Do poczytania na majówkę

Bombla_Majówka

Wielka MAJÓWKA już rozkręciła się na dobre! A jeśli wolne dni, jeśli wypady i mini podróże, relaks, czas wolny i ogólnie pojęta rekreacja, to dlaczego nie zabrać ze sobą czegoś do poczytania? Jeśli tak ja nawet na czas oczekiwania w kolejce w banku zabieracie ze sobą książkę, to specjalnie dla Was na te chwile wypoczynku przygotowałam kilka propozycji o tematyce wyjazdowo-podróżniczej. Chociaż lepiej nazwać je opowieściami drogi, albo historiami ze szlaku.

Ale żeby Was nie zmylić, nie są to w żadnym wypadku opowieści przygodowe. Zachowała się w nich raczej sama idea podróży. Pewien zamysł, wspomnienie, element wspólny. Bywa, że podróż jest symboliczna. Staje się punktem wyjścia dla fabuły. Albo jej kluczowym elementem, dzięki któremu bohaterowie mogą trafić do miejsca przeznaczenia. Czasami sama wyprawa jest już przeznaczeniem, od którego nie ma ucieczki. Czasami jest echem przeszłości i wraca, by o sobie przypomnieć. Na nowo wywołać dawne wrażenia…

Wybrałam pięć historii, które w jakiś sposób odpowiadają różnym charakterom podróżniczym. Coś dla każdego. Albo prawie dla każdego.

PodróżSentymentalna1. „Podróż Sentymentalna” Laurence Sterne („A Sentimental Journey Through France and Italy”)

Coś dla marzycieli o romantycznych duszach, którzy potrafią dostrzec piękno w rzeczach najbardziej błahych. Dla których istotą podróży jest zanurzyć się w nowy, poznawany dopiero świat i odkrywać go małymi kroczkami, z dala od utartych turystycznych szlaków. Bohaterem tej XVIII-wiecznej powieści jest Yorick, który opisuje swoje doznania i przeżyte przygody z podróży do  Francji i Włoch. Przelotne miłostki, elementy krajobrazu, piesze wycieczki, napotkani po drodze ludzie i poetyckie wyobrażenia, to główni bohaterowie jego wspomnień.  Wszystko napisane pięknym językiem wyjątkowo intensywnie oddziałującym na zmysły czytelnika.

WDrodze2. „W Drodze” Jack Kerouac („On the Road”)

Na całym świecie ta amerykańska powieść uznawana jest za kultową historię pokolenia bitników. Uwielbiana przez współczesnych buntowników, cytowana przez awangardowych pisarzy i wszystkich innych nonkonformistów stającym na przeciw konsumpcyjnego społeczeństwa. Historia kilku młodych spontanicznych przyjaciół z początku lat pięćdziesiątych, jest idealną powieścią dla tych, dla których sama podróż jest  już przygodą i celem samym w sobie. Dla tych czytelników, którzy wyjeżdżając nie mają konkretnego celu, ale póki się przemieszczają i nie mają konkretnych planów staje się to idealną formą podróży i wielką przygodą.

PozaSezonem3. „Poza Sezonem” Jack Ketchum („Off Season”)

Idealna lektura dla spędzających czas na leśnych odludziach, morskich ostępach i małych miejscowościach jeszcze poza sezonem. Dla tych co lubią się bać, bo przecież nigdy nie wiadomo co może zaczaić się w ciemnych zaroślach za domem. Powieść Ketchum’a to pierwsza część trylogii, pełna krwi, pierwotnego zła i ludzi, w których nie ostało się zbyt wiele cech człowieczeństwa. To historia żywej legendy, która jest jeszcze gorsza niż krążące po okolicach opowieści. Przypomina, że ludzie w każdym miejscu na ziemi są inni, odróżniają ich motywacje i tradycje, a przyjazd grupki turystów nigdy tego nie zmieni.

Droga4. „Droga” Cormac McCarthy („The Road”)

Coś dla alternatywnych, dla których podróż to nie przyjemność i przygoda, ale raczej walka o przetrwanie i niekończąca się męka. Dla tych co nigdy do końca nie mogą się dopakować, a potem włóczą za sobą wielkie nieporęczne walizki i torby i czekają niecierpliwie na powrót do domu. Ta przejmująca opowieść to smutna post apokaliptyczna wizja świata, w którym droga nie daje celu, a podróż nigdy się nie kończy. Gdzie bycie nomadem, ciągle w drodze to jedyna możliwość przeżycia i dotrwania do końca. Aż do śmierci.

Desperacja5. „Desperacja” Stephen King („Desperation”)

Kolejna rewelacyjna powieść króla grozy dla wszystkich tych naiwnych podróżników, którzy wierzą, że w drodze powrotnej nic złego już nie może się wydarzyć. Owszem może. King udowadnia, że czasami nawet zwykła kontrola policji na drodze może zamienić się w prawdziwy horror. I że lepiej trzymać się wytyczonej trasy, a nie na siłę wybierać nieznane skróty. Bo można przypadkiem natrafić na takie małe miasteczko jak Desperacja i na jego wyjątkowych mieszkańców.

Wszystkim moim Czytelnikom i Czytelniczkom życzę miłego i udanego odpoczynku, bez niepotrzebnych przygód 🙂

O.

„Cujo” Stephen King

Bombla_Cujo

„Tylko, że potwory nigdy nie umierają. Czy będzie to wilkołak, czy wampir, czy upiór, czy tajemniczy stwór z pustkowi. Potwory nigdy nie umierają. I potwór nawiedził Castle Rock znowu wiosną 1980 roku.”

Castle Rock to małe miasteczko w stanie Maine w Stanach Zjednoczonych. Trzeba dodać, że to miasteczko bardzo typowe. Z mieszkańcami charakterystycznymi właśnie dla takich miejsc w Nowej Anglii. Zazwyczaj spokojne, kryje w zanadrzu swoje mroczne i tajemnicze zakamarki . I ciemne, ukryte głęboko sekrety. Czasami ma się wrażenie, że Castle Rock przyciąga ciemność. Przyciąga zło. Przyciąga to, co czai się i tylko czeka na bezksiężycową noc, na słabą przesiąkniętą strachem psychikę wrażliwych dorosłych i dzieci, by nagle wyskoczyć. I zaatakować. Tak. Dokładnie takim miejscem jest Castle Rock. A jeśli jeszcze o tym nie wspomniałam, to twórcą tego wyjątkowego miasteczka jest nie kto inny tylko Stephen King. 

To właśnie tutaj zrodziła się kolejna legenda. Wykreował się z czeluści nowy potwór. Dotychczas ukryty w kilku komórkach i krwinkach połączył się z niewinną istotą i zrodził idealnego zabójcę. „Cujo”. Minęło już ponad trzydzieści lat odkąd pojawił się w literackim świecie King’a, a jednak wciąż pozostaje żywym wspomnieniem. I wraca w innych historiach mieszkańców Castle Rock.

Kim albo czym jest Cujo? Cujo to pies. Dokładnie bernardyn. Jeden z największych psów według kynologii. Jego właścicielami jest rodzina Camberów prowadząca warsztat samochodowy na obrzeżach miasta. Cujo pełni rolę psa pilnującego. I sprawdza się w tej roli perfekcyjnie. Jest tak olbrzymi, że nawet ci, którzy odwiedzają warsztat dość często wahają się, gdy Cujo wychodzi z obejścia albo siedzi w drzwiach stodoły. Porównywany jest do małego kucyka czy kudłatej góry. Jego charakter natomiast jest całkowitym przeciwieństwem wyglądu. Uwielbia dzieci. Daje się im ujeżdżać, jak na koniku. Pozwala wkładać rączki głęboko do pyska.  Tarmosić się za potężną kufę. Głaskać w nieskończoność. Wszystkie te „zabiegi” znosi z anielską cierpliwością. Bo w gruncie rzeczy Cujo ma duszę psiego anioła.

Tej nienaturalnie upalnej, strasznej wiosny wydarzyło się coś, co zamieniło tego łagodnego, kochanego psa w prawdziwego demona. Wypełniło go całkowicie i podmieniło. A zaatakowało nagle i niespodziewanie, jak atakują wszystkie najgroźniejsze istoty. Całkowicie przypadkiem, w trakcie pogoni za małym królikiem, Cujo został ukąszony przez zarażonego wścieklizną nietoperza. Prosto w nos. W najbardziej delikatne i narażone miejsce w ciele zwierzęcia. Od tej sekundy ugryzienia, gdy chore komórki zaczęły atakować układ nerwowy biednego bernardyna, Cujo zupełnie nieświadomie zaczął przekształcać się w potwora. No, może niezupełnie nieświadomie.

Bowiem Stephen King daje nam wgląd w myśli i odczucia Cujo. Pozwala nam podejrzeć prawdziwy charakter psa i z każdym kolejnym zdaniem widzimy, jak bardzo bezradny staje się on wobec postępującej szybko choroby. Jak zupełnie nie jest w stanie pojąć co się z nim dzieje. Nie rozumie, dlaczego nietoperz dziwnie pachniał, ale wie, że na pewno coś było nie tak jak powinno. Próbuje zmyć z siebie piętno „brzydkiego psa” za jakiego w swojej naiwności się uważa. Wie i rozmyśla w swojej wielkiej psiej głowie o konsekwencjach i boi się. A kiedy się boi szuka tego kogo kocha najbardziej, czyli CHŁOPCA (tak myśli o swoim młodym właścicielu Cujo).

Postęp choroby oznacza zanikanie prawdziwej dobrej natury potężnego bernardyna. Do tego nieznośny upał tylko przyspiesza metamorfozę. Zmiana w zachowaniu Cujo jest wyjątkowo gwałtowna i praktycznie od razu zauważalna. Nagle, na dniach, przestaje odczuwać głód i pragnienie. Z pyska zaczynają toczyć się strużki śliny. Jest mu niewygodnie z samym sobą. Wszystko go boli. Palące słońce razi w oczy. Jego samego to drażni. Czuje wewnątrz, że coś złego się z nim dzieje. Warczy na ukochanych właścicieli. Sam siebie tłumaczy w głowie złym samopoczuciem. Nadchodzą jeszcze większe upały. W miasteczku miejscowa wieszczka przepowiada nadchodzące zło. A Cujo zmienia się nieubłaganie. Jego myśli stają z dnia na dzień bardziej chaotyczne i niezrozumiałe. Zapachy nakładają się jeden na drugi. Przestaje je rozpoznawać, tak samo jak przestaje rozpoznawać jego własne znajome, domowe otoczenie. Wie tylko, że kiedyś kochał CHŁOPCA. Wszystko wydaje się być przeciw niemu, a rana na nosie zaognia się i boli jak nigdy dotąd.

Ostatnim stadium choroby jest zanik prawdziwego Cujo. Jego tożsamość zostaje całkowicie wycofana. Głęboko ukryta. Umierająca i zagubiona w nie swoim ciele. Wielki bernardyn zamienia się w maszynę do zabijania. Przed którą nie ma ucieczki. W głowie kołują mu się myśli o mordzie, rozrywaniu ludzi i smaku krwi. Z zewnątrz wygląda tragicznie. Jak smutna parodia tego pięknego psa, którym był jedynie kilkanaście dni wcześniej. Przekrwione, malutkie oczy, utkwione martwo w jednym punkcie. Lejąca się strumieniami z pyska piana. Wykrzywione w warkliwym uśmiechu wargi. Zyskuje nowy cel.  I on sam staje się nagle czyimś przeznaczeniem.

Jak to z legendami bywa utrwaliła się w Castle Rock i okolicach myśl, że Cujo od zawsze był potworem. Zawsze był zły. Zawsze groźny. Że od takiego gigantycznego zwierzęcia nie można było spodziewać się niczego innego. Niewiele osób pamiętało tego dobrego i kochającego psa, jakim był naprawdę. Jeszcze zanim pochłonęła go potworna choroba. Zanim zawładnęła jego ciałem i umysłem. Dla Cujo nigdy nie było ucieczki. On nigdy nie miał wyboru. Skradziono my wszystko i podmieniono to co uważał za najpiękniejsze na groteskowe, wykrzywione bólem. Ten prawdziwy Cujo zniknął wraz z nieszczęśliwym ukąszeniem. Umarł, gdy tylko przestały ustał ruch skrzydeł nietoperza.

Stephenowi Kingowi udało się w makabryczny sposób ziścić największy horror wszystkich właścicieli psów, którzy zdają sobie sprawę, że nawet najlepsza szczepionka przeciw wściekliźnie nie jest w stanie uratować zwierzaka przy niefortunnym ukąszeniu w okolice głowy.  Dziwnie i przejmująco udowodnić, że czasami może wydarzyć się coś całkowicie niezależnego od intencji samego zwierzęcia. Coś totalnie przypadkowego i do końca niewytłumaczalnego. I tym bardziej koszmarnego. Bo to co najbardziej budzi grozę w tej historii to fakt, że tak naprawdę Cujo

„nigdy nie chciał nikogo zabijać. Coś upatrzyło go sobie na swoją ofiarę – być może przeznaczenie, być może ślepy los, a może tylko choroba zwana wścieklizną, wyniszczająca układ nerwowy. Świadoma wola nie miała tu nic do rzeczy.” *

O.

* Użyte w tekście fragmenty „Cujo” Stephen’a King’a w tłumaczeniu Jacka Manickiego.

„I’m not Sam” Jack Ketchum, Lucky McKee

Bombla_ImNotSamObiecałam w zeszłym tygodniu i dzisiaj tej obietnicy dotrzymałam. Już jest upolowana bukowa świeżynka: „I’m Not Sam”. Opowiadanie, nowela (a raczej nowele dwie) literacki owoc  współpracy Jack’a Ketchum’a i Lucky’ego McKee. Jack’a Ketchum’a przedstawiać nie muszę, ale przyda się kilka słów o drugim twórcy. Lucky McKee jest reżyserem i scenarzystą wielokrotnie współpracującym przy adaptacjach filmowych powieści Ketchum’a (np. „Kobieta”czy „Red”). „I’m not Sam” pierwotnie miała być tylko filmem. W zamyśle powstawała jedynie jako scenariusz.

Jednak jak to czasami bywa, opowieść zaczęła żyć własnym życiem. Pojawiły się komplikacje i utrudnienia fabularne, które mogło rozwiązać jedynie odpowiednie poszerzenie historii bohaterów i dodanie epilogu zamykającego wątki. Epilog ten zatytułowany jest „Who’s Lily?” i stanowi bezpośrednią krótką kontynuację poprzedniej opowieści. Jest dodatkiem, jednak nie obowiązkowym. „I’m not Sam” broni się samo jako historia, a epilog odpowiada na dręczące czytelników pytania i zostawia nas jeszcze bardziej zagubionych. I tak jak radzi sam Ketchum w przedmowie proponuję pomiędzy jedną i drugą zrobić sobie małą przerwę.

Mam mały problem jeśli chodzi o tę historię. Wywołała ona dość burzliwą dyskusję u mnie w domu, pozostawiła wiele pytań i jeszcze więcej nieodnalezionych odpowiedzi. Ketchum’owi udało się po raz kolejny mocno zadrapać ludzką moralność. Udało się wzniecić pragnienie poznania i wiedzy. Ta opowieść jest jak silne uderzenie i sprawia, że trudno jest o niej zapomnieć. Trudno wyzwolić się z nachodzących myśli i pojawiających się w głowie teorii.

Bo widzicie, „I’m Not Sam” stawia duży problem nie tylko natury moralnej, ale może przede wszystkim natury filozoficznej. Zadaje pytanie o tożsamość człowieka. O to co stanowi o naszej tożsamości. Czy jest to ciało? Charakter? Wiek? Wspomnienia?

Trudno jest pisać o tej opowieści nie zdradzając najważniejszych szczegółów, a jednocześnie wiem, że zdradzenie ich zrujnowałoby dla wielu jej lekturę. Postaram się ograniczyć do ogólnego zarysowania problemu i tym samym zmusić samą siebie i Was do zastanowienia się nad pewnymi zagadnieniami.

„I’m Not Sam” zaczyna się małżeńską sielanką. Patrick i Samantha (w skrócie Sam) są parą idealną. Żyją razem ponad osiem lat. Znają siebie na wylot. Swoje charaktery. Swoje ciała.  Każdą swoją zachciankę. Każde marzenie. Każdy kaprys. Ich miłość jest wyjątkowa, tak jak wyjątkowe jest to czym zajmują się na co dzień. On jest rysownikiem komiksów, a dokładnie znanej krwawej serii o niejakiej Samancie. Ona jest patologiem. Pracuje w kostnicy nad najgorszymi przypadkami: brutalne morderstwa, gwałty, samobójstwa, ofiary strzelanin itp. Rozumieją się bez słów. Są szczęśliwi.

Pewnej nocy dzieje się coś dziwnego. W najciemniejszą godzinę, godzinę wilka, Patrick’a budzi rozdzierający szloch. Znajduje swoją żonę skuloną w kącie pokoju, z podkurczonymi nogami, nagą (tak jak zasnęła), która zupełnie nie swoim, dziecięcym głosikiem oznajmia mu, że nie chce, by on ją już dłużej krzywdził. Co więcej, ten sam głosik stanowczo zaprzecza, że ma  na imię Sam wykrzykując „Nie jestem Sam!” („I’m not Sam”) i przedstawia się jako Lilly. Konsternacja i strach Patrick’a są niewyobrażalne. Obawia się, że jego żona nagle, znikąd, zaczęła cierpieć na rozdwojenie jaźni, albo co gorsze, na syndrom tożsamości mnogiej.

Jego reakcje są zadziwiające. Od razu ubiera kobietę/dziewczynkę, by nie była naga, zmienia się jego ton i zachowanie. Zaczyna opiekować się żoną i traktować ją dokładnie tak, jak oczekuje jej nagła przemiana. Nagle Sam staje się dziewczynką o imieniu Lilly, około pięcioletnią, która pamięta prawie wszystko, tylko nie pamięta samego Patrick’a. Lekarze nie widzą żadnych zmian w mózgu, nic fizycznie jej nie dolega. Po prostu, z dnia na dzień dorosła Sam zamieniła się w kilkuletnią Lilly. Sytuacja staje się dramatyczna i nic nie jest w stanie „wybudzić” Sam z tego transu. Mijają dni…

Resztę pozostawię Wam do poznania. Streszczając tę opowieść nie udało mi się ominąć takich zwrotów jak „Sam staje się”, „Sam zamienia się”. No właśnie. Ale nie chodzi tu tylko o czasowniki, ale  o sam proces. Czy jest możliwe, by nagle dorosła kobieta „stała się” dzieckiem? Gdy jej ciało nie potrafi kłamać, a jej mózg jednocześnie działa na falach pełnej kobiecości (reakcje ciała i procesy fizjologiczne) i totalnej dziecinności(charakter, tożsamość). Kim w tym momencie jest żona Patrick’a? Czy jest Sam, czy może Lilly? Jest kobietą czy dziewczynką? W jaki sposób dorosły mężczyzna ma traktować taką dorosłą i bliską mu  kobietę? Jak córkę, czy może jak żonę? Jak daleko można się posunąć, by uratować ukochaną osobę?

Czytając „I’m Not Sam” nie przeżyłam zaskoczenia. Przeczuwałam to co nadchodzi i nie zszokowało mnie kiedy w końcu się wydarzyło. Czytałam opinie i recenzje innych czytelników. Zdziwiła mnie ich żywiołowa reakcja na rozwiązanie Ketchum’a i McKee. Tak jakby nikt się tego w ogóle nie spodziewał… Ta reakcja w konfrontacji z moją, ostatecznie przygotowaną, dała mi dużo do myślenia.

Czym jest w takim razie ludzka tożsamość? O tożsamości mówimy właśnie w stosunku do innych osób. Tożsamość jest tym co nas wyodrębnia z tłumu. Jednak przede wszystkim, tożsamość to własna wizja samego siebie , na co zawiera się nasz wygląd, psychika i zachowanie. Do tego dochodzi także poczucie, czyli jak my sami czujemy się ze sobą. Według tej definicji jestem tym kim chcę być, w ramach własnego ciała. Czyli np. nie mogę być koniem, ale mogę być inną kobietą. Czy to oznacza, że mogłabym być małą dziewczynką, gdybym chciała? Gdybym miała poczucie bycia dzieckiem? Jeśli zgadzałyby się zachowanie i psychika, ale trzecia stała nie, to czy pomimo to, stałabym się dziewczynką?

„I’m Not Sam” zaskakuje i szokuje. Z chwili na chwilę opowieść staje się coraz bardziej kontrowersyjna. Ketchum i McKee nie moralizują, nie pokazują jednolitej ścieżki, nie dają konkretnych odpowiedzi. W zamian zostawiają nas moralnie zagubionych, czasami wzburzonych, a czasami po prostu zamyślonych. Ale na pewno nie pozostawiają nas obojętnymi. Ta opowieść to majstersztyk horroru psychologicznego. Wizja potwornego koszmaru, z którego nie dobrej drogi ucieczki. Pozostaje tylko wybór i czytelnik na rozstajach, a w głowie jedno pytanie: kim jest człowiek?

O.

„Minotauress” Edward Lee

Bombla_MinotauressTen tekst z pewnością ucieszy wszystkich tych, których zafascynował „Bighead” Edward’a Lee. „Minotauress” (dosłownie Minotaurzyca, ale nie tłumaczmy tego tytułu nigdy więcej) jest kontynuacją, a raczej luźnym prequelem do wyżej wymienionej książki. Ponownie wracamy do zwyrodniałego miasteczka gdzieś w sercu Appalachów. Do końca nie wiadomo, czy to dokładnie to samo miasteczko co w poprzedniej historii, czy może sąsiednie, ale spotykamy kilka wspólnych, znanych już postaci. Mamy szansę zobaczyć jak mordercza para, czyli Dicky i Balls, zaczynała życie zbrodni i okrucieństwa. Natomiast głównym narratorem pierwszej z dwóch pojawiających się w tomie opowieści jest Pisarz, postać przez lata powracająca i wielokrotnie obecna, chociażby epizodycznie, w opowiadaniach Edward’a Lee. Bighead również ma swoje momenty, ale jak na razie pozostaje jedynie legendą, jeszcze ukrytą głęboko w lasach, która dopiero uczy się korzystania ze swoich „wyjątkowych” przymiotów.

„Minotauress”, jak wspomniałam powyżej, to dwie osobne opowieści. Jedna zatytułowana jest, co oczywiste, „Minotauress”, a druga to „Horncranker” (dosłownie „Łamacz rogów”)zwieńczenie całej historii. Oczywiście obie napisane są w taki sposób, że niekoniecznie możemy traktować je poważnie. I znowu zamiast strachu wywołują bardziej dziki śmiech i szaleństwo. Ale już w lepszym gatunku niż „Bighead”. Odrobinę bardziej wyrafinowane. Tym razem to horror typu B, którego czytanie sprawia obłąkaną przyjemność. Jeśli znamy już niektóre historie Lee (szczególnie opowiadania) znajdziemy bardzo dużo odniesień i znajomych fragmentów np. legendy, wspomnienia, piosenki… Trzeba również dodać, że Lee to pisarz, który uwielbia zabawę archetypami i symbolami. Zamienia je,  wymienia, tasuje, miesza i wygina. Powstaje trochę taki potwór Frankensteina, którego dokładne mikroskopijne oglądanie z każdej strony cieszy czytelnika. Co prawda nigdy nie jesteśmy do końca przygotowani na to, co tam dojrzymy, ale chodzi właśnie o ten element zaskoczenia.

Jednak przede wszystkim to na co musimy się przygotować czytając „Minotauress” to nowe zjawisko jakim jest White Trash Gothic. Uwielbiam tą nazwę. Dla mnie to w końcu odkrycie całkowicie unikalnego gatunku literackiego. Dzięki tej nazwie w końcu mogę stworzyć osobną kategorię dla niektórych historii, które poznałam. Dodam, że nazwa ta jest całkowicie fikcyjna, stworzona przez Pisarza, jako tytuł pisanej w hipnotycznym transie książki. Jednak Edward Lee wiedział dokładnie, co wymyśla i pewnie również w jakiś sposób bawiło go, że jego tworów nie można jednolicie zakwalifikować do jednego albo drugiego odłamu z zakładki horror. Ale teraz już można, bo White Trash Gothic jest idealnym miejscem dla „Bighead’a” i dla „Minotauress” (nie wliczając wielu jego opowiadań).

Czym jest White Trash Gothic? Dla ułatwienia w zrozumieniu rozłożę to sformułowanie na części. White Trash, to dosłownie „białe śmiecie” a po polsku tzw. „biała hołota”. Wyrażenie bardzo rzadko spotykane w Europie, tym bardziej w Polsce (nie wiem dlaczego, bo nadzwyczaj często mogłoby być adekwatnym określeniem co do niektórych… )Określa, co oczywiste, w sposób pejoratywny, ludzi rasy białej, którzy znajdują się na najniższym szczeblu drabiny społecznej, o najniższych dochodach, niewykształconych, bardzo często bezrobotnych, żyjących z czynności nielegalnych, np. pędzenie bimbru, prostytucja czy kłusownictwo lub na rachunek państwa. Błędnie utożsamiani z „redneckami”, którzy są po prostu normalnymi mieszkańcami głębokiej prowincji, a przede wszystkim stanów dawnego Południa.

Zachowanie „white trashów” odbiega od normalności. Jest wyjątkowo patologiczne i dysfunkcyjne. Na porządku dziennym spotyka się przemoc mężczyzn wobec kobiet, kobiet wobec dzieci, przemoc w ogóle, gwałty, kazirodztwo, zoofilię, głęboki alkoholizm i inne zjawiska rzadko penetrowane przez zwykłych ludzi. Z chorych związków rodzą się kalekie dzieci, dotknięte często kretynizmem, debilizmem, zniekształcone i zdeprawowane już od najmłodszych lat. „Biała hołota” nie ma konkretnych hamulców moralnych. Kierują się zasadą, że „wszystko zostaje w rodzinie” i to sprawia, że pozwalają sobie na więcej od innych. Tortury, uprowadzenia, morderstwa uchodzą w tym dziwnym świecie na sucho i nie ma kto za nie odpowiadać. Ot, taka sobie codzienność. Lepiej omijać z daleka, a najlepiej unikać kontaktu w ogóle.

„Gothic” jest łatwiejszy do rozgryzienia, gdyż odnosi się po prostu do powieści gotyckiej, albo do tworu wystylizowanego na takową, która jest o wiele lepiej znana w kręgach literackich. Jej główne założenia to atmosfera grozy, strachu, nawiedzone budowle, duchy i widziadła, legendarne zbrodnie piętnujące całą fabułę. W formie bardziej nowoczesnej można odnaleźć okultyzm, składanie ofiar i morderstwa.

Połączenie White Trash i Gothic może z początku wydawać się nierealne, jednak kiedy przeczytacie „Minotauress” zrozumiecie, jak idealnie pasuje i jak wiele wyjaśnia. Edward Lee udowodnił, że taka fuzja jest jak najbardziej możliwa i doprawdy nie rozumiem, jak można było wcześniej jej nie wykorzystać 🙂

Za podstawę pod powieść posłużył mit o Pazyfae. Kto nie pamięta tego fragmentu mitologii greckiej już pędzę z przypomnieniem. Otóż, Pazyfae, żona Minosa, królowa Krety, bardzo niefortunnie zakochała się w świętym byku podarowanym przez Posejdona Minosowi. Oczywiście nie przez przypadek, ale w ramach klątwy. Niezaspokojona w żądzy postanowiła oddać się zwierzęciu. Pomógł jej w tym Dedal, który zbudował drewnianą krowę, w której Pazyfae ukryła się i podsunęła bykowi. Została ukarana wydając na świat potwora o imieniu Minotaur, czyli postrach Krety. Tu mit się kończy, a wkracza Edward Lee. Pazyfae po śmierci trafiła w otchłanie piekielne i stała się odrażającym demonem.

Nie zdradzę Wam fabuły, ale powiem jedno: Pazyfae powraca. Wciąż niezaspokojona. Stęskniona za swoim zmutowanym synem. Okoliczne lasy otwierają dla niej zupełnie nowe możliwości działania. A nieświadomi i głupkowaci mieszkańcy stanowią doskonałe ofiary. Pradawne mity, okultyzm, magiczne rytuały i ofiary z ludzi. Trochę filozofii, dużo krwi, dużo seksu, bardzo dużo przemocy. White Trash Gothic w najczystszej postaci. Dla wielbicieli tego nowego gatunku.  I jak poprzednio ostrzegłam teraz również nie omieszkam zapomnieć: najlepiej nie jeść i nie pić w czasie lektury. Co prawda to nie jest „Bighead”, ale jak cała proza Lee również ta książka kryje w sobie zaskakujące smaczki.  Tak na wszelki wypadek.

O.

Bram Stoker Awards 2013

Bombla_BramStokerAwardsWszyscy fani Jack’a Ketchum’a mogą zacząć trzymać kciuki i zastygnąć w oczekiwaniu!

Nowa powieść zatytułowana „I’m not Sam”, napisana wspólnie z reżyserem i scenarzystą Lucky’m McKee, niedawno pojawiła się na rynku i już zdążyła podbić serca czytelników i krytyków. A wczoraj została nominowana do Bram Stoker Awards* w kategorii „Best Long Fiction” („Najlepsza dłuższa forma literacka”).

„I’m not Sam” opowiada historię kobiety, która w ciągu jednej nocy w dziwny sposób zmienia się w trakcie snu i nie jest już tym kim była, gdy zasnęła. To historia o poszukiwaniu tożsamości i o tym, czy naprawdę jesteśmy w stanie poznać drugiego człowieka.

Poniżej do podziwiania okładka:

notSam

Na Wielkim Buku powieść już upolowana i niedługo podzielę się z Wami moim łupem 🙂

O.

*Bram Stoker Awards, nagrody przyznawane przez Horror Writers Association (Stowarzyszenie Pisarzy Horrorów)przyznawane corocznie od 1987 roku.

„Wendigo” Algernon Blackwood

Bombla_WendigoPierwszy raz usłyszałam o Wendigo kilka lat temu przy okazji powieści „Cmętarz Zwieżąt” Stephen’a King’a. Nie wnikałam w temat aż do momentu mojego powrotu do tej powieści przed kilkoma tygodniami. Tym razem historia Wendigo zaintrygowała mnie. Zaczęłam szperać i węszyć. Wpadłam na trop. Duch Wendigo zawładnął moim umysłem i rozpoczęłam polowanie. 

W powieści King’a Wendigo to demon lasu, uśpiony na pozostałościach cmentarzyska należącego do plemienia Mi’kmaq’ów. Demon żarłoczny i okrutny. Taki, który wstępuje w ciała pogrzebanych i zamienia ich w krwiożerczych kanibali. I tak sobie pomyślałam: skoro plemię Mi’kmaq’ów istnieje naprawdę i wciąż zamieszkuje północne regiony Stanów Zjednoczonych i Kanady, to w legendzie o Wendigo musi być chociaż element prawdy.

Jeśli chodzi o folklor rdzennych plemion indiańskich to faktycznie, w Europie, dostęp do wiarygodnych źródeł jest nieco utrudniony. Problematyczna wydaje się również indiańska tradycja przekazywania legend i historii metodą werbalną. Te historie często nie są w ogóle uwiecznione w żadnej formie, ale jedynie przekazywane innym członkom plemienia, z ust do ust. Większość legend została spisana dopiero po latach, przez antropologów, etnografów i badaczy konkretnych regionów. Podobnie było z legendą Wendigo.

Ponieważ raz już wpadłam na trop, to nie mogłam odpuścić. I trafiłam na bardzo interesujący artykuł, fragment szerszej dysertacji, zatytułowany „Reviving Witiko (Windigo): An Ethnohistory of “Cannibal Monsters” in the Athabasca District”. („Ożywiając Witiko (Windigo): Historia i pochodzenie Ludożerczych Potworów w rejonie Athabasca”). Lektura bardzo zaskakująca i pełna opisów autentycznych, udokumentowanych przypadków nawiedzenia Wendigo.

Zapytacie się skąd moje tak obszerne zainteresowanie tematem? Bo również przy okazji powyższego artykułu i „Zewu Cthulhu” H.P. Lovecraft’a natrafiłam, zupełnie przypadkowo, na opowiadanie Algernon’a Blackwood’a zatytułowane po prostu „Wendigo”. Napisane w 1910 roku, opowiada historię czterech myśliwych, którzy polując na łosie w leśnych ostępach Kanady, postanawiają rozdzielić się, by lepiej poznać teren i ocenić zasięg zwierzyny. Dają sobie trzy dni na rekonesans. Po tym czasie cała czwórka ma powrócić do obozu głównego i zaplanować konkretne łowy i plan działania. Jednym z myśliwych jest Joseph Défago, tropiciel indiańskiego pochodzenia. Postać wyjątkowa. Przedstawiony jako typ melancholijny. Cichy myśliciel o wielkiej wyobraźni.

Wrażliwa wyobraźnia w październikowej, odległej i zapomnianej krainie dziczy, z dala od cywilizacji, może niestety być dużą wadą. Tym bardziej, gdy razem z drugim członkiem rozdzielonej grupy trafia na puszczę po drugiej stronie rzeki, która według wierzeń jego przodków zamieszkała jest przez „złego ducha”. Razem z nastaniem nocy zaczyna się koszmar dwójki myśliwych. Défago najpierw doznaje dziwnych omamów słuchowych i węchowych. Potem nawiedza go gorączka i dziwne podniecenie. W nocy płacze przez sen, by ni stąd ni zowąd wybiec w zimną, jesienną noc. Słychać tylko jego krzyki. Przez jakiś czas widać trop na śniegu, z czasem coraz dłuższy w odległości. Podobny raczej do tropu dziwnego zwierzęcia niż do zwykłego człowieka. I nagle urywa się. Poszukiwania nie dają rezultatów i gdy po kilku dniach zrezygnowani współtowarzysze postanawiają wrócić do obozu głównego znajdują w nim wrak człowieka. Odmrożonego, majaczącego Défago, który cierpi na silną amnezję i wyczerpanie. Nie pamięta kim jest, kim są otaczający go ludzie, nie wie nic. Zatracił siebie. Pozostaje tylko wspomnienie o Wendigo.

O Wendigo przetrwały przede wszystkim legendy. Nazywany również Witiko, Weendigo, Windigo, czy po prostu „pożeraczem ludzi”, jest człekopodobną istotą (często przedstawianą z porożem i pyskiem jelenia lub oczami sowy) lub duchem o naturze kanibala, który żywi się ludzkim mięsem i jest nienasycony w swoim pragnieniu polowania na ludzi. Tak bardzo złakniony, że według niektórych podań pożarł własne usta i straszy groteskowym obliczem. Jest drapieżnikiem o potężnej sile, który zawsze głoduje i zawsze szuka kolejnej ofiary.

Jednocześnie, w medycynie, istnieje kompulsywno-obsesyjna przypadłość nazwana Syndromem Wendigo lub Psychozą Wendigo. Jest ona typowa tylko dla indiańskich mieszkańców północnych terenów Stanów i Kanady, szczególnie dla plemienia Algonkinów. Jej głównym objawem jest właśnie… kanibalizm. Wyjątkowo częste przypadki tej nietypowej choroby zostały szczegółowo udokumentowane przez różnych badaczy, którzy wyróżnili jej podstawowe symptomy. Są to: nagły wzrost agresji i instynktów morderczych, omamy słuchowe, halucynacje, omamy węchowe, gorączka, wizje, nagły wzrost nienaturalnej siły i wydawanie zwierzęcych dźwięków. W wyniku choroby, nawiedzenia, ofiara Wendigo napada często swoich bliskich i członków rodziny, zabija ich i pożera. Szczególnie często ofiarami padają dzieci. Według wierzeń jedyną możliwością pokonania demona jest zabicie jego ofiary (najlepiej ciosem toporem w głowę), zakopanie głęboko w ziemi i przygniecenie miejsca pochówku dużym drzewem lub gałęziami, by duch nie wyleciał i nie wstąpił w kolejną osobę.

Czym jednak jest Wendigo w opowiadaniu Blackwood’a? Co tak naprawdę symbolizuje? Z jednej strony może być ucieleśnieniem strachu przed wielkim głodem i mrozem, który napotyka myśliwych w lesie. Ziszczeniem najgorszych myśli. Najokrutniejszych wyobrażeń. Kiedy „pochłonięci” przez złowrogie ostępy mogą na zawsze zgubić się i nigdy już nie trafić do świata żywych. Z drugiej strony u Blackwood’a Wendigo nie ma związku z kanibalizmem. Nazywany jest „moss-eater”, czyli „pożeraczem mchu”. W tym wypadku Wendigo to raczej symbol ucieczki. Chęci ponownego oddalenia się od cywilizacji. Powrotu do natury. To ucieleśnienie zewu dziczy. Szaleńczy bieg przez tajemnicze ścieżki jest biegiem ku wolności. Ku pojednaniu z dziką przyrodą. Pierwotnie, w indiańskich wierzeniach, pokutowała wiara w silną więź człowieka ze światem zwierząt i roślin, gdzie człowiek był częścią tego świata, nie jego zaprzeczeniem. Z czasem ten silny związek utracił częściowo znaczenie, a plemiona zmuszone były „ucywilizować” się, nawet na siłę i poddać nastaniu nowej ery.

Może Wendigo nie jest wcale prawdziwym demonem… Może wspomnieniem czegoś od dawna już zapomnianego? Wspomnieniem wolności pierwszych istot? Czymś co wciąż poszukuje uwrażliwionych, pamiętających stare plemienne opowieści, by odnawiać swoje siły? W końcu Défago jest właśnie dlatego taki wyjątkowy. Bo uwierzył. I udało mu się odpowiedzieć na wezwanie. Przeżył niezapomniane momenty i doświadczył czegoś wyjątkowo pierwotnego w swojej naturze.  Ale powroty zawsze są najtrudniejsze. I nikt nie może być tym samym człowiekiem, gdy raz napotka Wendigo. Gdy powróci z krainy zapomnianych przesądów i  prehistorycznych legend. Świata

„niesamowitych mocy, które wciąż czają się w duszach ludzi i które może same w sobie nie są złe, jednak instynktownie wrogie temu co najbardziej ludzkie.”*

O.

*” (…)formidable Potencies lurking behind the souls of men, not evil perhaps in themselves, yet instinctively hostile to humanity as it exists.” /Algernon Blacwood „Wendigo”/

Potwory w ciemnościach

Bombla_HorroryJestem czytelniczką horrorów i lubię się bać. Inaczej nie sięgałabym  po ten gatunek. To oczywiste. Lubię przeżywać moje najskrytsze lęki i obawy. Rzecz jasna na niby. Pod kontrolą. Tak, żeby wyrzucić te emocje z systemu i nie martwić się już więcej.

Paradoksalnie, w prawdziwym życiu, staram się unikać sytuacji stresowych. Uciekać, zanim nadarzy się jakieś niebezpieczeństwo. Nie kuszę  losu. Bo wiem, że w ciemnościach i tajemniczych otchłaniach czają się rzeczy od mnie większe. Całkowicie niezależne.

Czytając, zgadzam się na ich istnienie. Wybieram powolne ich oswajanie, bo to pozwala mi chociaż na chwilę zdominować zło poza mną. Poczuć złudną przewagę. I pokonać samą siebie.

Co więcej, daje mi to wrażenie, że nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Jestem przygotowana na najgorsze. A nawet na to, co jeszcze potworniejsze. Ale to tylko wrażenie. Tylko cień i nieprawda. W tym obsesyjnym czytaniu horrorów i poddawaniu się strachom jestem uzależniona.

Uzależniona od zła i od okrucieństwa. Jestem podglądaczką najgorszych zakamarków ludzkiej natury. Baczną obserwatorką narodzin zbrodni. Cichym współwyznawcą tajemniczych kultów łamiących prawa natury. Poszukiwaczką paranormalnych zjawisk. Łowczynią duchów i wampirów. Alchemikiem okultyzmu.

Jestem opętana przez pragnienie poznania. By móc sobie wyobrazić „więcej”. Więcej wszystkiego. I karmić moje własne lęki. Przekraczać granice. Pokonywać kolejne tabu. Czytać jeszcze więcej. Jeszcze intensywniej. Bo nigdy nie przestaję się bać.

Nic tak dobrze nie wpasowuje się w moją teorię, jak czytanie opowiadań grozy. Opowiadania mają tą ważną zaletę, że występują w wersji combo. Dostajemy wiele historii naraz. Jeśli trafimy na dobrego opowiadacza, to każda z tych historii sprawi, że podskoczy nam mocno adrenalina. A na pewno jeszcze bardziej otworzy nam się umysł.

Ponadto opowiadania nie są przeciążone „niepotrzebnymi” wątkami i „uciążliwymi” pobocznymi bohaterami. Jeśli miałabym porównać opowiadania do jedzenia, to powiedziałabym, że to najlepszy fast food z możliwych. Albo, bardziej abstrakcyjnie, pralinka z pudełka pełnego cukierków o niezliczonych smakach. Rarytasik na jeden chaps. Bo już po jednym jesteśmy syci i zadowoleni. A zawsze można się jeszcze porządnie obeżreć i przeczytać na raz wszystkie 🙂

Specjalnie dla Was wybrałam pięć zbiorów opowiadań moich ulubionych pisarzy grozy, czyli Edward’a Lee, Jack’a Ketchum’a i Stephen’a King’a. Wszystkie przeczytane w przeciągu ostatniego roku. Wszystkie za jednym podejściem.

Krolestwo1. „Królestwo Spokoju” Jack Ketchum („Peaceable Kingdom”)

Najgorsze instynkty człowieka i trawiące nas lęki zebrane w jednym tomie. Po raz kolejny Ketchum sprawia, że strach wychodzić z domu. A na pewno nie warto ufać innym. Nawet tym najbliższym. Po przeczytaniu całości ma się wrażenie wyzucia z emocji. Że już nic nie może nas zmartwić. Prawdziwe królestwo spokoju. Ulubione opowieści z tomu to: „Karabin”, o konieczności poświęcenia tego, co kocha się najbardziej; „Pasować do Zbrodni”, o zemście idealnej; „Przesyłka”, o pewnym fanie filmów „snuff”; „Pudełko”, o głodzie i „Bliźniaki”, o miłości kazirodczej, bez granic.

Carnal2. „Carnal Surgery” Edward Lee (nieprzetłumaczone na język polski)

Jeśli powieści Lee są pełne seksu i nieuzasadnionej przemocy, to jego opowiadania, wręcz odwrotnie, są mocne, ale raczej bardziej filozoficzne niż krwawe. Zbrodnia i perwersja są tutaj powodem do rozmyślań, nie do przyciągania kolejnych ofiar. Każda historia dopracowana do perfekcji, z zaskakującą puentą. Ulubione to: „The Seeker”, o pisarzu (postać powracająca w twórczości Lee), poszukiwaczu prawdziwej natury człowieka; „Please Let me Out”, o sile obsesyjnej miłości; „Hands”, o fetyszu mordercy (spokojnie mogłaby być filmem z Kevinem Spacey w roli głównej) i „Table”, o niebezpiecznych seksualnych fascynacjach.

Skeleton3. „Szkieletowa Załoga” Stephen King („Skeleton Crew”)

Drugi tom opowiadań.  King jest mistrzem krótkiej formy. O ile w niektórych powieściach zatraca wątki i sens, w opowiadaniach (wszystkich) każdy element jest idealny. Są tylko te najlepsze i lepsze, nie ma gorszych. Ulubione z tomu (a wyjątkowo trudno wybrać) to: „Mgła”, ponadczasowa historia o strachu przed eksperymentami i o tym, co czyha na ludzkość w innym wymiarze; „Małpa”, o zabawce, która ma duszę; „Skrót Pani Todd”, o świecie w podróży na skróty; „Edytor Tekstu”, o rzeczywistości, którą można zmieniać; „Szkoła Przetrwania”, o tym, do czego zdolny jest głodny człowiek i „Babcia”, o rodzinnych tajemnicach, które nie miały prawa wyjść na światło dzienne.

disorder4. „Sleep Disorder” Jack Ketchum i Edward Lee (nieprzetłumaczone na język polski)

Dwóch pisarzy. Jeden tom opowiadań. Fuzja perfekcyjna. Pisali oddzielnie, by ostatecznie poprawić samych siebie, nawzajem. Połączenie odrębnych stylów dało bardzo mroczne, tajemnicze historie, które niełatwo zapomnieć. Bardziej do rozmyślań niż do strachu. A na koniec bonus: jak wyglądały historie napisane tylko przez jednego z pisarzy. Ulubione z tomu: „Love Letters From the Rain Forest”, o zranionym sercu w środku dżungli; „Masks”, o szukaniu nowych doznań seksualnych; „I’d Give Anything For You”, o poświęceniu siebie dla dobra miłości.

Czarna5. „Czarna Bezgwiezdna Noc” Stephen King („Full Dark, No Stars”)

Gdy rozum śpi budzą się demony… Cztery opowiadania o ciemnej stornie człowieczeństwa. Bez nadziei. Bez przebaczenia. Jak na razie jest w mojej czołówce opowiadań w ogóle. Żadnej skazy. Pozostawia poczucie olbrzymiego niepokoju. I niedosytu. Bo chciałoby się jeszcze więcej takiego Kinga. „1922”, o odmowie i spirali zbrodni, do której doprowadziła; „Wielki Kierowca”, okrutne i niebywale rzeczywiste, o pragnieniu zemsty za wszelką cenę; „Dobry Interes”, o tym, że nie ma prawdziwych przyjaciół, tylko zazdrośni wrogowie; „Dobrane Małżeństwo”, oparta na faktach próba wyjaśnienia, czy to możliwe, że najciemniej jest pod latarnią.

Wszystkie te opowieści, z każdego tomu, są sprawdzone i godne polecenia. Każda byłaby idealna do postraszenia. Najlepiej przed snem, gdy potwory czają się w ciemnościach. I tylko czekają, aż ktoś je zauważy.

O.

„Nawiedzony” Shirley Jackson

Bombla_HillHouseH.P. Lovecraft wierzył, że niektóre miejsca maja duszę. Ta dusza może być dobra lub zła. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę doświadczenia tego mistrza horroru z Providence i opowiadanie, w którym tą tezę zamieścił, możemy być pewni, że miał na myśli ten drugi przypadek. Istnieją miejsca, które są złe. Po prostu. Nie jest to wina ich mieszkańców. Nie jest to wina przypadkowych wydarzeń i śmierci. To wewnętrzna istota tych miejsc. To właśnie ta dusza sprawia, że miejsce jest złe i wywołuje negatywny wpływ na tych co w nim przebywają. Nawiedzenie staje się skutkiem nie przyczyną, dla którego miejsce staje się złe. Dodaje to tylko dodatkowy, jeszcze bardziej mroczny element do całej układanki. 

Takim miejscem jest Dom na Wzgórzu (tytułowy Hill House) w „Nawiedzonym” Shirley Jackson. Stephen King uznał ta powieść za jedną z najbardziej dwuznacznych w literaturze i umieścił obok „W kleszczach lęku” Henry’ego James’a. Krytycy literaccy zgodnie uznali ją za najlepszą historię o „nawiedzonym domu” opowiedzianą kiedykolwiek. Czy przesadnie? Z pewnością nie. „Nawiedzony” (tytuł oryginału „The Haunting of Hill House”) pomimo, że napisany już ponad pięćdziesiąt lat temu wciąż fascynuje. Wciąż przeraża i wywołuje dyskusje.

Czym jest Dom na Wzgórzu? Czy jest tylko zwykłą budowlą, której dziwna konstrukcja wywołuje niepokój, doprowadzając ostatecznie do szaleństwa? Czy może jest potworem ukrytym za fasadą murów? Cmentarzyskiem wspomnień, które ożywają w niekontrolowany sposób? Sprawa staje się niby jasna już od pierwszego akapitu, w którym Shirley Jackson daje nam punkt zaczepienia. Wskazuje tym samym kierunek, dzięki któremu łatwiej będzie nam pojąć nadchodzące wydarzenia:

„Żaden żyjący organizm nie może istnieć zbyt długo w warunkach absolutnej rzeczywistości, nie popadając w szaleństwo; są tacy, którzy twierdzą, że nawet skowronki i pasikoniki mają jakieś sny. Dom na Wzgórzu, szalony dom, stał samotnie pośród wzniesień, kryjąc w swym wnętrzu ciemność. Stał tak od osiemdziesięciu lat i mógł stać następnych osiemdziesiąt. Wewnątrz ściany wznosiły się pionowo, cegły ciasno przylegały do siebie, podłogi były mocne, a drzwi – starannie zamknięte. Gruby płaszcz ciszy pokrywał drewno i kamień Domu na Wzgórzu, a cokolwiek wędrowało w tych murach, wędrowało samotnie.”*

Do tej twierdzy szaleństwa tymczasowo wprowadzają się cztery osoby: Eleanor, Theo i Luke, a przewodzi im Dr Montague, antropolog, zajmujący się hobbystycznie parapsychologią. Cel pobytu jest prosty: sprawdzić, czy Dom na Wzgórzu jest faktycznie nawiedzony. Kim są bohaterowie? Luke jest przyszłym właścicielem posesji, natomiast Eleanor i Theo dwoma młodymi kobietami, które w przeszłości przeżyły epizody paranormalne. Dr Montague jest przekonany o źle, które obrało sobie Dom na Wzgórzu za swoje mieszkanie, jednak potrzebuje konkretnych dowodów. Jego teoria przyjęta zostaje z zainteresowaniem przez uczestników eksperymentu, ale z pewną rezerwą.

My, czytelnicy, wiemy już, że z domem z pewnością jest coś nie tak. Z zewnątrz wydaje się być normalny. Olbrzymia, prawie wiekowa rezydencja. Zbudowana przez Hugh Crain’a, przez lata zamieszkiwana przez jego córki, aż do śmierci trzeciej żony właściciela. Potem opustoszała, by w końcu stać się domem dla starszej siostry i jej opiekunki. Teraz znów opuszczona. Próby sprzedaży kończyły się ucieczką potencjalnych kupców. To sama budowla wywoływała niepokój, terror i choroby u kolejnych rezydentów.

W wewnątrz wszystko wydaje się być nie takie, jak powinno być. Wydaje się, że Dom założył maskę normalności na swoją fasadę, by kusić. Ta maska nie jest idealna, bo czasami, kiedy pada na cegły odpowiednie światło, widać jakieś dziwne wykrzywienie. Niedorobione kąty, które nie pasują do całości. Coś się nie zgadza. O ile z zewnątrz można dać się nabrać, o tyle środek odsłania „chorobę” Domu. Dziwne, niepojęte dla oka i rozumu wymiary pomieszczeń, raz dłuższe, raz krótsze, w zależności od spojrzenia. Nic nie jest dokładnie proste. Ściany stoją jakoś ukośnie, wydają się poruszać i falować. Dom na Wzgórzu czai się i chowa, ale nie potrafi ukryć swoich złowieszczych zamiarów. Chce zawładnąć umysłami swoich mieszkańców i doprowadzić ich do ostatecznego szaleństwa. Zagłady rozumu.

Katalizatorem idealnym jest dla niego Eleanor. To do niej zwraca się Dom na Wzgórzu. To ją upatrzył sobie na swoją kolejną ofiarę. Eleanor jest odpowiedzią na całą tęsknotę Domu za niszczeniem i ujarzmianiem wrażliwego  umysłu. Zagubiona we własnym świecie, narcystyczna aż do bólu, jest idealnym dla niego celem. „Wygłodniały” dom woła ją, na ścianach pojawiają się krwawe napisy „COME HOME ELEANOR”, czyli „Wróć do domu Eleanor”. Ta konstrukcja zdaniowa niekoniecznie jest wezwaniem do wyjazdu, czy powrotu. ” COME HOME ELEANOR ” może również oznaczać stwierdzenie, że Eleanor jest już w domu, a tym domem jest właśnie Dom na Wzgórzu. To przyzwanie do poddania się szaleństwu. Kobieta jest tak zagubiona i tak bardzo samotna, że automatycznie zostaje ofiarą. Nie ma silnej woli, nie rozumie siebie i świata, a jednocześnie jest przeświadczona o swojej wyjątkowości i tym, że nie pasuje do życia na zewnątrz.

Dom na Wzgórzu wciąga ja w swoją grę. Udaje perfekcyjne odbicie jej podświadomości, manipuluje jej myślami, by złapać w swoją pułapkę. Eleanor jest jak ćma lecąca do ognia. Nie może zawrócić. I nawet nie chce zawrócić. Ktoś odpowiada na jej potrzebę przynależności i ona nie może powstrzymać się przed poddaniem. Nawet jeśli doprowadzi ją to do opętania i śmierci. Aż do końca wierzy, że sama kieruje swoim życiem i swoimi myślami. Aż do tego ostatecznego momentu, kiedy przed samobójczą śmiercią pyta samą siebie: „Czemu to robię? Czemu nikt mnie nie powstrzymał?”

King przyrównuje Dom na Wzgórzu do mikrokosmosu, w którym zderzają się różne siły. Krążą tam nie tylko duchy przeszłości, ale wizje podświadomości ludzi w nim przebywających. Ich lęki, frustracje i bolączki. Dom ma wpływ na tych najwrażliwszych, a na silniejszych zostawia trwały ślad. Ich podświadomość jest dla niego niczym otwarta księga i nie potrzebuje zbyt wiele czasu, by wykorzystać ich największe słabości. Dom na Wzgórzu jest najlepszym drapieżnikiem, bo zabija dając ułudę ofiarom, że jest to ich własny wybór.

Możemy próbować zrozumieć co wydarzyło się w Domu na Wzgórzu. Możemy starać się to sobie tłumaczyć racjonalnie. Możemy zagłębić się w psychologiczny aspekt i potraktować całą historię, jako wspólną projekcję bohaterów. Halucynację. Ale co, jeśli to nie wystarczy? Co, jeśli uchyliliśmy już te drzwi do wiedzy i nie możemy odwidzieć, tego co za nimi ujrzeliśmy? Wtedy musimy pamiętać, że te obrazy do nas wrócą. Kiedy najmniej będziemy się tego spodziewać. Kiedy będziemy sami. Uwięzieni w pułapce własnej wyobraźni. Najsłabsi. Wtedy „nikt nie usłyszy waszego krzyku. W nocy. W ciemnościach”.**

O.

*Fragment pochodzi z „Danse Macabre” Stephen’a King’a w tłumaczeniu Pauliny Braiter i Pawła Ziemkiewicza.

**”No one will hear you if you scream. In the night. In the dark.” („Hunting of Hill House”).

„[geim]” Anders de la Motte

Bombla_GeimSzwecja. To dziwne miejsce. Piszę to z własnego doświadczenia, a nie tylko dlatego, że tak mi się wydaje. Rok temu miałam okazję przekonać się na własnej skórze, czym jest ten północny kraj zimą.  I teraz, dzięki tej krótkiej podróży, już wszystko rozumiem. Rozumiem, czemu w literaturze szwedzkiej króluje mroczny kryminał. Rozumiem, skąd tyle wątków depresji i alienacji. Rozumiem, skąd wśród bohaterów takie poczucie zagubienia i niezrozumienia. I wiem, dlaczego pisarze traktują to miejsce jako naturalny wybór seryjnych morderców i tym podobnych psychopatycznych zwyrodnialców.

Istnieje coś takiego w szwedzkiej atmosferze codzienności, co całkowicie odróżnia to miejsce od reszty Europy. Mam wrażenie, że ten element łatwo charakteryzuje całą Skandynawię. To prostota i surowość.  Razem składają się na szwedzki tryb życia. I sprzyjają tworzeniu i pisaniu okrutnych opowieści  z krainy śniegu i zbrodni.

Ta prostota i surowość życia sprzyjają izolacji. Każdy mieszkaniec Szwecji jest samotną wyspą. Całkowitym indywidualistą zakamuflowanym w tłumie podobnych sobie osób. To podobieństwo jest widoczne nie tylko w  wyrazie twarzy, spokojnym i wyciszonym, ale także w ubiorze i zachowaniu. Nie ma niepotrzebnych gestów, uśmiechów, czy artykulacji.  Nie padają zbędne słowa. Ruchy wydają się być ściśle ograniczone. Prawie wyreżyserowane. W bezpośrednim kontakcie pojawia się półuśmiech na ustach, wyuczona grzeczność i przyciszony, prawie szepczący głos.

Z zewnątrz wszystko wygląda idealnie. W każdym oknie identyczna lampka, albo dwie, z białym kloszem, i doniczka orchidei. Orchidee białe albo różowe. Nie widać innych kwiatów. Prawie nigdy nie widać innych ozdób. Prostota: lampka i roślinka. Tak jakby mówiły osobom z zewnątrz: spójrz, jesteśmy tacy jak wszyscy, jesteśmy zupełnie normalni. Ale jak w każdym miejscu na ziemi to fałszywa filozofia. I ten fałsz pokazują wszystkie skandynawskie kryminały.

[geim] (fonetyczny zapis jest tytułem powieści), Anders’a de Motte jest klasycznym przykładem swojego gatunku. Nazwę go nawet przykładem modelowym, bo czytelnik znajdzie tutaj wszystkie najważniejsze elementy składowe skandynawskiego kryminału. Oczywiście każdy pisarz używa tych  elementów na swój sposób. W zależności od charakterystyki swojego stylu i konkretnej fabuły opowieści, jednak obecne są one w każdej powieści tego typu.

Zacznę od bohaterów. W kryminale skandynawskim występują oni parami. Zazwyczaj jest to mężczyzna i kobieta. Często są to przyszli kochankowie, byli kochankowie, albo członkowie bliskiej rodziny. Mają zupełnie odrębne charaktery, co daje nam, czytelnikom, dwa różne spojrzenia na przebieg wydarzeń i nadaje szersze pole do utożsamiania się z postacią. Muszą intensywnie kontrastować ze sobą np. chaotyczny marzyciel/ułożona racjonalistka, sympatyczna, ale niedojrzała idealistka/dojrzały, surowy  egoista. Ich zawody i to czym się zajmują na co dzień również powinny być całkowicie zróżnicowane, np. policjant/pisarka, czy policjantka/złodziej. W [geim] mamy układ: brat i siostra. On, HP, jest życiowym nieudacznikiem, idealistą. Natomiast ona, Rebecca, poważną kobietą z przeszłością, twardo stąpającą po ziemi. On jest drobnym złodziejaszkiem, ona policjantką z oddziału specjalnego.

To co ich łączy, to smutne wydarzenia z przeszłości. Przede wszystkich trudne dzieciństwo w patologicznej rodzinie, w której królował ojciec-alkoholik i schorowana podległa mu matka, z czasem również nałogowa alkoholiczka. Ciągle obecna i nieodłączna przemoc werbalna i przemoc fizyczna. Na zdjęciach niczym idealna rodzina, we wspomnieniach bolesny terror i samotność. Podobnie jest w innych powieściach skandynawskich, które często wykorzystują motywy przemocy rodzinnej. Temat bardzo trudny i często ukrywany latami przez ofiary cichego terroru. Dotyczy przemocy wobec dzieci, molestowania seksualnego, przemocy wobec kobiet i znęcania się psychicznego na rodzinie.

Takie wydarzenia dzieciństwa często prowadzą do wyalienowania i odrzucenia bohaterów przez struktury „idealnego” społeczeństwa. Stają się oni wyrzutkami, skazanymi na milczenie, którzy nie odnajdują zrozumienia wśród swoich najbliższych, ani w instytucjach teoretycznie przeznaczonych do pomocy w takich przypadkach. Oskarżani są o kłamstwa, o wyolbrzymianie rzeczywistości, a w końcu o szaleństwo. W [geim] taką bohaterką jest Rebecca, która by uspokoić wyrzuty sumienia i strach przed własną bezsilnością wstępuje do policji.

Kolejnym ważnym elementem są wszechobecne spiski rządowe i tajne organizacje kierujące rzeczywistością. Intryga szwedzkich kryminałów często opiera się na takich knowaniach. Morderstwa, zniknięcia, upłynnienia ludzi i malwersacje finansowe… Nic nie jest dziełem przypadku, tylko perfidnym, wyrachowanym działaniem na szerszą skalę. Bohaterowie natykają się na nie przypadkiem, próbują odkryć i stają się automatycznie kolejnymi celami. Powoduje nimi ciekawość i niemożność pogodzenia się z ustalonymi regułami. W taką sytuację wplątuje się HP, który podejmuje grę na śmierć i życie (tytułową GAME) podnosząc przypadkowo zostawiony w metrze telefon.

Tu zahaczam o element technologiczny, który prawie zawsze jest obecny w skandynawskim kryminale. Zaawansowana technologia jest tu narzędziem tajnych organizacji i podstępnych spisków, albo odwrotnie, pomaga głównym bohaterom osiągnąć upragniony cel. Często obie strony posługują się nim na zmianę, by wyeliminować wszelkie zagrożenia i doprowadzić do finalnej konfrontacji.

[geim] sprawdza się tutaj całkowicie. Zawiera wszystko co najważniejsze w swoim gatunku. Jest perfekcyjnie szwedzki. Z zewnątrz nie wyróżnia się niczym i nie odstaje. Czyta się go szybko i przyjemnie. Ma prosty, składny język, który pcha poszczególne wątki naprzód. Każda postać ma swój konkretny cel, a fabuła nie zawiera nic niepotrzebnego. Tylko trzeba pamiętać, by nie dać zwieść się pozorom. Nie dać omamić się identycznym „lampkom i kwiatkom”, tylko zajrzeć poza wymuskane firanki. Bo może spotkać nas nie lada zaskoczenie. I pod tym względem [geim] to idealny skandynawski kryminał.

O.

P.S. Wnioski oparłam na powieściach Camilli Läckberg, trylogii Millenium Stig’a Larsson’a i wyżej opisanej [geim] Anders’a de la Motte.

„Ladies’ Night” Jack Ketchum

Bombla_LadiesNight

W horrorach jest coś od czego można się uzależnić. Nie wiem dokładnie czym to „coś” jest, ale wiem jedno na pewno. Odkąd kilka lat temu sięgnęłam po raz pierwszy po ten gatunek, od tej pory nie umiem się już oderwać. Jeszcze nie tak dawno (o ile osiem lat można uznać za „nie tak dawno”) w ogóle nie zwracałam na powieść grozy uwagi. Po prostu, jakoś tak omijałam ten dział z książkami. Trzymałam się dość sztywno konkretnej literatury światowej, tej z gatunku dramat obyczajowy, łzy i depresja. Bez sensacji, bez przemocy, bez większych emocji. I wtedy zdarzył się Stephen King. Zaraził mnie bakcylem strachu i od tamtej chwili horror i literatura grozy stały się wielką częścią mojego literackiego życia. 

Wiem, że dla niektórych horrory to książki niższej kategorii. Podobnie jak powieści fantasy czy science fiction. Dla tej grupy ludzi są to tylko bezmyślne historyjki, które nie mają nic do powiedzenia. Bardzo nieżyciowe i niedramatyczne. Wymysły problematycznych nerdów, którzy zaśmiecają rynek „niegodną” literaturą. Te osoby zazwyczaj cechują się dużym brakiem wyobraźni, a za jedyną porządną lekturę uważają poezję Szymborskiej albo dzienniki Iwaszkiewicza. Widzicie, potrafię docenić wiersze pani Wisławy i lubię opowiadania Iwaszkiewicza, ale równocześnie nie krytykuję innych gatunków i nie degraduję ich publicznie (oprócz książek pani Meyer i pani James, ale to inna para kaloszy). A im dłużej i intensywniej poluję w gatunku horroru i grozy tym większe zauważam podobieństwo do mitów i legend, opowieści ku przestrodze i ku poszerzeniu horyzontów.

Horrorów nie można traktować dosłownie. To znaczy można, ale lepiej nie, żeby nie zwariować (bogata wyobraźnia w tym zapewne nie pomaga).  Horrory są po to, by skonfrontować nas, czytelników, ze swoimi najgłębszymi lękami. Próbują przybliżyć nam to, czego się boimy, co wywołuje w nas strach i grozę. Często to, co ukryte jest w naszej podświadomości.  Konkretne obrazy stają się alegoriami, metaforami tego, czego sami obawiamy się nazwać. Bo nadanie imienia sprawia, że to „coś” staje się prawdziwe. Prawdziwe to inaczej realne i żywe. Dotykalne. A jeśli dotykalne, to może nas zranić.

Odbieranie horrorów na zasadzie rozbudowanej, trochę teatralnej metafory własnych lęków, nadaje głębszy sens temu co dla nas potworne i nienazwane. A to pozwala łagodzić traumy. Również oswaja nas z nieprzewidywalnością wypadków. I wreszcie, nadaje sens chaosowi.

Nie inaczej jest z powieścią „Ladies’ Night” Jack’a Ketchum’a. Napisana po raz pierwszy pod koniec lat osiemdziesiątych została wydana, w ostatecznej, przerobionej formie, dopiero w 1997 roku. Do dzisiaj niestety nie doczekała się u nas swojego tłumaczenia.  Jej odkładane w czasie pojawienie się na rynku spowodowane było negatywnym odbiorem powieści przez większość wydawców i nieprzygotowanie widowni czytelniczej na kontrowersyjne tematy.

Dzisiaj jej treść można odbierać w dwojaki sposób. Po pierwsze jako strach przed chemicznym atakiem terrorystycznym, wykorzystującym śmiercionośne wirusy na mieszkańcach dużych miast. Strach ten urealniły tragiczne wydarzenia Word Trade Center, ataki i groźby ataków terrorystycznych na całych świecie.  Muszę jednak pominąć ten aspekt ze względu na czas napisania i datę wydania powieści.

Drugim problemem, tym o wiele bardziej podkreślonym w fabule, jest strach przed kobietą. Kobietą silną, całkowicie niezależną i nieprzewidywalną. Istotą samowystarczalną i okrutną w swoich wyborach. Ketchum zmusza czytelników, by odpowiedzieli sobie na pytania, które w jakiś dziwny sposób mogą być pytaniami całej męskiej populacji w dobie wzrastającego feminizmu i siły płci żeńskiej. Może są to zagadnienia uproszczone, jednak wyjątkowo adekwatne do przemian społecznych i politycznych zachodzących nie tylko w Europie,  ale i na świecie. Czyli, co by się stało, gdyby największe miasta zostały opanowane, w jedną noc, przez kobiety? Jednak nie byle jakie kobiety, ale takie doszczętnie zmutowane? Kobiety- zombie zarażone wirusem wściekłości i zemsty? Kobiety-demony o wielkiej fizycznej sile, pałające żądzą zniszczenia każdego mężczyzny w okolicy? Nawet jeśli to ich ukochany mąż, albo kilkuletni syn?

„Ladies’ Night” pokazuje wydarzenia jednej takiej nocy. Ograniczone do centrum Nowego Yorku. Tylko kilku bohaterów, którzy próbują zrozumieć siłę kryzysu, przystosować się od nowa i stawić czołu niesamowitemu zagrożeniu. Co spowodowało mutację? Możemy się tylko domyślać, że jest to rodzaj biochemicznego ataku. Ale kto go dokonał i dlaczego? A może to rodzaj chorego eksperymentu? Powieść zaczyna się od wypadku. W środku miasta rozbija się ciężarówka, cysterna wioząca jakiś rodzaj chemikaliów. Przy martwym kierowcy nie ma dokumentów, nie ma listy przewozowej, tylko logo na pojeździe: LADIES INC. Z uszkodzonej cysterny wylewa się niezidentyfikowana substancja, a w powietrzu czuć słodkawy zapach wiśniowego błyszczyku.

Tak zaczyna się koszmar. Męski koszmar. W krótkim czasie, gdy zapada zmrok, a tajemnicza substancja wypełnia duszną atmosferę miasta, zaczyna dziać się coś dziwnego z kobietami. Potworny, zwalający z nóg ból głowy. Potem otępienie. I nagłe przebudzenie. Wszystko trwa minuty. Kobiety przeobrażają się w śmiercionośne istoty o nadludzkiej sile. Ich rysy twarzy stają się nagle zwierzęce, dzikie. Ich jedynym celem jest zabijać mężczyzn.

W „Ladies’ Night” nie ma ucieczki. Atak jest idealny, bo w każdym miejscu nocnej metropolii przebywają jakieś kobiety. Czy to prostytutki, czy barmanki, czy zwyczajne przyjaciółki na drinkach, czy matka z dzieckiem, czy w końcu partnerka z chłopakiem. Najgorsze jest to, że mutacja ogranicza reakcje do instynktu przetrwania i, jak to u Ketchum’a ,instynktu seksualnego. Nic więcej. Zainfekowane jednostki mają całkowicie wyłączone pozostałe funkcje mózgowe.

Jack Ketchum odwrócił w powieści role przypisywane płci. Kobieta przeistacza się w „innego”.  Niezrozumiałego potwora, który nacechowany jest wyłącznie negatywnymi elementami wcześniej zarzucanymi tylko płci męskiej. Ni stąd ni zowąd to właśnie ona zostaje łowcą. Drapieżnikiem, którego jedynym celem jest polowanie na słabszy gatunek. Mężczyźni są tutaj pokazani jako ofiary gwałtów, w tym zbiorowych, napadów i brutalnych morderstw. Zaskoczeni zmianą próbują przywrócić dawny porządek i walczyć. Nawet jeśli  takie działanie poniesie za sobą więcej ofiar. W końcu przetrwają najsilniejsi.

Zastanawiam się, czy Ketchum nieświadomie, czy jednak z pełną świadomością pokazał najgłębsze męskie lęki względem kobiet. Zamiana miejsc, poddanie się i uległość. Nadał wojnie płci inny wymiar, jeszcze straszniejszy dla męskich czytelników. Tak jakby wyrównał szanse, a nawet zwiększył je oddając męskie atrybuty kobietom. I to nie byle jakie atrybuty. Przypomina mi to stary horror z lat pięćdziesiątych o kobiecie, która napromieniowana przez kosmitów rośnie do wielkich rozmiarów i jej pierwszą myślą jest zemsta na swoim mężczyźnie.  I pięćdziesiąt lat później nic się nie zmieniło.

O.