postawi nogi w Rykusmyku.

„Szczęśliwa Ziemia” Łukasza Orbitowskiego to niesamowita opowieść o dorastaniu i bolesnej inicjacji, jaką ta dorosłość się rozpoczyna. Chłopaki zamieniają się w mężczyzn i z chwili na chwilę zaczynają być świadomi nieodwracalnych wyborów jakich dokonali w podziemiach zamku. Mijają lata, życie każdego z bohaterów przyjmuje zaskakujący, bardzo bolesny obrót. Zaczynają rozumieć, że to właśnie jest cena za spełnione życzenia, ich „krzyż”, który od tej chwili będą musieli dźwigać, aż do śmierci. Powracają wspomnienia i poczucie odpowiedzialności za dokonane wybory. W historii o Rykusmyku horror łączy się z powieścią obyczajową, historią o życiu naznaczonym nieszczęściem, napiętnowanym klątwą dorosłości i pragnieniami, które każdy z piątki przyjaciół wypowiedział tamtego ostatniego dnia lata ich młodości. Nic nie jest oczywiste. Wszystko jest względne, a każda z obietnic zostaje złamana.

„Szczęśliwa Ziemia” nie jest zwyczajną powieścią. To historia, w którą jesteśmy skorzy uwierzyć, bo jest w niej coś urzekającego. Ten element magiczny, dzięki któremu jesteśmy w stanie spakować się i wyruszyć w podróż w poszukiwaniu Rykusmyku. Zabawić się w Indianę Jonesa i poznać tajemnice potwora w ciemności. Czegoś, co za potencjalnie niewielką cenę, jest w stanie ziścić nasze największe pragnienia. Rozwiązać pozornie nierozwiązywalne problemy. Ofiarować drugą szansę tam, gdzie wszystko wydawało się stracone. To doskonale napisana, nowa polska legenda o spełnianiu marzeń, o poświęceniu, o miłości i nienawiści. A przede wszystkim o niezwykłym sekrecie i męskiej przyjaźni, która przetrwała lata rozdzielenia, by w chwili największego kryzysu odrodzić się na nowo i stawić czoło koszmarom codzienności. Opowieść mocna, brutalna i niezwykle intensywna w penetrowaniu swoich sekretów. Wciąga, intryguje i w końcu – zostawia iskierkę nadziei tym, którzy najbardziej jej potrzebują.

O.

*Za tę prześwietną powieść dziękuję Oskarowi Grzelakowi z wydawnictwa Sine Qua Non.
**Notka osobista: co tu dużo pisać – „Szczęśliwa Ziemia” wciągnęła mnie bez reszty, zaraziła tajemnicami i snutą legendą tak bardzo, że teraz czuję, że muszę po prostu poznać inne powieści Łukasza Orbitowskiego. 🙂

„Wołanie kukułki” Robert Galbraith aka J.K. Rowling

Bombla_WołanieKukułki

Zaczęło się całkiem niewinnie. Tak jak setki podobnych historii każdego roku. Niejaki Robert Galbraith napisał powieść. A konkretnie kryminał. Jeden z wielu debiutujących na rynku. Miał niezwykłe szczęście – w kwietniu 2013 roku wydawnictwo Little, Brown and Company, należące do dużej grupy Hachette, zdecydowało się zaryzykować i wydać książkę tego nieznanego brytyjskiego autora. „Wołanie kukułki” („Cuckoo’s Calling”), bo tak brzmiał tytuł powieści, trafiło do księgarń w średniej ilości egzemplarzy, wśród krytyków zebrało umiarkowanie pozytywne recenzje i na jakiś czas zaginęło w tłumie podobnych propozycji literackich. Do czasu. Przypadkowy tweet i dociekliwy redaktor brytyjskiego wydania Sunday Times’a poszedł za tropem i krok po kroku odkrył, że Robert Galbraith dzieli zarówno wydawcę, edytora, jak i agenta z… J.K. Rowling. Porównując style oraz język obojga autorów i dodając do tego swoje odkrycie, postanowił nie czekać, ale od razu zgłosił podejrzenia do samej pisarki. Oczywiście plotki okazały się być prawdziwe i wyszło na jaw, że J.K. Rowling j e s t Robertem Galbraithem. Czy był to jedynie przypadek? Czy może wyrafinowana forma promocji? Jak by nie było, „Wołanie kukułki”, które do tej pory plasowało się na ponad kilkunastotysięcznych miejscach w rankingach sprzedaży, z dnia na dzień wskoczyło na szczyty bestsellerów i utrzymuje się tam do dziś.

„Wołanie kukułki” to pierwszy tom kryminalnej serii brytyjskiej pisarki, zapowiadający cykl, którego głównym bohaterem jest detektyw Cormoran Strike. Cormoran to postać nietypowa na tle popularnych bohaterów innych powieści detektywistycznych. Zaczynając od jego pochodzenia (jest nieślubnym synem gwiazdy rocka), przez trudne dzieciństwo i rodzinną tragedię, po militarną przeszłość i utratę nogi na misji w Afganistanie. Ma dopiero trzydzieści pięć lat i tracąc wszystko to, na czym najbardziej mu zależało, rozpoczyna działalność detektywistyczną. Przypadkiem, do jego biura wkracza nowa, tymczasowa sekretarka­ ­– Robin, a wraz z nią kończą się miesiące zawodowej posuchy. Robin, dla kontrastu, jest zwyczajną, chciałoby się napisać „pracującą dziewczyną”. Świeżo zaręczona, wciąż naiwna życiowo i pozornie szczęśliwa, żyje sobie w swoim małym światku i wydaje jej się, że jedyne o czym marzy, to ustatkowanie się i nudna praca w korporacji. O tym, jak bardzo się myli, przekona się, gdy wraz z Cormoranem rozpocznie prywatne śledztwo w sprawie domniemanego samobójstwa słynnej top modelki Luli Landry.

Zlecenie dostają od brata Luli – Johna Bristowa. Co prawda, policyjne śledztwo zostało już oficjalnie zakończone, a jako przyczynę śmierci podano samobójstwo poprzez rzucenie się z dużej wysokości, ale jej brat nie wierzy, by Lula mogła sama zakończyć swoje życie. Podejrzewa, i posiada częściowe dowody na to, że młodsza siostra została zamordowana i w trzy miesiące po jej tragicznej śmierci ma zamiar rozwiązać tę zagadkę. Już na początku dowiadujemy się, że to właśnie Lula jest tytułową „kukułką”, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Urodziła się w bardzo biednej, ciemnoskórej rodzinie, a w wieku czterech lat została odebrana biologicznej matce, by zaraz zostać oddaną do adopcji. Jej nowi rodzice, bogaci i wpływowi, otworzyli przed nią świat dobrobytu i niezwykłych możliwości. Zjawiskowa dziewczyna już jako nastolatka rozpoczęła karierę modelki, by w kilka lat później stanąć na szczycie. Tylko, że Lula nie pasowała do swojego środowiska. Widzieli to wszyscy znajomi wokół niej i to oni nadali jej nietypowy przydomek Kukułki. Niezbyt dobrze czuła się wśród ludzi należących do najwyższej elity społecznej, którzy potrafili działać jedynie z wyrachowaniem i chłodną kalkulacją. Przytłoczona pracą, sławą i otaczającym ją zakłamaniem, popadła w silną depresję i stała się łatwym celem zarówno dla członków swojej rodziny, jak i wpływowego otoczenia. Tym samym jest zarówno kukułką-podrzutkiem, jak i kukułką-świrem (potocznie „cuckoo” znaczy stuknięty).

Cormoran rozpoczyna śledztwo i im głębiej wnika w życie Luli, tym bardziej zauważa, że ofiara szukała przede wszystkim czegoś prawdziwego, bezpiecznej przystani, kogoś, kto nie będzie chciał jej jedynie wykorzystać i traktować jak maszynkę do robienia pieniędzy. I chociaż sama nie była nigdy świętą, wręcz odwrotnie – postrzegano ją jako wredną i rozpieszczoną osobę, to jednak wciąż próbowała wyrwać się z sieci kłamstw i nic nieznaczącego blichtru. Bo właśnie w śmietance towarzyskiej Londynu, Strike odnajduje jedynie obłudę. Gdy w grę wchodzą fałszywe zagrywki i wielkie pieniądze, nikt nie ma skrupułów, by zniszczyć to, co akurat stoi na drodze. Tacy ludzie czują się w pełni bezpieczni i zupełnie bezkarni, szczelnie ukrywając się za maską pieniędzy i koneksji. Śmierć Luli w żaden sposób nie naruszyła ich obronnych barier, wręcz odwrotnie, jeszcze bardziej je wzmocniła, tworząc nieprzejednany mur pomiędzy dociekliwym detektywem a światem wyższych sfer.

W powieści J.K. Rowling udało się wyjść poza gatunkowe normy i ustalone ramy kryminału. „Wołanie kukułki” to nie tylko morderstwo, śledztwo i związana z nim tajemnica, to nie tylko powieść detektywistyczna, ale przede wszystkim misternie skonstruowana powieść obyczajowa. Autorka pokazała pełny przekrój społeczeństwa Wielkiej Brytanii, od imigrantów i biedoty z nizin, po niedostępne, wpływowe elity. Pokazała pozornie niewidzialne zależności między nimi, różnice i subtelne połączenia, które pozwalają czytelnikowi poznać świat każdego z bohaterów. Osią całości jest ofiara. Lula Landry nie potrafiła znaleźć swojego miejsca w żadnym ze światów. Żyła na granicy, coraz bardziej zanurzając się w domysłach i popadając w paranoję. Nigdzie w pełni nie przynależała. Nie pasowała do nikogo. Była kukułką. Podrzutkiem. Ale przede wszystkim bardzo smutną i samotną dziewczyną, pozującą na niezdobytego anioła. Żyła w rzeczywistości, do której nigdy nie należała, a jedynie została wykreowana na jej potrzeby. „Wołanie kukułki” to jej niedopowiedziana historia, jej sekret i ostatni krzyk, zanim upadła na ziemię.

O.

„Niewidzialny strażnik” Dolores Redondo

Bombla_NiewidzialnyStraznik

Prowincja Nawarra. Północny rejon Hiszpanii. A w nim, położona na pograniczu Hiszpanii i Francji, tajemnicza i wciąż nie do końca poznana kraina – Baskonia, czyli Kraj Basków. Miejsce wyjątkowe na mapie Europy, zamieszkane przez autonomiczną społeczność, mówiącą swoim własnym językiem i posiadającą własną kulturę oraz folklor. Sami Baskowie należą do typowej ludności regionalnej, świadomej swojej tożsamości i unikatowości. Odcinają się od reszty kraju i pielęgnują tę izolację, dbając o zachowanie odpowiednich granic. Nie było jeszcze opowieści penetrującej tę zamkniętą społeczność, wnikającej w jej kulturę i mitologię. Przynajmniej do tej pory.

Thriller Dolores Redondo zatytułowany „Niewidzialny strażnik” jest jedną z nielicznych powieści, jeśli nie jedyną w swoim gatunku, której mroczna fabuła toczy się w baskijskiej krainie lasów. Sama opowieść Redondo przypomina klasyczne hiszpańskie horrory, które od kilku lat podbijają serca widzów na całym świecie. Jest tu tajemnica, sekrety przeszłości i brutalne zbrodnie, umiejętnie powiązane z elementami mitologicznymi i magicznymi. Pisarce udało się połączyć to, co realne z tym, co zawieszone na granicy rzeczywistości i ludowych wierzeń. Powołuje do życia stwory i postacie z legend, jednak nie przysłania nimi historii, ale wplata w pomniejsze wątki, delikatnie zaznacza ich obecność, dając czytelnikowi do zrozumienia, że nic do końca nie jest takie, jakie mogłoby się wydawać.

Główną bohaterką Niewidzialnego strażnika jest Amaia Salazar, detektyw mieszkająca w Pampelunie. Nie przez przypadek szef wybiera właśnie ją do wytropienia seryjnego zabójcy. Przez lata Amaia szkoliła się u najlepszych z najlepszych w siedzibie FBI w Quantico, brała udział w trudnych śledztwach za oceanem i ma największe doświadczenie, jeśli chodzi o profilowanie i podążanie śladem seryjnych morderców. Ale najważniejszym czynnikiem jest fakt, że pani detektyw pochodzi z Elizondo w dolinie rzeki Baztàn, w krainie Basków, gdzie doszło do makabrycznych zbrodni. Zna zarówno teren, jak i samych mieszkańców, więc z łatwością może poprowadzić skomplikowane śledztwo i współpracować z lokalnymi służbami z miasteczka i okolic. Co więcej, na miejscu ma swoją najbliższą rodzinę – siostry i ciotkę, więc teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, by Amaia spokojnie przeniosła się na miejsce i tam rozpoczęła śledztwo.

W dolinie rzeki policja odkrywa kolejne zwłoki nastoletnich dziewczynek. Ciała ofiar pozostawiane są nagie, upozowane nad wodą w środku lasu, a przyczyną zgonów jest uduszenie. Na każdym miejscu zbrodni morderca pozostawia swój unikatowy podpis – na łonie dziewczynki kładzie słodkie ciastko, przygotowane według miejscowej, regionalnej receptury. Nieprzypadkowym wydaje się fakt, że rodzina Amai prowadzi jedną z największych cukierni w kraju, a jej wyjątkowe wypieki znane są nie tylko w regionie, ale i całej Hiszpanii. Amaia musi ponownie wejść w świat miejscowych rozgrywek, powiązań i tajemnic z przeszłości, chociaż tak wiele czasu poświęciła, aby uciec z Elizondo i na zawsze się od niego oderwać.

Po latach wracają wyparte traumy dzieciństwa, chore relacje rodzinne i sekrety szczelnie skrywane za kłamstwami najbliższych. Pomimo trwającego śledztwa, morderca atakuje raz po raz i wygląda na to, że wcale nie zamierza przestać.  Zestresowana Amaia czuje się przytłoczona. Nie może liczyć na wsparcie swoich dwóch sióstr, z którymi od momentu wyprowadzki do Pampeluny utrzymywała jedynie sporadyczne kontakty. Flora jest despotyczną, samowystarczalną bizneswoman, która stoi na czele cukierniczego imperium rodziny Salazar i panuje nad wszystkim. Natomiast Rosaura, z natury potulna, ciągle szuka pomocy i nie potrafi wziąć życia w swoje ręce. Do tego, obie siostry nie mają szczęścia w małżeństwie i użerają się z mężczyznami, których albo nie kochają, albo nie potrafią zostawić. Amaia zostaje rzucona w te rodzinne konflikty, gdzie wciąż nad wszystkimi wisi widmo chorej psychicznie matki, która zniszczyła dzieciństwo sióstr, rozbijając rodzinę i nieodwołalnie je rozdzielając.

To właśnie dramatyczne wspomnienia sprzed lat doprowadzają Amaię do sytuacji, w której sama przestaje sobie do końca ufać. W najbliższej rodzinie nigdy nie mogła szukać oparcia i teraz, gdy sytuacja z morderstwami wymyka się spod kontroli, również tego oparcia nie ma. Flora ciągle wypomina jej odrzucenie matki i zgodę na jej pobyt w szpitalu psychiatrycznym, a małżeńskie problemy Ros, ni stąd ni zowąd, stają się problemami całej okolicy. Pani detektyw zostaje sama ze swoimi obsesjami i wielkim strachem przed powrotem koszmarów z dzieciństwa, a z każdym dniem coraz więcej sekretów wychodzi na jaw i narastają konflikty. Co więcej, grupa podejrzanych powiększa się zamiast zacieśniać, a tropy prowadzą już nie tylko do mieszkańców Elizondo, ale sięgają nawet postaci z zapomnianych legend.

W „Niewidzialnym Strażniku” Dolores Redondo stworzyła intrygującą, wciągającą fabułę w zupełnie nowym, nieznanym do tej pory otoczeniu. Jednak wnikliwy czytelnik może odnieść miejscami wrażenie, że sama pisarka nie była do końca pewna, co chciała poprzez swoją historię opowiedzieć. Mamy tu zarówno wątek konfliktu rodzinnego, traumy trudnego dzieciństwa, jak i wewnętrzną walkę pani detektyw o zostanie matką. A wszystko to wśród morderstw i zbrodni, równie wielowątkowych i okraszonych elementami mitologii baskijskiej. Niemniej, „Niewidzialny strażnik” wnosi świeży powiew do zastałego kryminału europejskiego, który do tej pory utożsamiany był przede wszystkim z zimnymi powieściami ze skandynawskiej północy. A to dopiero początek historii pani detektyw i pierwszy tom trylogii Baztàn. Jej kolejna część zapowiada się jeszcze mocniej niż obecna, więc możemy mieć nadzieję, że wszystko rozwinie się odpowiednio w swoim czasie i już niebawem poznamy kolejny rozdział życia Amai Salazar.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 17 stycznia, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Kostka” Iza Korsaj

Bombla_Kostka

 

“Odkąd pamiętam, odcinałem się od uczuć wybitnie grubą kreską. Nie, nie zostałem w życiu specjalnie źle doświadczony. Nie miałem dysfunkcyjnych rodziców. Nie dorastałem w paskudnej dzielnicy. Nie doświadczyłem przemocy, molestowania ani biedy. Nie tkwi we mnie żaden pierwotny czynnik, żaden zaprzeszły wyzwalacz. Po prostu taki jestem, od zawsze. Jest mi dobrze z niedającą się zmanipulować, odporną i tylko własną wolą.”

„Kostka” Iza Korsaj

Psychopatyczne, zaburzone umysły fascynują twórców, czytelników i widzów od lat. Postacie bez serca, bez emocji. Bohaterowie twardzi, o stalowych nerwach i pozbawieni jakichkolwiek skrupułów w niszczeniu drugiego człowieka. W kulturze popularnej psychopatów było wielu, a do kanonu najpopularniejszych w historii literatury światowej przeszli m.in. młodociany, zdziczały Alex z „Mechanicznej Pomarańczy” Anthony’ego Burgessa, pogrążony w miłości do przemocy i krwi Patrick Bateman z „American Psycho” Breta Eastona Ellisa, najwierniejsza czytelniczka Annie Wilkes z „Misery” Stephena Kinga, a na ich czele stoi niezachwiany król -żarłoczny, kanibalistyczny Hannibal Lecter. Teraz, dzięki najnowszej, debiutanckiej powieści Izy Korsaj zatytułowanej „Kostka”, polscy czytelnicy zyskali nareszcie następcę tych największych psychopatycznych postaci. Bohatera zasługującego, by być wymienianym jednym tchem z tymi najgorszymi z najgorszych, doktora Marvina Crossa.

Ten perfekcyjnie skonstruowany, ostry i precyzyjny, jak chirurgiczny skalpel thriller psychologiczny rozpoczyna się polowaniem. Polowaniem nietypowym, bo zwierzyną łowną jest w nim człowiek, a dokładnie niejaki Jerry. Mężczyzna biegnie bez tchu po śnieżnym, leśnym poszyciu, uciekając ile sił w nogach przed nieznanymi sprawcami. Nie domyśla się, że wpędzenie go w ciemny, zimowy las było jedynie preludium do szykującego się dla niego koszmaru, bo nieświadomy niczego Jerry nie zdaje sobie sprawy, że prawdziwym drapieżnikiem jest ktoś, kto czeka spokojnie w środku leśnej głuszy, a z początku wyda się mu najlepszym wybawcą. Doktor Marvin Cross, który zaczaił się, wyczekał i zaplanował atak na zagubioną życiowo ofiarę, jaką jest Jerry. Plan jest prosty – Naprawa umysłu, najnowszy projekt terapii opracowany przez doktora, dla którego drugi człowiek to wyłącznie narzędzie do stworzenia istoty doskonalszej.

To właśnie doktor Marvin jest głównym bohaterem „Kostki”. Ten chirurg o specjalizacji transplantologicznej jest jednym z najlepszych w swoim fachu. Jest tak popularny, że założył nawet swoją własną klinikę, w której, za odpowiednią cenę, funduje wymiany chorych organów. Robi to niemal od ręki, poza niekończącą się kolejką w klinikach publicznych. Cross nazywa samego siebie inżynierem Naprawy, bowiem naprawia ludzkie ciała, usprawnia je i przedłuża ich egzystencję. Nieważne, że ceną może być życie, godność, czy niewinność innych. Marvin Cross to rasowy psychopata, który ma tylko jedną pasję i tej pasji od najmłodszych lat poświęca swój czas. Gdzieś w przeszłości widzimy jego żonę, nawet syna, a w teraźniejszości bliskich współpracowników, którzy nie zdają sobie sprawy, co kryje przystojne, hipnotyzujące oblicze tego wyjątkowego lekarza.

Wydawać by się mogło, że próbując przeniknąć osobowość Marvina, czytelnik natrafi na surrealistyczny, zdeformowany i niemożliwy do pojęcia obraz jego wewnętrznej rzeczywistości, skrywany za surową maską okrucieństwa. Dzięki temu łatwiej byłoby zrozumieć jego motywacje, czy odchylenia. Stworzyłoby to empatyczną więź, a psychopata zyskałby lepszą, bardziej ludzką twarz. W zamian, paradoksalnie, wnikając w psychikę doktora natrafiamy na… sterylną przestrzeń. Nawet to miejsce, podobnie jak jego właściciel, jest dokładnie zaplanowane i poukładane; doprecyzowane i dopięte na ostatni guzik. Nie plączą się tu żadne zagubione myśli, żadne szczelnie skrywane wyrzuty sumienia, czy bolesne wspomnienia z przeszłości. Umysłu Marvina nie przenikają chore wizje, ani maniakalne sny – jest cicho i bardzo spokojnie. Każda myśl jest skatalogowana w jego prywatnej Bibliotece Umysłu, czyli archiwum, w którym nic nie może umknąć, a każdy człowiek napotkany na jego życiowej drodze posiada tam swoją teczkę i folder.

Doktor Marvin Cross jest po prostu z gruntu zły. Nie przeżył nigdy żadnej traumy. Nie pochodzi z patologicznej rodziny. Nikt się nad nim nie znęcał, nikt go nie molestował. Jest inny. Intelektualnie zniekształcony, ale jednocześnie swoiście bardziej przejrzysty, bo nie posiada konkretnych emocji, czy rozbudowanej siatki uczuć. W jego zachowaniu każdy ruch jest precyzyjny, specjalnie wyreżyserowany. Każda czynność zaplanowana. Nie ma w nim nic przypadkowego.  Do tego jest mistrzem samodoskonalenia. Narzuca sobie dyscyplinę i podporządkowuje się swojej wewnętrznej programowej prostocie. Marvin jest po prostu psychopatą z krwi i kości, który nie potrzebuje dodatkowego wyjaśnienia, by być dokładnie tym, kim jest. Doskonale skonstruowany. Idealnie apatyczny. Wierny sobie i swoim przekonaniom. Wyjątkowo idealistyczny. Ma swoje pasje, ma swój cel, a tym celem jest stworzenie lepszego człowieka.

Koncepcję człowieka-idealnego, nadczłowieka, który wykroczy poza to, co tak zwyczajne i ludzkie, czyli po prostu słabe, od wieków próbowali wykreować filozofowie i myśliciele. Był literacki Człowiek Integralny Markiza de Sade, był artystyczny Nadczłowiek w teatrze okrucieństwa Antonina Artaud i wreszcie filozoficzny, tak często komentowany Übermensch Fryderyka Nietzschego. O ile wizje snute przez wszystkich bohaterów pogrążonych w marzeniach o lepszej istocie ludzkiej były wyłącznie mrzonkami, nierealnymi filozoficznymi konceptami o górnolotnych zamysłach, to już wizja Marvina Crossa jest jak najbardziej realna. Dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wystarczy posiadać odpowiednie warunki, konkretny zasób wiedzy i umiejętności, by zabrać się za budowę człowieka od nowa, za wielką Naprawę. W Marvinie jest ten sam pierwiastek, który można odnaleźć także w postaci Viktora Frankensteina z powieści Mary Shelley – obsesja i wizja, ale w tej najmroczniejszej wersji, pozbawiona słabości, czy moralnego kręgosłupa. Pozbawiona strachu i wszelkich skrupułów. Marvin jest bogiem, jest twórcą, a jego ostatecznym dziełem pewnego dnia, będzie nowy wspaniały człowiek. Na razie pozostaje on w fazie eksperymentów, ale porażki nie są wcale w jego oczach porażkami, a tylko kolejnym krokiem naprzód.

Izie Korsaj udało się w „Kostce” stworzyć postać, której od lat brakowało zarówno w naszej rodzimej literaturze, jak i literaturze światowej. Stworzyła psychopatę modelowego, wykorzystując zapomniany już koncept wcielonego zła, w którym ludzki element istnieje wyłącznie jako kamuflaż.  Ta maska nie chroni Marvina przed rzeczywistością, ale otaczających go ludzi przed nim samym. On jest Innym, w bardzo dosłownym sensie. Jak w twórczości H.P. Lovecrafta nieprzenikniony obraz ostatecznego okrucieństwa i zła doprowadza bohaterów do szaleństwa, tak też prawdziwy, niedozowany kontakt z doktorem kończy się psychicznym załamaniem – śmiercią umysłu, bo nikt normalny nie jest w stanie znieść tak dużej dozy całkowitej apatii i odhumanizowania. Dla ofiar, za maską twarzy Marvina kryje się ciemność, wielkie nieznane. I sama tego świadomość jest już gorsza od śmierci.

O.

*Dziękuję Izie Korsaj za podarowanie mi „poranionego Marvina”, który odnalazł nowy dom, a już w najbliższych dniach rusza na czytelnicze tournée 😀

„Karuzela samobójczyń” S.J.Bolton

Bombla_Karuzela

Nikogo nie zadziwię stwierdzeniem, że uwielbiam dobrze napisane i zaskakujące thrillery. Opowieści z dreszczykiem, które wciągają, porywają i przerażają tak, że w końcu boję się wychodzić z domu. Z tym moim uwielbieniem wiąże się również pewne stwierdzenie, że jednak mało jest, albo akurat nie mogę natrafić, dreszczowców unikatowych, których fabuły oparte są na nowatorskich, a chociażby ciekawych ideach. Czasem mam nawet wrażenie, że te najlepsze pomysły zostały już kiedyś przez kogoś niecnie wykorzystane, a współczesnym pisarzom tego gatunku pozostało niewiele nowości i powielanie w kółko tego samego. Wierząc bezsprzecznie w powyższe słowa, moja radość z czytania podwaja się, gdy w natłoku buków podobnych wpada mi w ręce coś świeżego. Może nie przełomowego, ale dobrze obróconego, wykręconego i wymieszanego, co sprawia, że dana historia wyróżnia się na tle wszystkich innych.

„Karuzela samobójczyń”, której oryginalny tytuł brzmi „Dead Scared”, autorstwa S.J. Bolton należy właśnie do tej pozytywnej kategorii. To trzeci w serii (po części pierwszej i półtora) tom, którego główną bohaterką jest młoda pani detektyw Lacey Flint, pracująca dla wydziału londyńskiej policji. Nie czytałam jeszcze poprzednich części, więc nie do końca mogę napisać o jej wcześniejszych śledztwach, ale z „Karuzeli samobójczyń” wynika, że specjalnością Lacey są przestępstwa wobec kobiet, szczególnie te dokonane na tle seksualnym. Podejmowane przez nią sprawy, to zbrodnie wyjątkowo brutalne, popełnione ze szczególnym okrucieństwem, które mają charakter seryjny. Ich sprawcy są zdeprawowani, inteligentni i przez to bardzo trudni do uchwycenia, a ich poszukiwania mogą trwać tygodniami, miesiącami, a nawet latami. Motywy jakimi kierują się popełniając kolejne przestępstwa są równie symboliczne, a ich korzenie odnaleźć można jedynie przez wnikliwą analizę i powrót do przeszłości.

Lacey dostaje wyjątkowe zlecenie, które przydziela jej kolega po fachu i bliski znajomy z poprzednich części – Mark Joesbury. Jednak tym razem pani detektyw nie ma prowadzić śledztwa per se, tylko pracować pod przykrywką, jako tajna agentka. Zadanie jest niezwykle delikatne – na słynnym, brytyjskim Uniwersytecie Cambridge od miesięcy dochodzi do serii samobójstw. Wyróżnia je niezwykła brutalność i makabryczność. Młode kobiety podpalają się, rzucają z mostu, doprowadzają do samochodowych wypadków, a każda z nich tygodnie wcześniej cierpi na zaburzenia osobowości, halucynacje i ciężkie stany depresyjne. Lacey ma podszywać się pod zagubioną studentkę, pomagając jednocześnie profesor psychologii, której to pacjentki wpadają w samobójczy szał. Sprawa komplikuje się z dnia na dzień, a życie Lacey jest mocno zagrożone. Ciąg powiązań i ukrytych zależności wskazuje na to, że wszystkie dziewczyny wpadają w sieć psychologicznych manipulacji i stają się ofiarami kogoś, kto bawi się ich kosztem doprowadzając na skraj rozpaczy.Tajemnicę stanowi fakt, że wszystkie kobiety faktycznie popełniają samobójstwa, więc nie ma tu dosłownych morderstw. A jeśli nie ma morderstw trudno podjąć śledztwo w poszukiwaniu sprawcy. Podejmowane przez ofiary kolejne kroki i decyzje łączą się w logiczną całość, pozornie wykluczając z całości osoby trzecie. Liczy się każdy moment, trzeba działać szybko i sprawnie, bo śmiertelna fala uderza z coraz większą częstotliwością.

S.J. Bolton w interesujący sposób wykorzystała akademickie, bardzo restrykcyjne środowisko historycznego uniwersytetu o najwyższej renomie, by w jego murach umieścić główny zarys fabularny. Co więcej, w klasycznej formie thrillera zamknęła opowieść o podłożu psychologicznym, której głównymi bohaterami są ludzie, którzy od lat żyją pod presją. Wiadomo, że nie każdy może dostać się do Cambridge. Studenci to wyselekcjonowani najlepsi z najlepszych w swoich dziedzinach, którzy wiedzą co to niekończący się stres i życiowe poświęcenie. Każdy z nich, by dostać się do wymarzonej uczelni gotów był zrobić naprawdę wiele, oddając swoją młodość i zwyczajność na rzecz lepszego wykształcenia. Tylko że nie wszyscy oczywiście podjęli się tego zupełnie samodzielnie.

W takim otoczeniu najlepszych z najlepszych łatwo z początku poddać się przerażeniu i poczuciu izolacji. Studenci dzielą się, tak jak wszędzie, a dla każdego najważniejsza jego przyszłość i jego kariera. Silne, stanowcze, nacechowane indywidualizmem jednostki z łatwością radzą sobie w codziennym kieracie uczelnianym, ale ci słabsi psychicznie często załamują się już na starcie. Nad nimi wisi widmo rodziców, rodzinnych powiązań i wydanych pieniędzy (majątków prywatnych, jak i stypendiów), a także bardzo silna presja otoczenia. Tam gdzie przede wszystkim liczy się prestiż i walka o najlepszą pozycję w hierarchii, tam nie ma ani czasu, ani miejsca na depresję i załamanie. A o takie nietrudno.

W „Karuzeli samobójczyń”, jak na świetny thriller przystało, akcja toczy się w zawrotnym tempie. Autorka nie daje swoim czytelnikom czasu na oddech, tylko z każdym kolejnym rozdziałem podkręca napięcie. Tam gdzie wszystko wydaje się już jasne, nagle wszystko się zmienia i odwraca zupełnie, by na końcu totalnie zaskoczyć nas proponowanym rozwiązaniem. Z godziny na godzinę tymczasowo uporządkowany świat Lacey Flint zaczyna się rozpadać, atmosfera zagęszczać i zacieśniać, wywołując zarówno w bohaterce, jak i w nas poczucie dziwnej klaustrofobii miejsca. A miało być tak magicznie. Tak zjawiskowo. Piękne, historyczne mury wiekowego uniwersytetu. Młodzi, otwarci studenci i otwarte ramiona poszczególnych bractw. Tylko skąd to poczucie osaczenia? I wrażenie, że z każdej strony ktoś nas bacznie obserwuje i czeka na ten jeden, niewłaściwy krok?

O.