„Duma i Uprzedzenie” Jane Austen

Bombla_DumaAustenW tym roku, a dokładnie 27 stycznia, minęło 200 lat od wydania jednej z najsłynniejszych brytyjskich powieści romantycznych. Zorganizowano nawet bal, który, specjalnie na tą okazję, precyzyjnie odwzorowano z kart powieści. A dokładnie pewien bal w posiadłości Netherfield. Czy wiecie o której powieści mowa? Oczywiście o „Dumie i Uprzedzeniu” Jane Austen.

Gdyby Jane Austen pisała swoje powieści dzisiaj, z pewnością, w krótkim czasie, stałaby się jedną z najbogatszych i najbardziej wpływowych pisarek na świecie. Setki milionów sprzedanych egzemplarzy. Na każdym kontynencie (może z wykluczeniem Antarktydy 🙂 ). Setki tłumaczeń i przekładów. Dziesiątki ekranizacji i uwspółcześnień. Nieskończona ilość fun fiction i oficjalnych kontynuacji. Na stylu Jane Austen próbują wzorować się dziesiątki pisarek powieści romantycznych. Dla każdej z nich jest symbolem twórczyni doskonałej. Skąd takie niekończące się uwielbienie dla jej książek? Skąd takie umiłowanie do jej bohaterów i bohaterek? Przede wszystkim bohaterów, bo kto nie słyszał o doskonałym panu Darcy’m? Albo uroczym Bingley’u? W czym tkwi sekret panny Austen?

Zarówno jeśli chodzi o „Dumę i Uprzedzenie” jak i o inne powieści tej autorki, np. „Rozważna i Romantyczna”, czy „Emma”, prowadzi do nich jeden trop. Otóż, jest to opis MIŁOŚCI IDEALNEJ. Doskonałej. Tak perfekcyjnej i niezapomnianej, że samo czytanie o niej wpływa dobrze na kobiece serca i koi dusze czytelniczek. To miłość tak bajkowa i magiczna,  że jej magia wypływa z kart powieści i zaraża pozytywnością odbiorcę. Dzięki takiej taktyce pisarskiej Jane Austen jest lepszą terapeutką miłosną i jeszcze lepszą specjalistką od związków męsko-damskich niż Oprah i Dr Phill razem wzięci. Pomimo, że minęło już 200 lat. Aż czasami trudno uwierzyć. A jednak.

A jaka jest miłość idealna według Jane Austen?

Przede wszystkim miłość idealna to taka, na której drodze do szczęścia stają różne ciekawe przeszkody. Może być to rodzina. Na przykład jakaś stara ciotka, jak Lady Catherine de Bourgh, nie może pogodzić się, że jej ukochany siostrzeniec chce poślubić kogoś o tak zaniżonej pozycji społecznej jak Elisabeth.  Albo może jest to jakiś skandal z przeszłości,  dokonany w stylu kogoś tak niesamowicie szarmanckiego jak Wickham. Mogą to być dziwne niedomówienia spowodowane plotkami, czy przeczytanym pokątnie listem… albo niezrozumieniem prawdziwych intencji drugiej osoby. Na drodze do szczęścia mogą stanąć również „najlepsi” przyjaciele, dla których układy są ważniejsze od rodzinnego szczęścia innych. Tak było przecież w przypadku Bingley’a i Jane. Dzięki takim szalonym perypetiom ostateczne spełnienie uczucia wybranej pary ma jeszcze słodszy smak. I wywołuje więcej wzruszeń.

Kontynuując, w miłości idealnej według Jane Austen, musi nastąpić między innymi moment całkowitego braku nadziei na lepsze jutro. Bohaterowie, przez wyżej wymienione przeszkody, muszą (jest to obowiązkowy aspekt idealnej miłości) zwątpić w swoje uczucia i uznać je za niegodne i głupie. W następstwie następuje etap całkowitego zerwania stosunków z przedmiotem swoich uczuć i zaprzepaszczenie wszelkich nadziei „na zawsze”. W takim momencie razem z naszą bohaterką powinniśmy być gotowi oddać duszę i życie Bogu i poświęcić się potrzebującym, zamiast tracić czas na niepewne miłostki.

Bywa również (nie jest to jednak pewny element), że jedyną opcją na spełnienie swojego uczucia, a nawet do wymuszenia go na obiekcie, na które uczucia są skierowane, jest ucieczka z nim. Najlepiej, żeby było to zaaranżowane w ten sposób, by całkowicie pohańbiło rodzinę. Dzięki temu można być pewnym, że ktoś się w końcu ulituje, zorganizuje małżeństwo, by ratować „kobietę upadłą” i ostateczne rozwiązanie problemów również dojdzie do skutku. Tak było w przypadku Lidii i Wickhama, któremu nie zostało nic innego, jak poślubić „uprowadzoną” dziewczynę.

W miłości idealnej nie ma fizycznych uniesień. Są zbliżenia rąk, czasami otarcie o ukochanego, czy pogładzenie pukla włosów, ale chwila pierwszego pocałunku, a co za tym idzie seksualnego napięcia, przedłuża się w nieskończoność. Tak bardzo, że nawet czytelniczkom chce się krzyczeć i płakać ze szczęścia, gdy w końcu bohaterowie musną się wargami. Pozostawia to słodki niedosyt i wzmaga pożądliwość czytelniczą.

Kolejnym ważnym aspektem jest to, że miłość idealna jest dostępna dla wszystkich. Czytając Jane Austen, każda dziewczyna może poczuć się wyjątkowa i mieć pewność, że gdzieś tam, w oddali, czeka na nią ten „jedyny” mężczyzna i na pewno już wkrótce ją odnajdzie. Nie trzeba być wielką damą, księżną, czy bogatą hrabiną. Nawet najzwyklejsza dziewczyna może odnaleźć swojego księcia. Mimo niskich walorów społecznych, finansowych, czy fizycznych. Rozpiętość typów bohaterek w jej powieściach jest tak duża, że każda czytelniczka odnajdzie tam samą siebie lub jakiś ważny wyróżniający osobisty element.

A na końcu, idealna miłość to taka, której ostatecznym spełnieniem jest ślub. Traktowany oczywiście jako najpiękniejszy dzień w życiu bohaterki. Na tym momencie powieści Jane Austen kończą się i zamykają nam wgląd w życie codzienne zakochanych. Bo najpiękniejsze co mogło się wydarzyć już się ziściło. Właśnie to odróżnia prozę sióstr Brontë od Austen, że ta druga nie wprowadza nas we wspólne życie ulubionych bohaterów. Tak jakby to, co najważniejsze już się dokonało, a cała reszta nie jest na tyle interesująca i intensywna w doznania, by ją opisywać.

I to jest kolejny aspekt, który sprawia, że jej powieści są takie wyjątkowe. Jane Austen zostawia nas na największym wdechu. Kiedy jesteśmy na wielkim wzruszającym „Aaaach!” i zamyka szybko historię. Żeby nie było niepotrzebnych rozczarowań. Nie było tej suchej codzienności. Bo po co? W końcu to ma być miłość idealna. Obrazkowa. Ma nadawać pęd, by każda z czytelniczek pragnęła poszukiwać swojego Darcy’ego, Bingley’a, Wickham’a czy Collins’a. Bo po co byłaby im wiedza, że Darcy na co dzień nie musiałby koniecznie być taki perfekcyjny? Że Bingley w tej swojej naiwności mógłby być tak naprawdę nudny, Wickham brutalny, a Collins nawiedzony? No właśnie. Po co? 😉

A na zakończenie, moi drodzy Czytelnicy i Czytelniczki, życzę Wam pięknego i romantycznego Dnia Świętego Walentego. Takiego pełnego wielkich miłosnych uniesień i uroczych wyznań. Nieważne, czy tych na kartach powieści, czy tych filmowych, czy rzeczywistych. By było słodko i miłośnie. Bo przecież  to tylko jeden dzień w roku specjalnie dla miłości przeznaczony.

O.

„O miłości i innych demonach” Gabriel García Márquez

Bombla_MiłośćDemony

Mam taką teorię, że nadmierny upał w parze z tropikalną wilgocią wywołuje w ludziach szaleństwo. Tudzież stany do szaleństwa zbliżone. Nie jestem do końca pewna jak ta teoria ma się do rzeczywistych mieszkańców strefy zwrotnikowej, ale znajduje niejednokrotnie swoje potwierdzenie w literaturze. Dokładnie tak dzieje się w „O miłości i innych demonach” Gabriel’a Garcii Marquez’a.

Historia niby stara jak świat. Młody mężczyzna zakochuje się w kilkunastoletniej dziewczynie. Z wzajemnością. Nie mogą i nie powinni być razem. Nigdy. Dlaczego? Tutaj fabuła zaczyna robić się wyjątkowo interesująca. I czuć w tej koncepcji ten lekki wilgotny obłęd. Otóż mężczyzna jest księdzem, a dziewczyna posądzoną o czary i kontakty z demonami więźniarką klasztoru. On zostaje wysłany z misją, by dokonać na niej egzorcyzmów. Dziewczyna jest uznawana za opętaną.

Historia tych dwojga nieszczęśliwych kochanków przedstawiona jest niczym w formie legendy. Wspomnienia zasłyszanej w dzieciństwie smutnej miłosnej historii sprzed wieków. Mamy XVIII wiek (ponownie), epokę rozumu i jednocześnie silnego wpływu kościoła katolickiego w Ameryce Południowej. Ten kontrast pozostaje silnym ogniwem całej fabuły, w której racjonalizm medycyny spotyka się z silnym i niezmiennym uporem wiary. Ich konflikt i niemoc dowiedzenia swoich racji przez żadną ze stron, zesłały niewinną dziewczynę na miesiące udręki. I ostatecznie doprowadziły do jej śmierci. Zacznijmy jednak od początku.

Sierva María de todos los Ángeles, tak na imię ma nasza bohaterka, jest jedynym dzieckiem swoich arystokratycznych rodziców. Bynajmniej nie tym ukochanym. Odtrącona przez oboje (tutaj wychodzi obłęd sytuacyjny w powieści) wychowuje się wśród przydomowych niewolników. Dziewczynka jest dzika, małomówna, nie potrafi czytać ani pisać. Nie ma zasad, nie potrafi się zachować ani dbać o siebie. Do tego nie mówi jednym konkretnym językiem, ale szaloną mieszanką różnych wyrazów zasłyszanych od różnych ludzi, z którymi przebywa na co dzień (przypomina mi tym bardzo Salvatore z „Imienia Róży” Umberto Eco). Ponadto nie utożsamia się z żadną konkretną religią, poza jakimiś dziwnymi elementami voodoo (tak przynajmniej wydaje się z opisu). W wieku dwunastu lat zostaje ugryziona przez wściekłego psa. I wtedy zaczyna się jej prawdziwa tragedia.

Nagle Sierva Maria, po latach wykluczenia ze swojej sfery, trafia pod lupę rodziców, arystokratycznego światka i kościoła. Zostaje wydany wyrok, że dziewczyna jest opętana i że nie pozostaje nic innego jak egzorcyzmy. No właśnie. Niepiśmienna, małomówna, zdziczała… Nic dziwnego, że uznano ją za nawiedzoną, kiedy nagle wyrwano ją na siłę z jej naturalnego świata i próbowano przywrócić cywilizacji. Do momentu wyzdrowienia Sierva ma pozostać zamknięta w miejscowym klasztorze.

Tak poznaje ją  wysłany na egzorcyzmy Cayetano Delaura. Z początku Sierva Maria przeraża go. Jest kusząca, nieopanowana i trochę nie z tego świata. I właśnie to jest to, co uwielbiam w prozie Marquez’a, a co również obecne jest w tej powieści, to ukryte w jego historiach elementy realizmu magicznego. Te nadprzyrodzone motywy, które chowają się pod pozorem normalności. Właśnie ta dziwna, mistyczna i tak bardzo południowa estetyka literacka pozwala wyróżnić się utworom iberoamerykańskim na tle światowej literatury. To dodaje tej szczypty szaleństwa, niemożności wierzenia w to co zmysłowe. Pozwala poddać się niewyjaśnionemu.

W przypadku „O miłości i innych demonach” jest to tajemniczy, niepojęty rozumem ciągły wzrost włosów Siervy Marii. Nawet w dwieście lat po tragicznej śmierci dziewczyny, jej piękne włosy wciąż rosły i z wiekowej krypty wydostawała się wielometrowa kaskada rudych włosów. Ten nienaturalny rozrost przeczy zasadom zdrowego rozumu, a jednocześnie odpowiada na poświęcenie dziewictwa dziewczyny Bogu.

Te włosy, dzikość oczu, nienaturalność i iluzoryczność sprawiają, że ksiądz oddaje dziewczynie swoje serce. Zauważa, jako jedyny, że ona wcale nie jest opętana. Dostrzega błędy, które wzięły się z niezrozumienia i braku odpowiednich warunków wychowawczych. Sierva Maria nie jest wcale szalona. Żeby nam to jeszcze bardziej podkreślić, Marquez pokazuje nam prawdziwe szaleństwo w sąsiadującym z domem rodziców Siervy Marii, przybytkiem dla obłąkanych kobiet, by w końcu skonfrontować ten obraz z samą matką dziewczyny, która od lat zmaga się z uzależnieniem od wyciągu z kakaowca…

Miłość Cayetano i Siervy jest czystym uczuciem. Wyniesiona jest ponad wszystko to co ohydne, nieczyste i chore, a co znajduje się poza celą. Ona bezwiednie mu ufa, bo jest on pierwszą osobą, poza niewolnikami, która okazała jej dobroć i zainteresowała się nią. Tak po prostu. Tak otwarcie. On natomiast odnalazł dzięki niej zwątpienie w kościół, dziwny niedosyt uczucia i… jeszcze większą wiarę w Boga. Ich złudzenia przez chwilę stają się naszymi złudzeniami. Tragiczne położenie dziewczyny i księdza czasami wydaje się mieć jakieś rozwiązanie. Jednak szaleństwo w tej powieści jest mocno niejednoznaczne. I dziwnie jest nam patrzeć jak nagle wszystko wokół naszych bohaterów staje się wykrzywione chorobą. Klasztor, kościół z biskupem na czele, rodzice, król… I wtedy zdajemy sobie sprawę, że Cayetano i Sierva Maria nigdy nie będą razem. Nawet po śmierci.

O.

P.S. Czytając tą opowieść musimy wziąć poprawkę na różnicę wieku pomiędzy Siervą Marią a Cayetanem. W powieści ona ma lat dwanaście, on trzydzieści sześć. Zarówno w Rosji jak i w Stanach Zjednoczonych powieść została oznaczona jako usprawiedliwiająca i promująca pedofilię, a sam Marquez trafił pod lupę organizacji walczących z pedofilią. Czytając „O miłości i innych demonach” nie zastanawiałam się nad tym. Jednak teraz, pisząc ten tekst, pojawiły się inne pytania co do samej niedorzeczności tego uczucia i jego nieprzyzwoitości. Ostateczną ocenę pozostawiam Wam, jednak pomimo usprawiedliwień, próby ukazania symboliczności ich uczucia, pozostaje taki jakiś niesmak. I czujemy, że sami padliśmy ofiarą tego dziwnego obłędu z prozy Marqueza.

„Niebezpieczne Związki” Pierre Choderlos de Laclos

Bombla_LiaisonsDang
 

„Niech nie będzie ani jednej rozkoszy, której byśmy nie zakosztowali, ani jednej okropności, której byśmy nie popełnili…”

                                                                                                                                                                        /Markiz de Sade „L’Histoire de Juliette”/

Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak długo czekałam, by móc użyć tego cytatu! 🙂 I jak nie mogłam się doczekać aż w końcu będę miała okazję, by napisać o „Niebezpiecznych Związkach” Pierre Choderlos de Laclos. Od tej powieści już tylko kilka kroków w stronę mojego ukochanego Markiza. Nikt tak jak on nigdy nie udowodnił czym jest prawdziwy libertynizm i nie określił roli urodzonego libertyna. Ale na Markiza jest jeszcze troszkę za wcześnie. W końcu trwa Uczta Miłości. Co prawda w tym wypadku miłości libertyńskiej, ale jeszcze miłości.

A czym jest libertynizm? Według Bogdana Banasiaka* (mojego sadycznego mistrza) libertynizm to prąd intelektualny, który najwyraźniej identyfikuje się od połowy XVI wieku do Rewolucji Francuskiej we Francji. Libertynizm może być zarówno filozofią lub światopoglądem, jak również uznany jest za rodzaj obyczajowości. Czyli mianem libertyna/libertynki  określa się wolnomyślicieli lub rozpustników. Jednocześnie pod koniec XVIII wieku, tuż przed Rewolucją, obie te tendencje często łączyły się, tworząc nowy, świeży koncept, który był odpowiedzią salonów na długie lata uczuciowej represji i gry konwenansów.

Buduary, prywatne saloniki, domy schadzek, kochankowie i kochanki… Kuszące „muszki”, upudrowane dekolty, zalotne spojrzenia zza pachnących wachlarzy… Dawniej tematy uznawane za lubieżne, przynależne niższym sferom, pod koniec wieku stają się tematami codziennymi. Miłość przestaje być świętością, przestaje być tabu. O miłości się mówi i o miłości się pisze. Na salonach modne są otwarte flirty, pozbawione jednak delikatności i wyszukania. Miłość staje się ucieleśnieniem pożądania. W towarzystwie liczą się podboje. Króluje próżność i cynizm. Pojawiają się salonowi gracze, dla których miłość jest tylko grą. Wszyscy chcą być zepsuci. Nastaje czas wyuzdania i egoizmu.

W tym właśnie przełomowym okresie powstają „Niebezpieczne związki”. Czyli powieść, w której główną rolę gra miłość libertyńska. Swobodą obyczajów i swobodą myśli wyróżnia się tutaj szczególnie jedna postać. Uznawana jest ona za jedną z najlepiej zarysowanych kobiecych postaci w literaturze francuskiej, a sam Laclos przez wielu traktowany jest jako wielki feminista. Mowa oczywiście o niesamowitej Markizie de Marteuil, wielkiej mistrzyni gry w świecie powieści. Niebezpiecznej gry, bo niebezpiecznych związków między kobietą a mężczyzną.

Towarzyszy jej równie niebezpieczny, jednak o niebo słabszy, Wicehrabia de Valmont. Przyjaciel Markizy. Jej wieloletni kochanek i wspólnik w miłosnych podbojach. Uznawany za zdeprawowanego człowieka, który całkowicie otwarcie łamie wszelkie zasady. Jego „wysuszone” serce, pełne okrucieństwa i cynizmu, nie potrafi już z niczego się cieszyć. Przynajmniej nigdy nie do końca, bo już nic nie daje mu ostatecznego zaspokojenia. To znudzenie, ta monotonność codzienności i zblazowanie powodują, że z rozkoszą podejmuje wyrafinowany zakład z Markizą de Marteuil. Ciekawe dla czytelnika jest to, że w ogóle nie zauważa w jej poczynaniach podstępu. Przynajmniej z początku.

Wnikliwa analiza dzieł Markiza de Sade nauczyła mnie, że być prawdziwym libertynem znaczy ni mniej ni więcej, co poznawać wciąż na nowo i odkrywać prawdziwą naturę człowieczeństwa. Tacy właśnie są Markiza de Marteuil i Wicehrabia de Valmont. Oboje są wirtuozami jeśli chodzi o kierowanie ludzkimi emocjami. W ciągu wielu lat osiągnęli mistrzostwo w wykorzystywaniu ludzi wyłącznie dla swoich celów. Dzielą wspólnie uwielbienie dla cielesności i dla seksu w ogóle. Chwalą się miedzy sobą i wymieniają doświadczeniami.

Uważam, że nie bez przyczyny Laclos postanowił całą powieść i całą fabułę przedstawić za pomocą listów. Bo kto jeszcze nie wie, to „Niebezpieczne Związki” są powieścią epistolarną. Dzięki temu poznajemy różne perspektywy, sami możemy oceniać i poznawać bohaterów z różnych punktów widzenia. Ta forma sprawia również, że lektura powieści staje się w jakiś sposób trochę jak czytanie w ukryciu cudzej korespondencji. Im dalej idzie w potworność poczynań, tym bardziej mamy wyrzuty sumienia, że nic nie możemy zrobić.

Wyrzutów nie ma natomiast Markiza de Marteuil. Z wyrafinowanym dystansem śledzi wszystkich i ich działania. Obserwuje ich niczym pionki na dziwacznej, pajęczej szachownicy. Nakierowuje na zniszczenie. Na nikim już jej nie zależy. Nawet na sobie, bo ostatecznie przede wszystkim unieszczęśliwia samą siebie. Dlatego nie ma nic do stracenia. I chyba sama o tym wie, że ta wielka gra jaką podejmuje będzie już jej ostatnią.

Kiedy intryga coraz bardziej się zagęszcza, kiedy wszystko zaczyna się boleśnie zacieśniać, na placu boju zwycięsko stoi tylko Markiza. Wielka Libertynka, mistrzyni gry, jaką jest miłość i … nienawiść. To czego dokonuje nasza bohaterka ma wymiar ściśle transgresyjny. Przekroczyła wszelkie dozwolone granice. Dzięki swoim knowaniom udało jej się doprowadzić do śmierci dwojga ludzi, w tym ukochanego Valmonta, prawdziwie zdeprawować i „zgubić” niewinną Cécile de Volanges i zranić naiwnego Kawalera Danceny. Omamiła cały arystokratyczny salonowy światek, by na sam koniec sama podążyć ku zgubie. A czy istnieje coś bardziej libertyńskiego od zniszczenia wszystkiego, by na sam koniec samej oddać się zagładzie? Jeśli jest coś więcej, to tylko tam, gdzie rezyduje największy potwór. Ale to już inna historia.

O.

P.S. A poniżej muzyczny kąsek, „Walking on Broken Glass” Annie Lennox. W teledysku towarzyszą jej Hugh Laurie i John Malkovich, który nosi strój Valmonta z ekranizacji „Niebezpiecznych związków” 🙂

„Now everyone of us was made to suffer
Everyone of us was made to weep
But we’ve been hurting one another
And now the pain has cut too deep…”

*Korzystałam z „Integralna potworność. Filozofia libertynizmu, czyli konsekwencje śmierci Boga” Bogdana Banasiaka i „Historie de Libertinage de goliards au marquis de Sade” Didier Foucault.

*W nagłówku użyłam fragment obrazu François Bouchet „Leżąca Dziewczyna”.

„Wichrowe Wzgórza” Emily Brontë

Bombla_Wichrowe
 

„Catherine Earnshaw, obyś nie zaznała spoczynku, jak długo ja żyję! Powiedziałaś, że cię zabiłem – więc mnie nawiedzaj! Wszak ofiary prześladują swych zabójców. Wiem, że duchy zstępowały niegdyś na ziemię. Bądź ze mną zawsze – w jakiej chcesz postaci – doprowadź mnie do obłędu! Tylko nie zostawiaj mnie w tej otchłani, gdzie cię nie mogę znaleźć! Och, Boże! Tego się nie da wypowiedzieć! Nie mogę żyć bez mego życia! Nie mogę żyć bez mojej duszy!”.

Nie umiałabym zacząć inaczej tego tekstu, jak właśnie od tej bolesnej, wykrzyczanej w największej rozpaczy klątwy Heathcliff’a. Tyle smutku. Tyle nieszczęścia. Dwa stracone życia, a wokół kilka innych zmarnowanych. Historia „Wichrowych Wzgórz” to opowieść pisana krwią i łzami bohaterów. To opowieść, w której nigdy nie miało być dobrego zakończenia. Tylko śmierć, rozpacz i krzyk na wrzosowisku. To historia miłości przeklętej, ale takiej, którą przeklęli oboje kochankowie. 

Emily Brontë, podobnie jak jej dwie pozostałe piszące siostry, Anne i Charlotte, posiadała wyjątkową umiejętność. Otóż, stworzyła postacie tak silne i rozpaczliwie nieszczęśliwe, że próżno szukać podobnych w literaturze angielskiej. Żyjąca w świadomej izolacji pisarka dała życie jednym z najbardziej romantycznych bohaterów wszechczasów. Stworzyła dramat samotności i niezrozumienia kobiety i mężczyzny, których przeznaczeniem było żyć razem na mglistych wrzosowiskach, a którzy stracili tą szansę na zawsze.

Cathy i Heathcliff. Heathcliff i Cathy. Nie można tych imion niczym rozdzielić. Stworzyli sami siebie na podobieństwo wolnych istot z wrzosowisk. Oboje aroganccy, zbuntowani i niszczący. Nie pojmowali różnic, które próbowano im udowodnić, bo oboje stanowili jedno. Nie rozumieli zasad, które próbowano im wpoić, bo jedyną zasadą była ich namiętność. Nie chcieli być częścią życia innych, bo sami dla siebie byli już wszystkim.

Świat Heathcliff’a i Cathy to świat dziki i wolny, tak jak dzika i wolna była natura tych obojga. Tak jak dzika i pierwotna była ich miłość. Wiatr hulający po wrzosowiskach był ich głosem. Byli częścią tego co naturalne. Stali się integralną częścią otaczającej ich przyrody. Stłumienie ich dzikich charakterów nie mogło zakończyć się inaczej niż śmiercią. Byli nieujarzmieni, a tego co nieujarzmione nie można zamykać w klatce. Tragedią w „Wichrowych Wzgórzach” jest właśnie ta nieudana wymuszona próba „ucywilizowania” obojga. Cathy podejmuje wybór i skazuje się na powolne umieranie w tęsknocie i samotności. Przeklina siebie i swojego ukochanego, walcząc każdego dnia sama ze sobą.

A walka Cathy, to także zmagania Heathcliff’a. Bo tych dwojga nie można ze sobą rozdzielić. Nawet osobno, nawet po latach są tak silnie związani, jakby nigdy siebie nie opuścili, nawet na chwilę. Być może właśnie ta więź doprowadziła oboje do samozniszczenia. Gdyby potrafili zapomnieć, gdyby chociaż potrafili zrozumieć dlaczego nie mogą być razem. U żadnego z nich taka myśl nigdy się nie pojawia. Są jedną istotą, dominującą w swoim nieszczęściu i pragnącą unieszczęśliwić innych.

„Miłość do Heathcliffa przypomina odwieczne skały pod korzeniami drzew: nie przyciąga oka, lecz jest czymś nieodzownym. Nelly, ja jestem Heathcliffem! Zawsze, w każdej chwili, żyje w mojej pamięci. Myśl o nim nie jest rozrywką(…) lecz stanowi moją istotę. Nie mów więc już nigdy, że się rozstaniemy. To niemożliwe.”

Życie na Wichrowych Wzgórzach było dla jego mieszkańców życiem w odosobnionym miejscu cierpienia. Po śmierci Cathy staje się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Dziki i nieokrzesany Heathcliff, którego znamy z początku opowieści, pod jej koniec zamienia się w wyrachowanego, sadystycznego potwora, który pała żądzą zemsty. Gdzieś wewnątrz rozumie jednak, że jeśli istnieje ktoś na kim mógłby się zemścić, to jest nim on sam i jego ukochana. Dlatego nie potrafi wybaczyć. Ani jej, ani sobie. Już za życia skazuje się na przynależność do złych duchów, które nawiedzają Wichrowe Wzgórza. Żyje by niszczyć innych i by na koniec sam paść na zgliszcza tych, których zabije swoim złem.

„Wichrowe Wzgórza” to opowieść o wielkiej miłości, która nigdy nie mogła zostać spełniona. To opowieść o duchach, które nie znają ukojenia. I nie mogła potoczyć się inaczej. Takie istoty jak Cathy i Heatcliff nie mogą być szczęśliwe za życia. Ale nie jestem pewna, czy potrafią odnaleźć szczęście także po śmierci. Mam wrażenie, że wciąż, gdzieś tam w świecie Wichrowych Wzgórz, oboje przeklęci przez własną miłość, błąkają się po ukochanych wrzosowiskach. I błąkać będą na zawsze.

O.

P.S. Dla tych, którzy chcieliby przedłużyć niesamowite doznania z „Wichrowych Wzgórz” mam muzyczny kąsek, poetycki i piękny, czyli Kate Bush i tytułowe „Wuthering Heights”.

„I’m coming back love, cruel Heathcliff
My one dream, my only master…”

*Fragmenty tekstu w tłumaczeniu Janiny Sujkowskiej, Wydawnictwo Zielona Sowa.

„Romeo i Julia” William Shakespeare

Bombla_RomeoJuliaUcztę Miłości Wielkiego Buka uważam za oficjalnie rozpoczętą! Czas zasiąść wygodnie i zasłuchać się w „zakochane” opowieści. Powspominać, porozmyślać i pomarzyć. Troszkę się zapomnieć i dać porwać … bohaterom.

A jeśli pisać o miłości, to nie wyobrażam sobie nie zacząć od William’a Shakespeare’a. Można spierać się czy to na pewno on napisał wszystkie swoje dzieła, można udowadniać, że Shakespeare tak naprawdę była kobietą, czy wykłócać się, że nikt taki jak Shakespeare wcale nie istniał, ale z pewnością nie można podważyć tego, że William Shakespeare jest absolutnym klasykiem pośród klasyków. Jest kanonem, literacką ostoją i kotwicą zawsze i na zawsze, nawet wtedy, kiedy wszystkie inne dzieła nas zawiodą. Mistrz archetypów i metafor, twórca niezapomnianych cytatów i galerii wyjątkowych postaci. Totalnie ponadczasowy. Pisał o wszystkim co ludzkie i ważne dla istoty człowieczeństwa, więc także o miłości. A jeśli Shakespeare i miłość, to na pewno mowa o historii „Romea i Julii”.

Może uznacie to za nudne. W końcu „Romeo i Julia” „przerabiane i obrabiane” są na wszystkie strony na każdym etapie nauki w szkole. Jednak zachęcam wszystkich uprzedzonych do powrotu do tego dramatu. Bo jest to historia stara jak świat. Wyjątkowo filmowa. Młody chłopak zakochuje się w młodej dziewczynie. Z wzajemnością. Wystarczyła sekunda, jedno spojrzenie, by zdecydować się rzucić wszystko i wskoczyć w szalony wir miłości. Takie to bezwstydne. Naiwne. Takie młodzieńcze. Do tego jednocześnie bardzo tragiczne i paradoksalnie bardzo piękne.

Julia to czternastoletnia dziewczynka (nawet na tamte czasy, to trochę za młoda). Romeo to buzujący hormonami nastolatek. Skąd oni mogli wiedzieć cokolwiek o głębokich uczuciach? Jak to się stało, że nawet po 400 latach od powstania dzieła ta opętana uczuciem para wciąż będzie uważana za symbol prawdziwej i szczerej miłości?

Pewnie wszyscy pamiętamy początek, ale tylko tak dla uściślenia przypomnę. Rzecz dzieje się w Weronie, we Włoszech, gdzie dwa skłócone od pokoleń rody sieją spustoszenie na ulicach i wywołują raz po raz sprzeczki. Nasz bohater Romeo, syn z rodu Montecchich jest zakochany po uszy w niejakiej Rozalii. Przynajmniej myśli, że jest w niej zakochany, bo jak się okazuje Rozalia jest tylko przelotną miłostką, bardziej skierowaną na cielesność i pożądanie. Cierpiący chłopak, by zapomnieć o złamanym sercu postanawia, pomimo wszystko, iść na bal, na którym ma gościć jego wybranka. Tak się składa, że bal ten zorganizowany jest w domu wrogiego rodu, czyli Capulettich.

I tu zaczyna się nasz dramat. Wśród gości, co oczywiste, jest Julia. Kiedy tylko młodzi spoglądają na siebie uderza ich miłosny grom. Tylko w ten sposób jestem w stanie opisać siłę ich uczucia. Cała akcja trwa niecałe trzy dni. W tym czasie naszym tytułowym bohaterom udaje się zakochać całkowicie i totalnie. Chociaż jaśniejszym czasownikiem, wyrażającym pełnię ich uczucia, będzie „pokochać”. Całują się, przysięgają sobie dozgonną miłość, zaręczają się, tajemnie pobierają, spędzają namiętną noc, planują ucieczkę i… umierają w swoich ramionach, gdy ich plan legnie w gruzach. Całkowite szaleństwo. Ale nie bez przyczyny patron zakochanych jest również patronem szaleńców.

Kiedy spoglądam na tę historię z perspektywy czasu, zauważam ten niewiarygodny dynamizm całej akcji.  Nie ma tu czasu na przemyślenia. Nie ma czasu na pojęcie tego rozumem. Romea i Julię kierują serca i tylko serca. Nic więcej. I właśnie dlatego są ponadczasowi. Wpisują się w każdą epokę, w każdy czas, nawet ten najtrudniejszy, bo gdzieś w głębi duszy część z nas pragnęłaby przeżyć taką niesamowitą, całkowitą i totalną miłosną przygodę. Oczywiście niekoniecznie zakończoną śmiercią, ale chociażby namiastkę tego co przeżyli Romeo i Julia.

Kiedy pominiemy historyczny kontekst i epokę, w jakiej wydarzenia te miały miejsce, uda nam sie dojrzeć w Julii i Romeo dwoje buntowników. Parę, która pokonała wszelkie granice, właśnie dzięki swojej miłości. Udało im się zakończyć wieloletni konflikt. Zapłacili za to największą cenę, ale inaczej nie byłoby w tym uczuciu tej pełni. Tego dopełnienia, jaką była śmierć.

Uważam, że nie bez przyczyny Shakespeare stworzył za parę głównych bohaterów ludzi tak młodych. Tak naprawdę jeszcze trochę dzieci. Albo raczej istoty na granicy dziecięstwa i dorosłości. Tylko w tym wieku właśnie taka „miłość aż po grób” byłaby możliwa. Ich gorące uczucie wprowadza całkowity chaos do ustalonego przez dorosłych porządku. Nagle nic nie ma punktu odniesienia. Status quo zostaje obalone i aż do ich śmierci nie ma zastępstwa. I Julia i Romeo decydują się odrzucić WSZYSTKO na rzecz swojej miłości. Wyzbywają się swoich pozycji, urodzenia, przywilejów i… nazwiska. To jest jedno z największych poświęceń. Chcą uciec, zostawiając za sobą swoją tożsamość, by połączyć się jako dwoje całkowicie innych ludzi.

Co za tym wszystkim idzie, ani razu Julia czy Romeo nie zastanowili się nad skutkami, jakie wywołają ich działania. Zaślepieni miłością zapominają o wszystkim i wszystkich dookoła. Nawet kiedy giną ludzie, traci to wartość, bo tylko ich miłość ma sens. Są razem. Przeciwko sobie. Przeciwko światu. Nawet gdy przychodzi śmierć, żadne z nich się nie waha. Odbierają sobie życie zanim jeszcze sprawdzą dokładnie, czy na pewno ukochana osoba nie żyje. Romeo mówi, że jest „błaznem losu” my widzimy, że przecież to jego wybory i jego decyzje kierują go ku przepaści. Ale to właśnie ta bezlitosna siła uczucia! Ta siła niepokonanych hormonów, która burzy krew i podpala serce. Tak bardzo typowa dla niepokornych i młodych.

Pisząc ten tekst widzę jak bardzo rzeczywista jest ta historia. Jak aktualna. I jak wiele podobnych opowiedziały nam inne opowieści, te książkowe i filmowe. Ile wariacji kochanków z Werony już widzieliśmy. Inne epoki. Inne światy. A tak bliskie, bo tak ludzkie. Tak jak tragiczna opowieść Romea i Julii. Bez granic. Bez uprzedzeń. Aż „śmierć ich nie rozłączy.”

O.