Przez ostatnie kilka tygodni żyłam jak we śnie. Trochę jak pod działaniem jakiegoś zaklęcia. Urzeczona odkryciem Midgaardu. Trochę tu, trochę tam. Zaklęta w przygody nie z tego świata. Z innej planety. Taka totalnie oczarowana. Nawet zaczarowana. Pod urokiem „Pana Lodowego Ogrodu” Jarosława Grzędowicza. Niewątpliwie wywarł na mnie niezapomniane wrażenie. Nie mylili się krytycy, nie mylili recenzenci, że tą opowieść przeżywa się niezwykle intensywnie. I kto raz przeczyta z pewnością jeszcze przez długi czas będzie o niej myślał.
Minęło już kilka dni odkąd skończyłam wszystkie cztery tomy i wciąż nie mam siły zabrać się za czytanie kolejnej książki. Rozmyślam i emocjonuję się na nowo. I trochę żałuję, że to już koniec, bo z chęcią poczytałabym jeszcze trochę. Tak nawet nie za dużo. Małą książeczkę z dodatkowym zakończeniem. Tak, by wszystko było jasne i nie było niedomówień. Całe szczęście, że tego literackiego odkrycia dokonałam całkiem niedawno, już po wydaniu czwartej, ostatniej części cyklu, więc nie muszę w nerwach oczekiwać na dalszy ciąg wydarzeń. To nie jest George R.R. Martin 😉 Nie muszę czekać wieczność na kontynuację, nie będąc pewną, czy w ogóle się jej doczekam.
Nie chcąc niszczyć Wam zabawy w odkrywanie kolejnych wydarzeń ograniczę się do podstaw. Czym jest Midgaard? To odległa planeta, na którą już od jakiegoś czasu ludzkość ma możliwość podróżować. No może nie cała ludzkość, ale naukowcy i badacze. Na Midgaardzie mieszkają istoty prawie ludzkie, różniące się od mieszkańców Ziemi kilkoma szczegółami: kolory skóry, włosy, źrenice. Cywilizacyjnie są mniej więcej na naszym etapie Średniowiecza, z kilkoma odstępstwami. Nie mają zaawansowanych technologii. Nie mają pojazdów kosmicznych. Nie mają super broni. Ale mają coś innego. Pozostałość dawnego świata, dawnego porządku. Mają magię.
A teraz wyobraźcie sobie pozostawionych samym sobie naukowców, którzy mając wyrafinowaną wiedzę i nadrzędne umiejętności zaczynają eksperymentować. Próbują wykorzystywać ten świat i jego niezwykłe właściwości dopasowując go do swoich pragnień. Podporządkowują go swojej wyobraźni. Tacy ludzie mogliby mieć nieograniczone możliwości działania. Nieskończone perspektywy. Mogliby stać się bogami.
Gdy dowództwo Ziemi traci kontakt z placówką badawczą na Midgaardzie program kosmiczny jest już w fazie końcowej. Stał się nieopłacalny, a problemy na naszej planecie przyszłości wykluczają powoli jego istnienie. By odnaleźć zagubiony w kosmosie team wysłany zostaje żołnierz idealny, Vuko Drakkainen. Cel misji jest jeden: odnaleźć, odbić i wrócić albo zabić i zatrzeć wszelkie ślady ich bytowania. Tak by nie naruszyć porządku i biegu historii.
Vuka trudno nie lubić. Tym bardziej, że narracja jest w połowie pierwszoosobowa i to jego oczami poznajemy odległy świat. Razem z nim uczymy się go od nowa. Zwiedzamy. Czasami, tak jak on, czujemy się jak turyści, czasami jak wojownicy. Wkraczamy w Midgaard, zatapiamy się w nim, aż staje się nam coraz bliższy i wiemy już, że trudno będzie powrócić na Ziemię. Trudno będzie powrócić do „prawdziwego” życia, pełnego konkretnych celów nowoczesności.
Do tego Midgaard zaskakuje. Vuko trafia na bardzo trudny czas dla tej planety. Dowiaduje się, że trwa wojna bogów. Kolejne krainy owładnięte zostały siłami, których nie można pokonać niczym innym, tylko właśnie magią, zwaną tutaj pieśniami bogów. Dzieją się rzeczy niewyjaśnione. Równowaga została zaburzona i ludzie obawiają się, że nastąpi koniec ich świata. Z uroczysk powstają potwory. Wstają zmarli. Nadszedł czas duchów i demonów. Czas zła.
Jak łatwo się domyślić, Drakkainen oczywiście nie odnajduje zagubionej załogi. Część z naukowców, których miał za zadanie przywieźć z powrotem na Ziemię została wymordowana, a ostatnia czwórka ocalałych zniknęła. Rozpierzchła się po nowym świecie i słuch po niej zaginął. Przynajmniej tak z początku wydaje się nam i naszemu bohaterowi.
Tak jak już wspomniałam wcześniej, czasami naukowcy mogą poczuć wielką siłę. Pełną władzę w miejscu, w którym nie ma tak skomplikowanych relacji jak na Ziemi, a ludzi łatwo przestraszyć i zwabić na swoją stronę. Można małym kosztem pobawić się trochę. Zaszaleć. Zobaczyć jak to jest stać się najsilniejszym władcą, jedyną doskonałą istotą. Jak zostać bogiem, gdy nie ma już nikogo, kto zdołałby nas zatrzymać.
Właśnie dlatego jedna z krain opanowana jest przez tyrana i obłąkanego wizjonera owładniętego marzeniem o kulcie siły i rasie idealnej. Takiej, której nic nie będzie w stanie pokonać. Nie będzie mocy, która jej się oprze. Świat stanie się piekielnym snem, z którego nie będzie ucieczki.
W innym, bardziej odległym miejscu, za morzami, w pustynnych miastach zaczyna powracać kult jedynej matki, podziemnej bogini. Jedynej sprawiedliwej. Żądnej krwi i zemsty. Zjednoczenia i całkowitej równości. W jej wizji nie będzie lepszych czy gorszych. Nie będzie bogatych i biednych. Nie będzie jednostek. Będzie jedna wielka masa, dla której największym poświęceniem stanie się śmierć w imieniu ukochanej władczyni.
Podobnie rzeczy mają się na jednej z morskich wysp i w pewnej górskiej dolinie. Trwają społeczne i kulturowe eksperymenty. Zabawy życiem. Zabawy ciałem. Zabawy człowiekiem. Próby odnalezienia złotego środka do stworzenia ludzi idealnych. Miast doskonałych. Społeczności opartych na perfekcyjnych ideach i doskonałych założeniach.
Oni wszyscy wierzą, że można naprawić życie. Stworzyć optymalny świat. Można odwrócić bieg wydarzeń i wykreować pewien wzór dla reszty ludzkości. Tak, by nigdy nie było pomyłek. Nie było nieszczęść. Cel ma być otwarty i jasny dla wszystkich. Bez żadnych niedomówień. Jest tylko jedna droga i nikt nie ma wyboru. Bo to ludzkie wybory niszczą życie.
Gdy walczą bogowie trudno jest o bunt. Ludzie nie mają potrzebnej wiedzy, nie mają motywacji. Potrzebny jest symbol. Jakiś znak. Na przykład spadająca gwiazda. I potrzebny jest bohater. Ktoś kto poprowadzi innych. Taki, co zarazi ich swoją siłą i wiarą. Potrzebny jest wojownik. Potrzebny jest ktoś, kto gdyby zechciał również mógłby zostać bogiem, ale nie cechuje go egoizm. Ktoś kto wierzy w siłę człowieka. I jednostki. Na przykład Ulf Nitj’sefni, Ulf Nocny Wędrowiec. Vuko Drakkainen.
O.
P.S. „Pan Lodowego Ogrodu” wydaje się być opowieścią doskonałą. Prawie Wielkim Bukiem. Prawie, bo pomimo świetnej historii, niezapomnianych doznań i literackich przeżyć każdy czytelnik, który miał w ręku kultowe powieści fantasy, czy science fiction np. „Władcę Pierścieni” Tolkiena, cykl „Pieśń Lodu i Ognia” wspominanego wyżej George’a R.R. Martin’a czy „Amerykańskich Bogów” Neil’a Gaimana, zauważy jak wiele elementów Jarosław Grzędowicz po prostu zapożyczył i na nich oparł całą fabułę. Są to na tyle istotne składniki, że bez nich całość zapadłaby się i umarła po prostu. Szkoda. Oczywiście od najlepszych czerpać można, ale nie tak dosłownie, całymi garściami, żeby nie dałoby się tego nie zauważyć. To niestety psuje odbiór całości i zniechęca tych, którzy co nieco o tych gatunkach wiedzą. Pomimo to, wciąż po „Pana Lodowego Ogrodu” sięgnąć warto i zatopić się w lekturze. I przymrużyć oczy. Nie rozmyślać zbyt wiele.