„Bighead” Edward Lee

Bombla_Bighead

Napiszę Wam całkiem szczerze, że nie planowałam wpisu o „Bighead” Edward’a Lee na Buku. Miał to być raczej mój mały przerywnik, kolejny horror do kolekcji, nic nadzwyczajnego. Jednak jak tylko zaczęłam czytać, wiedziałam, że nie uda mi się powstrzymać od podzielenia się z Wami tą opowieścią. Bo widzicie, jak się okazało, według internetowych recenzji i recenzji tej książki w ogóle, „Bighead” jest NAJOBRZYDLIWSZĄ  historią opowiedzianą kiedykolwiek, przez kogokolwiek. Jako uodporniona na wszelkie okrucieństwo i obrzydlistwo (w końcu bycie badaczką twórczości Markiza de Sade zobowiązuje) podjęłam wyzwanie, a sama lektura zaintrygowała mnie jeszcze bardziej.

Czytaj dalej

„Dziewczyna z Sąsiedztwa” Jack Ketchum

Bombel_DziewczynaSasiedztwa


„Piekło to drugi człowiek”, napisał kiedyś Jean-Paul Sartre. A Jack Ketchum udowadnia nam tą smutną tezę, raz po raz, w każdej ze swoich opowieści. Jego proza pełna jest

przemocy, gwałtu i nienawiści. Odpowiada na nasze najskrytsze lęki i bawi się nimi, ukazując to co najgorszego może się wydarzyć. Najgorszego lub jeszcze gorszego. Bo zawsze istnieje transgresja, zawsze można przekroczyć granice zła. Ten amerykański pisarz za każdym razem potrafi zaskoczyć wytrawnym i wyrafinowanym wcielaniem w teksty słów francuskiego egzystencjalisty i na nowo przywołać ukrytą w podświadomości grozę.

Ketchum tworzy horrory, ale nie ma u niego wątków paranormalnych. A jeśli jakieś są, to bywają bardzo sporadyczne i ograniczone. Jeśli przydarza się coś nie do końca wyjaśnionego,
coś czego nie można pojąć rozumem, to jest to tylko mały, zwykle nic nie znaczący element. Kawałeczek fabuły, bardziej nawet ułamek, dopełniający całość. Ale Jack Ketchum wie, że takie wątki oderwałyby czytelnika i jego uwagę od tego co najważniejsze, czyli od okrucieństwa człowieka. Zła drzemiącego w każdym z nas, które czasami, gdy spełnione zostają odpowiednie warunki, budzi się do życia i atakuje.

„Dziewczyna z sąsiedztwa”, na tle całej kontrowersyjnej twórczości Ketchuma, jest w pewnym sensie wyjątkowa. A przez swoją wyjątkowość staje się (przynajmniej dla mnie) jego najbardziej przerażającą powieścią. I zanim zabierzecie się do lektury, sądzę, że powinniście wiedzieć, że „Dziewczyna z sąsiedztwa” jest w całości oparta (chwilami bardziej, chwilami mniej) na prawdziwych wydarzeniach i na autentycznej zbrodni dokonanej w Indianapolis w 1965 roku.

Najpierw fakty. W lipcu 1965 roku 16-letnia Sylvia Likens i jej młodsza siostra Jenny zostają oddane do domu niejakiej Gertrude Baniszewski. Rodzice dziewczynek, pracownicy wędrujących wesołych miasteczek, nie mając warunków, by opiekować się dziećmi, mają płacić Gertrude 20 dolarów tygodniowo w zamian za dach nad głową, jedzenie i opiekę. Gdy pieniądze nie pojawiają się na koncie, już po pierwszym tygodniu od zawarcia umowy, rozpoczyna się piekło, które trwa do śmierci Sylvii 26 października. Na ciele ofiary znaleziono kilkaset śladów po przypalaniu papierosami, nacięcia, siniaki, fragmenty ciała pozbawione skóry, ślady po poparzeniach wrzątkiem, jak i wyrytą, wypaloną ostrym narzędziem w skórze na klatce piersiowej cyfrę „3” i na brzuchu napis „I’M A PROSTITUTE AND I’M PROUD OF IT!” („Jestem dziwką i jestem z tego dumna”). Sekcja zwłok dziewczyny wykazała, że przyczyną zgonu był krwotok wewnętrzny, wstrząs i uszkodzenie mózgu, niedożywienie i liczne obrażenia wewnętrzne (uszkodzenia narządów rodnych i pęcherza), uszkodzenia mięśni i nerwów. Do tortur
prowadzących do śmierci przyczyniły się dzieci w wieku od 11 do 17 lat, pod czujnym okiem i namową Gertrude.

Jack Ketchum w „Dziewczynie z sąsiedztwa”, na podstawie policyjnych raportów, zeznań świadków i uczestników potwornych wydarzeń spróbował uzupełnić brakujące luki, które miały miejsce w domu Baniszewski. Powieść napisana jest jako pamiętnikarskie wyznanie jednego z chłopców, sąsiada z domu obok (stąd tytuł „Girl Next Door”), rodzaj przyznania się do winy i oczyszczenia z trwających całe życie wyrzutów sumienia. Kiedy napominam o świadkach, to mam dokładnie na myśli ludzi, którzy widzieli, że dom Ruth (książkowe imię Gertrude), w którym przebywała Meg (tak Ketchum nazwał Sylvię), odwiedzali ludzie z zewnątrz i dostrzegali krzywdę dziewczyny. Kilku sąsiadów widziało jak inne dzieci kopią ją i biją, widzieli jej siniaki i przypalenia, ale nikt nie zareagował. Trzeba dodać, że w końcu, gdy Meg została zamknięta w piwnicy i przywiązana na hak za ręce, do Baniszewskich przyszła policja, a nawet nauczyciele i ksiądz pytać o „zaginioną” dziewczynę. Co prawda wszyscy zastanawiali się nad jej nieobecnością, ale jednak kłamstwa CAŁEJ rodziny i dzieci sąsiadów wystarczały im za tłumaczenie. Nikt nie przeszukał mieszkania, ani opieka społeczna nie wymusiła oddania dziewczynek po opiekę stanu, ani nawet starsza siostra Meg, która wczesną jesienią chciała się z nią zobaczyć, absolutnie nikogo nie zastanowiło, czemu zniknęła…

Historia opowiedziana przez Ketchuma i rzeczywistość nie przestają się na siebie nakładać. Można zastanowić się, co skłoniło Ruth/Gertrude do dokonania tak straszliwej zbrodni. Czemu wierzyła, że pozostanie całkowicie bezkarna dokonując okrutnego morderstwa. Jak to się stało, że nie tylko jej własne dzieci, ale ich koledzy i koleżanki wzięli udział w chorym, ciągnącym się miesiącami linczu na rówieśniczce? Dlaczego żaden z rodziców niczego nie podejrzewał? Dlaczego nie zareagowała policja? Skąd taka ślepa obojętność?

Koniec lat pięćdziesiątych i początek sześćdziesiątych w Stanach był początkiem nowej ery. Nastały złote czasy. Po kryzysach wojennych, w trakcie „ocieplenia” stosunków w zimnej wojnie, nagle nadszedł okres niesamowitego rozwoju, ekonomicznej ekspansji i czas narodzin społeczeństwa konsumpcyjnego (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Z dnia na dzień podskoczył standard życia klasy średniej, budując tym samym w ludziach poczucie sukcesu i dobrobytu. Rodzina i dom stały się priorytetem, a dzięki ułatwieniom technicznym (dom większości wyposażony był w zmywarki, pralki, telewizory, ogrzewanie i klimatyzację) codzienność stała się „przyjemnością”. Wysyp bliźniaczo podobnych domów na przedmieściach, bliźniaczo podobne do siebie dzieci, idealne panie domu i wszyscy jak z obrazków, dokładni, jak pod linijkę. O dzieciństwie i dojrzewaniu w tych latach Stephen King napisał raz, że było pełne zakłamania i ukrytego okrucieństwa. Wiele domów „na pokaz” kryło w środku rodzinne tragedie, nieszczęścia i rodzinne dramaty, bardzo często drastyczną przemoc.

A kiedy ktoś nie pasował do tego idealnego społeczeństwa? Taka właśnie Gertrude/Ruth, samotna matka, po dwóch rozwodach i nieudanym związku, bez pracy, z siódemką (!) dzieci, w tym jednym nieślubnym, po sześciu (!) poronieniach, zniszczona fizycznie i psychicznie, schorowana, żyjąca z całą ferajną w zniszczonym domu bez ogrzewania… Ludziom, którym udało się uciec od trudnej przeszłości i własnych kłopotów po prostu zamknęli oczy. Pewnie sama konieczność udawania perfekcyjności na codzień męczyła ich tak, że ostatecznie nie mieli już siły na problemy innych. A nawet na własne dzieci. Tym razem ta zimna obojętność kosztowała życie pewną niewinną dziewczynę.

Od tamtych wydarzeń minęło ponad pięćdziesiąt lat. Zmieniły się realia, nadeszły inne czasy, jesteśmy po drugiej stronie oceanu, na innym kontynencie, a jednak człowiek pozostał tylko człowiekiem. I smutne słowa Sartre’a nigdy nie były tak aktualne jak dzisiaj. Porwania, uprowadzenia, gwałty… a wokół ludzie, niemi świadkowie, którzy nie chcą widzieć, więc nie widzą nic. I już wiem, że do końca życia nie dam rady zbyt długo siedzieć sama w ciemności, że będę uciekać przed cieniami na ścianie, odwracać wzrok od studzienek ściekowych, bać się psów-demonów (nie ma w tym nic śmiesznego), ale prawdziwy lęk, wewnętrzny niepokój i olbrzymi strach będzie wywoływać tylko jedna istota: człowiek. I nigdy się od tego strachu nie uwolnię.

O.

*Przy pisaniu wpisu korzystałam z artykułów i stron:

http://www.sylvialikens.com/

http://www.trutv.com/library/crime/notorious_murders/young/likens/1.html

http://killer.radom.net/~sermord/zbrodnia.php?dzial=mordercy&dane=likens

„Witch Water” Edward Lee

WitchWater

Czas wybrać się na nocne łowy i upolować coś wyjątkowo mrocznego, coś co chociaż na chwilę zaburzy nasz wewnętrzny spokój i rozstroi nerwy, dodając przy tym dreszczyk emocji do naszej codzienności.

Nie przez przypadek jako pierwszą z tej kategorii wybrałam powieść „Witch Water” Edwarda Lee. Niestety nie jestem pewna, czy książka ta została już przetłumaczona na język polski. Jeśli nie, to z pewnością niedługo doczeka się przekładu i wydania przez Wydawnictwo Replika, jak niektóre z powieści tego autora.

Edward Lee to jedno z ciekawszych nazwisk wśród twórców powieści grozy. Jest mistrzem gatunku nazywanego horrorem ekstremalnym. Jego historie są pełne elementów makabry i tego co po angielsku nazywamy „gore”, czyli lejącej się strumieniami posoki i wnętrzności. W każdej opowieści stara się przekroczyć tabu, wyjść poza ustalony porządek i z wyjątkowym wyrafinowaniem pokonać kolejną granicę tego, co uznajemy za ludzkie. W tych powieściach wątek paranormalny jest raczej niewinnym dodatkiem do tego co jeden człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi, czerpiąc z jego cierpienia rozkosz. Lee miesza wątki okultystyczne z seksualnymi dewiacjami i muszę powiedzieć, że wychodzi mu to wyjątkowo dobrze. Z pewnością nie są to powieści dla wszystkich 😉 Jeśli jednak nie wzdrygacie sie na widok krwi i nie oburzają Was opisy okrucieństwa, udziwnionych praktyk seksualnych czy wymyślnych tortur, to Edward Lee jest na pewno tym kogo warto poznać i poczytać.

„Witch Water” zaskoczyła mnie ciekawym podejściem do tematu wielokrotnie już wykorzystywanego w literaturze grozy, a często nawet nadużywanego, jakim jest historia miasteczka stylizowanego na Salem, gdzie w przeszłości odbywały się procesy o czary, a czarownice palono lub zabijano w wymyślny sposób. Może byłaby to kolejna podobna powieść, gdyby nie jej główny bohater i osobiste demony, z którymi się zmaga.

Stew Fanshawe nie jest człowiekiem, z którym łatwo się utożsamiać. Mężczyzna, w średnim wieku, któremu wyjątkowo dobrze się powodzi. Miliarder, który zdobył fortunę na giełdzie. Pojawia się w Haver-Towne niejako incognito. Nie chce zostać rozpoznany (bywał niejednokrotnie na okładkach Forbes’a) i woli pozostać w szarym tłumie. Bo to co musicie wiedzieć o naszym bohaterze, to to, że cierpi on na pewną manię. Manię perwersyjną, zboczoną nawet (tak myśli sam o sobie), przed którą zmuszony był uciec z miasta i po roku terapii odpocząć na prowincji. Ta perwersyjna mania to voyeuryzm, czyli podglądactwo.

Uważam, że by poznać drugą stronę „Witch Water” jako powieści, konieczna jest konkretna wiedza na temat tego zaburzenia. Voyeuryzm to rodzaj fetyszu, parafilii, czyli zaburzenia seksualnych preferencji, polegająca (tutaj posłużę się definicją profesora Lwa Starowicza) „na powtarzającej się lub utrwalonej skłonności do oglądania ludzi uczestniczących w zachowaniach seksualnych lub intymnych, takich jak rozbieranie się, związana z pobudzeniem seksualnym i masturbacją. Nie towarzyszy temu ani zamiar ujawnienia swej obecności ani zamiar kontaktu seksualnego z obserwowaną osobą”.

Stew walczy ze swoim uzależnieniem, jednak jak to z silnymi, impulsywnymi uzależnieniami bywa, w nieodpowiednim środowisku, przy odpowiednich warunkach, takie uzależnienie może powrócić w jeszcze silniejszym stopniu niż dotychczas.

Haver-Towne na pierwszy rzut oka wydaje się być uroczym, turystycznym miasteczkiem. Jego mroczna przeszłość jest wykorzystywana jedynie w nazwach szlaków, hoteli i restauracji i innych przygotowanych dla odwiedzających atrakcjach.

My, czytelnicy, spoglądamy na to miasto oczami Stew. Dlatego, z początku, nasze postrzeganie jest mocno ograniczone. Bohater odwraca często wzrok, karci sam siebie za zbytnią ciekawość i tłumi w sobie naturalne instynkty obserwatora. Sytuacja zmienia się diametralnie, gdy zaczyna interesować się i poznawać, krok po kroku, historię miasteczka i jego mieszkańców. Czarownik, wiedźmy, tortury… Traktat z diabłem, Compendium Maleficarum i tytułowa „witch water”, czyli woda czarownic, antyteza wody święconej (nie chcę zdradzać szczegółów). I luneta. Nie byle jaka, bo magiczna.

To właśnie ten przedmiot na nowo rozbudza uśpioną percepcję Fanshaw’a. Nagle na nowo rozkwita w nim rządza patrzenia. Jego oczy stają się z chwili na chwilę wszystkowidzące, spragnione penetracji. Widzi więcej i bardziej. W ogóle dziwna rzecz z tymi oczami…

Georges Bataille widział w oczach lustra. Oko było symbolem, służyło transgresji, czyli przekraczaniu. Nasz bohater dzięki oczom przeżywa podróż w głąb samego siebie, bo to właśnie oko wychodzi poza granice, obraca się, by ostatecznie skierować się do wnętrza Stew, jego „czarnego serca”, jego wewnętrznej ciemności, czarnej strony, którą było dane mu poznać tylko dzięki własnej perwersji. To poznanie ostatecznie doprowadziłoby do obłędu, szaleństwa (jak w prozie Lovecrafta, gdzie bohaterowie widzą i nie potrafią pojąć, więc umierają ze strachu), ale w tym wypadku jest inaczej. Penetrujące oko, wzmocnione magicznymi właściwościami lunety i zboczonym umysłem, pozwala mu pójść dalej, poza to co określone i znane. Spenetrować niepenetrowalne. Zobaczyć pulsującą ciemność, czarniejszą niż najczarniejsze otchłanie. Poznać własne serce.

Woda czarownic otwiera granice, przełamuje tabu, załamuje czas i miejsca. W ten sposób opowieść o czarowniku i zaklętym miasteczku otrzymuje całkowicie nowy wymiar. My również, jako czytelnicy, przekraczamy nieprzekraczalne, wstępujemy w ciemność, a dalej są tylko czary.

O.