„Nie kierują mną żadne pobudki, które zazwyczaj skłaniają kobiety do małżeństwa. Gdybym się zakochała, a, to co innego, ale nigdy jeszcze się nie zakochałam, nie leży to w mojej naturze i zdaje się, że nigdy się chyba nie zakocham. A wyjść za mąż bez miłości byłoby w mojej sytuacji kompletnym głupstwem. Nie szukam majątku, nie szukam celu w życiu, nie pragnę wysokiej pozycji, niewiele kobiet czuje się tak dalece panią mężowskiego domu, jak ja – Hartfield; nigdy też nigdzie nie byłabym tak kochana i szanowana; tu, w oczach mojego ojca, jestem zawsze pierwsza i mam zawsze rację.”
Z niektórymi opowieściami jest tak, że nigdy się nie starzeją. Mijają lata. Zmieniają się epoki. Przekształcają mody i gusta. A one trwają i odnajdują się w każdej kolejnej rzeczywistości. Grono ich odbiorców poszerza się i rozrasta, a uwielbienie i podziw przechodzą z pokolenia na pokolenie. Te opowieści są po prostu uniwersalne. Pasują do wszystkiego i zawsze znajdzie się w nich chociaż jeden element, z którym po części można się identyfikować, a z pewnością odnieść do otaczającego nas świata. Sądzę, że tak właśnie jest z powieściami Jane Austen. Wielbiona wśród zachodnich czytelników na całym świecie, z czasem zyskała sławę jakiej z pewnością nie spodziewała się za życia. Ekranizacje, inscenizacje, czy kontynuacje jej historii, z czołową „Dumą i uprzedzeniem”, stały się podstawą niejednego fanklubu zrzeszającego jej miłośników.
Twórczość Jane Austen to dla dorosłych prawie jak baśnie, w których w końcu książę przyjedzie na białym koniu, ukłoni się grzecznie i zabierze do lepszego świata we dwoje. Perfekcyjny romans, o którym jedynie można pomarzyć, tak nierealny, jak nierealna była historia o Królewnie Śnieżce, czy Pięknej i Bestii. Świat wykreowany jak z ówczesnego żurnala – arystokraci, wysokiej klasy towarzystwo, wieczne pikniki, proszone obiady i bale, na których ziszczało się przeznaczenie. Niemniej świat kuszący. I pomimo tych mamiących świecidełek wciąż w jakiś sposób adekwatny. Bo przecież uczucia się nie zmieniają. Pragnienia wciąż pozostają pragnieniami, nawet w dwieście lat później.
Powieścią, w której odnaleźć może się współczesna dziewczyna u progu dorosłości jest moja ulubiona z historii Jane Austen, czyli „Emma”. Jak każda z powieści tej uwielbianej angielskiej pisarki, tak i ta oparta jest o miłosne perypetie, przekomarzanie się i skryte podkochiwanie, tak by na końcu ziściły się marzenia wszystkich i szczęście zagościło w sercach. Jednak, tak jak kiedyś, dawno temu, „Emma” wydawała mi się właśnie taką uroczą komedią omyłek, pełną iluzji i gry pozorów, tak dzisiaj dostrzegam w niej niejako historię o wiele głębszą, której problemy bohaterów znajdują odzwierciedlenia także i dzisiaj. Jest to oczywiście bardzo różowy, pudrowo-koronkowy świat, pełen dobrych manier i pięknych wyrażeń. Zło zdaje się w ogóle nie przenikać do tej wyimaginowanej krainy, a jego przebłyski (jeśli w ogóle się pojawiają) są równie pastelowe, co otoczenie bohaterów. Panny na wydaniu, spore majątki i wymyślne fortele, by zdobyć wybrankę bądź wybranka swojego serca. A w tle ostateczne decyzje, które jeśli raz podjęte, zmienią wszystko na zawsze.
Emma Woodhouse wraz z ukochanym ojcem mieszkają razem w sporej posiadłości, otoczeni służbą, przyjaciółmi i masą gości, która przelewa się przez ich dom. Emma ma wszystko czego pragnie. Jest bogata, ładna i inteligentna. W dodatku, po śmierci matki i zamążpójściu starszej siostry, została panią domu, z całkowitą kontrolą nad rodziną i domownikami. Życie Emmy upływa na uroczych przyjemnościach – spacerach, proszonych wieczorkach karcianych (w jej posiadłości) i przyjmowaniu przyjaciół. Nie ma żadnych konkretnych pasji. Uwielbia wiele rzeczy, ale żadnej nie potrafiła poświęcić należytej uwagi. W ramach spędzania wolnego czasu, którego ma całkiem sporo, Emma zajmuje się kojarzeniem zaprzyjaźnionych par. Podobno, bo tak sama sobie wmówiła, to dzięki niej jej wieloletnia opiekunka znalazła męża i niedawno wyprowadziła się do własnego domu. Teraz przyszła kolej na nową przyjaciółkę Emmy, czyli młodziutką, głupiutką i zagubioną Harriet Smith. Zaczyna się polowanie na miłość, perypetie i ciąg wydarzeń, w które zaplątani zostają okoliczni kawalerowie z Georgem Knightley w roli jedynego głosu rozsądku w tym całym zaistniałym chaosie. Emma nie wie jeszcze, że wprowadzając w ruch machinę zalotów wkrótce sama wpadnie we własne sidła i przekona się, że miłość była tuż, tuż, za rogiem.
Na tle wszystkich pozostałych kobiecych postaci wykreowanych przez Jane Austen, Emma jest wyjątkowa. Spośród wszystkich tytułów, na które składają się cechy charakteru („Rozważna i Romantyczna”), emocje („Duma i Uprzedzenie”), czy komentarz sytuacyjny („Perswazje”), jedynie Emma zyskała tytuł wyłącznie dla siebie. Nie ma tu miejsca na rozdwojenie. Nie ma miejsca dla drugiej osoby. Jest Emma i Emma już wystarczy. To ona stanowi główną oś opowieści, to wokół niej krąży fabuła i to ona jest podstawą wszystkich zaistniałych perypetii. Na dokładkę, Emma jako jedyna główna bohaterka Austen ma ponad pozostałymi przewagę w postaci wysokiego statusu społecznego. Ona niczego nie musi, jedynie może. Podstawą jej życia jest wybór, co zdaje się być tym bardziej unikatowe na tle bohaterek epoki. Panna Woodhouse ma pozycję w towarzystwie, posiada zapewniony i, co ważne, zabezpieczony majątek oraz rodzinę, która wspiera ją we wszystkich zachciankach, czy pomysłach. Emma niczym nie musi się martwić, bo sama kreuje swój los. Ma w rękach wszystkie karty swojego przeznaczenia, co pozwala jej na przeżywanie chwil w spokojnej szczęśliwości.
Tylko dlaczego w takim razie Emma wcale nie wydaje się być spełniona? Czemu widać, że w jej przypadku istnieją jedynie chwile zadowolenia, a szczęście jest jedynie pozorne? Dlaczego, gdy z horyzontu znikają kolejne przyjaciółki, znajomi i goście, gdy zostaje sama ze swoimi myślami popada w melancholię? Emma boi się. Z jednej strony jej postać to doskonałe odzwierciedlenie marzeń każdej wchodzącej w dorosłość dziewczyny tamtych czasów (i naszych również). Jest niezależna, wykształcona i lubiana. Ma wszystko, czego mogłaby pragnąć. Wokół niej działa kołowrotek miłosnych szaleństw. Każdy, zarówno kobiety jak i mężczyźni, zdaje się poszukiwać jedynie „dobrej partii”. Miłość w powietrzu. Miłość na salonach. Miłość w półsłówkach i żarcikach. Emmie zdaje się, że niczym władca marionetek ma jakikolwiek wpływ na uczucia innych, a tak naprawdę sama niewiele wie o miłości. Podjęte przez nią działania to mało wyrafinowana manipulacja, która jedynie szkodzi zamiast ułatwiać. W gruncie rzeczy ona boi się zmian i podejmowania ostatecznych decyzji. Wygodnie jej jest udawać ciągle, że samotność to wyjście, którego najbardziej pragnie. Dzięki temu na zawsze zachowa swoje status quo. Będzie tylko córką, tylko siostrą i tylko przyjaciółką. Te same obowiązki, bez konieczności obracania życia do góry nogami. W końcu miłość to życiowe tornado, poświęcenie i kompromis – to, co z takim trudem przychodzi naszej bohaterce.
Historia „Emmy” zawiera w sobie wszystko to, co tak uwielbiam w powieściach Jane Austen, a co sprawia, że z trudem przychodzi oderwanie się od lektury. Jest tu pokrętna fabuła, perfekcyjnie skonstruowane postacie i główni bohaterowie, którym nie sposób nie kibicować. Wspaniałym smaczkiem są doskonałe dialogi, jedyne w swoim rodzaju, a tak typowe dla pisarstwa Austen. Jednak przede wszystkim, to co sprawia, że „Emma” stała się moją najukochańszą powieścią z jej dorobku jest… sama Emma. Urzekła mnie jej metamorfoza i jej walka z własnymi słabościami, by w końcu przełamać strach i przyznać się tak przed światem, jak i przed sobą, że nikt nie ma ostatecznych odpowiedzi, a miłość przychodzi czasami znienacka, skąd najmniej można się jej spodziewać.
O.