„Anglicy na pokładzie” Matthew Kneale (PRZEDPREMIEROWO!)

Bombla_Anglicy

 

„Wstyd mnie przepełniał, że tak się dałem złapać. Bo tak naprawdę ta książka mówiła: NO DALEJ, CZARNY CZŁOWIEKU, UMRZYJ TERAZ SŁODKĄ ŚMIERCIĄ, UMRZYJ SPOKOJNY, UŚMIECHNIĘTY I PEŁEN WDZIĘCZNOŚCI – TO JEST OSTATNIA RZECZ, KTÓRĄ MASZ DLA NAS ZROBIĆ.”

Wielcy odkrywcy. Konkwistadorzy. Legendarni zdobywcy. Wspaniali władcy wolnych ziem. Królowie cywilizacji. Światełko w tunelu dla wszystkich tubylców żyjących do tej pory w ciemnościach. Kolejno odkrywane punkty na mapach globu. Kolejne podbijane ludy. Następne flagi powiewające dumnie na wietrze Nowych Lepszych Światów. Pełni dobrej woli. Pełni wiary w możliwości białego człowieka. Dumni ze swojej pozornej wyższości. Wiek dziewiętnasty to wiek ostatnich wielkich odkryć. Może nawet nie tyle odkryć, ale ostatnich zdobyczy kolonizacyjnych. Po wielkich partiach kontynentów przyszedł czas na oceaniczne wyspy i wysepki, na których pod nową władzą wkrótce dogorywały tubylcze masy. Za białym człowiekiem od wieków szły nieznane choroby, śmierć endemicznych plemion i upadek całych cywilizacji. Rasowa nienawiść, gwałty i niewolnictwo. Rozpacz ze złotym krzyżem na czele. W imieniu lepszej wiary i lepszego jutra. W oczach kolonistów miało być tak pięknie. „Czarni”, jak z pogardą ich nazywano, mieli poddańczo i z uśmiechem przyjąć ich kulturę, język i przede wszystkim religię, bez zbędnych pytań, bo pytania kreują wolną myśl. A wolna myśl może prowadzić do buntu. Ten schemat powtarzał się wszędzie, ale próbowali dalej. Jedną z ostatnich wolnych wysp, aż do początków dziewiętnastego wieku, pozostała Tasmania zwana Ziemią van Diemena.

O przerażającym upadku pierwotnej cywilizacji opowiada niezwykła powieść brytyjskiego autora Matthew Kneale’a zatytułowana „Anglicy na pokładzie” (org. „English Passengers”). Do opowiedzenia jedynej w swoim rodzaju historii, której bohaterowie stają się niejako świadkami powolnej śmierci rdzennej Tasmanii, pisarz wykorzystał niezwykłą formę przypominającą marynistyczne opowieści dawnych lat, dając każdej z postaci jej własny, indywidualny głos oraz wpływ na bieg wydarzeń. Dwudziestu jeden narratorów. Różne światy. Różne pozycje społeczne. I przede wszystkim różne cele. A wszystko rozpocznie się od opowieści pewnego kapitana, który przez ciąg niefortunnych przypadków, zmuszony zostanie przyjąć na pokład swojego statku trzech pasażerów. Anglików, którzy wybierają się w przedziwną podróż na drugą półkulę. Zabierze ich tam statek, o symbolicznym imieniu Sincerity, czyli szczerość, który ze szczerością nie ma tak naprawdę nic wspólnego. Bo widzicie, to statek przemytników, który z założenia ma stwarzać iluzję dobra, iluzję prawdy, niosąc za sobą kłamstwo i rządzę zysku. Ta nazwa to doskonała metafora na los jaki spotkał wyspę. Odpowiedź na prawdziwe intencje kolonialistów.

A wszystko zaczęło się od pewnego angielskiego biskupa, który zupełnie nieopatrznie wypowiedział na mańskim (załoga Sincerity pochodzi z Wyspy Man) statku słowo, które według marynarskich zabobonów przynosi nieszczęście. Od tej pory dla załogi Kapitana Kewleya zaczyna się ciąg nieustającego pecha, który prowadzi do konieczności wprowadzenia na pokład trzech angielskich pasażerów – uczestników wyprawy na Tasmanię, która w umyśle jednego z nich – pastora Wilsona – ma być podobno odpowiedzią na boski ogród Eden, z którego wygnani zostali Adam i Ewa. I tak Kapitan, będąc zmuszonym do ucieczki przed celnikami, wyrusza w podróż. Cel jego i załogi jest prosty: sprzedać ukrywany w podwójnym kadłubie towar. Cel pastora: udowodnić zwariowaną teorię o pochodzeniu człowieka. Cel towarzyszącego mu lekarza: zdobyć cenne „okazy”, które mają posłużyć do dokonania ostatecznej klasyfikacji ludzkich ras. Po drodze mijają kolejne podbite przez kolonizatorów porty – identyczne miasteczka, które nie różnią się nijak od każdego innego na wszystkich przejętych szerokościach geograficznych.

Gdy rejs trwa, a ekspedycja ma jeszcze wiele mil morskich do pokonania, do opowieści przyłączają się pozostali narratorzy rozrysowując smutną historię Tasmanii, której upadek nie trwał nawet pięćdziesięciu lat. Poznajemy losy aborygeńskich plemion, wybitych, zniewolonych, na siłę przesiedlonych i wcielonych w niezrozumiałą dla nich kulturę. Dzieje kolejnych gubernatorów i ich żon, których idealistyczne wizje doskonałej współpracy między rdzenną ludnoścą a nowymi mieszkańcami miały się nijak do rzeczywistości, jaką zastali na miejscu. Historie byłych skazańców, którzy gwałcili miejscowe kobiety, traktując je gorzej od stad swoich owiec. Przed oczami migają nam próby „ucywilizowania”. Przemoc, o której nikt nie chciał mówić, a nawet przyznać się otwarcie. Kłamstwa i chciwość wyzierając spomiędzy kolejnych zdań bohaterów, które z czasem zabiły ideę Boga, właśnie w imieniu tego Boga. Religia stała się przyczyną i ofiarą, bo kolejni niosący słowo boże kolonizatorzy przestali rozpoznawać jego znaczenie.

Najbardziej bolesne jednak w całej tej opowieści jest to, że Matthew Kneale tak wiernie odwzorował dziewiętnastowieczną mentalność, łącząc fikcyjna fabułę z po części prawdziwymi wydarzeniami oraz nadając swoim bohaterom cechy osób, które miały swój pierwowzór w rzeczywistości. Wyjątkowym elementem jest oddanie głosu członkom aborygeńskiego plemienia, którego głównym reprezentantem stał się Peevey. Jego dzieje łączą początek i koniec tej opowieści. To przede wszystkim z jego ust dowiadujemy się jaki los spotkał przesiedlonych tubylców. Słyszymy o Wyspie Flindersa, o fałszywych kazaniach, o niespełnionych obietnicach. W tej perspektywie problemy Kapitana Kewleya i jego opętanych wizjami pasażerów wydają się być co najmniej zabawne. Drugim najmocniejszym głosem „Anglików na pokładzie” jest ten przynależący do spotworniałego umysłu doktora Pottera, którego obrzydliwa rozprawa Przeznaczenie narodów: O przyszłym losie ras ludzkich okazuje się być oparta o prawdziwy tytuł, który stał się bestsellerem swoich czasów! Trzecia postać to pastor Wilson, który w przerysowany sposób próbuje obalić darwinistyczne teorie o powstaniu człowieka, nawet za cenę sprowadzenia własnej religii do poziomu absurdalnej mrzonki.

„Anglicy na pokładzie” to powieść niesamowita. Podobnie jak podwójny kadłub Sincerity, tak i sam tekst niesie za sobą podwójne znaczenie. Z jednej strony znajdziemy tutaj jedyny w swoim rodzaju humor, doskonałe kreacje postaci i niezapomnianą opowieść o podróżnikach i idealistach. Z drugiej, z każdym kolejnym rozdziałem widzimy, jakie przesłanie próbuje ta historia przekazać – Tasmania, jeśli kiedykolwiek mogła stanowić chociażby symboliczną namiastkę biblijnego raju, to urok ten przeminął bezpowrotnie wraz z pierwszą obutą stopą białego człowieka. Przez tekst przenika smutek. Żal. Tęsknota za tym co utracone już na zawsze, a co mogło być naprawdę unikatowym. Zamiast życia przyszła śmierć. Zamiast dobra – zło w najczystszej postaci. Zło wynikające z nadgorliwości i z tego, co nazywamy dobrymi chęciami. Ślepa wiara, zapatrzenie w „jedyny prawidłowy porządek rzeczy” i niemoc zrozumienia zabiły to, co mogło dopiero rozkwitnąć. I na koniec wychodzi na to, że tak naprawdę to wcale nie Bóg wygnał ludzi z Edenu, ale człowiek odszedł sam. Dokonał ostatecznego wyboru. I oddalił się na własne życzenie.

O.

Posłowie: Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała Wam o cudownym przedsięwzięciu, jakiego podjęło się Wydawnictwo Wiatr od Morza z Michałem Alenowiczem na czele, by wydać tę wspaniałą powieść. Otóż, „Anglicy na pokładzie” przetłumaczeni zostali przez… 21 tłumaczy! To coś niezwykłego w świecie literatury, gdy każdy z bohaterów powieści zyskuje swój własny, wyjątkowy głos, tym bardziej podkreślony przez element, który nadaje mu jego tłumacz. A tutaj, moi Drodzy, wykonano KAWAŁ doskonałej roboty. Wszyscy narratorzy są inni, czuć ich odrębność, unikatowy, autentyczny styl wypowiedzi. Jednak najlepsze jest to, że odbiór całości jest niezwykle spójny, a wszystkie opowieści idealnie łączą się w jedną pełną historię.

Jeśli książka ta trafi w Wasze ręce (a premiera już 30 września!!!), to koniecznie zwróćcie uwagę na troje moich ulubionych bohaterów – oszalałego doktora Pottera (ta bezosobowa forma wypowiedzi!), dumnego mańskiego Kapitana Kewleya (idealne odwzorowanie marynarza) i na Peevaya, którego historia chwyciła mnie za serce.

*A za możliwość tej cudownej lektury dziękuję nie komu innemu, jak Michałowi Alenowiczowi z Wydawnictwa Wiatr od Morza 🙂