Moi Drodzy,
WSPANIALE ZACZYTANEGO ROKU!
To już Wielkobukowa tradycja nadszedł czas na roczny TBR, czyli książki, które MUSZĘ przeczytać w nadchodzących miesiącach. Czytaj dalej
Moi Drodzy,
WSPANIALE ZACZYTANEGO ROKU!
To już Wielkobukowa tradycja nadszedł czas na roczny TBR, czyli książki, które MUSZĘ przeczytać w nadchodzących miesiącach. Czytaj dalej
„Catherine Earnshaw, obyś nie zaznała spoczynku, jak długo ja żyję! Powiedziałaś, że cię zabiłem – więc mnie nawiedzaj! Wszak ofiary prześladują swych zabójców. Wiem, że duchy zstępowały niegdyś na ziemię. Bądź ze mną zawsze – w jakiej chcesz postaci – doprowadź mnie do obłędu! Tylko nie zostawiaj mnie w tej otchłani, gdzie cię nie mogę znaleźć! Och, Boże! Tego się nie da wypowiedzieć! Nie mogę żyć bez mego życia! Nie mogę żyć bez mojej duszy!”.
Nie umiałabym zacząć inaczej tego tekstu, jak właśnie od tej bolesnej, wykrzyczanej w największej rozpaczy klątwy Heathcliff’a. Tyle smutku. Tyle nieszczęścia. Dwa stracone życia, a wokół kilka innych zmarnowanych. Historia „Wichrowych Wzgórz” to opowieść pisana krwią i łzami bohaterów. To opowieść, w której nigdy nie miało być dobrego zakończenia. Tylko śmierć, rozpacz i krzyk na wrzosowisku. To historia miłości przeklętej, ale takiej, którą przeklęli oboje kochankowie.
Emily Brontë, podobnie jak jej dwie pozostałe piszące siostry, Anne i Charlotte, posiadała wyjątkową umiejętność. Otóż, stworzyła postacie tak silne i rozpaczliwie nieszczęśliwe, że próżno szukać podobnych w literaturze angielskiej. Żyjąca w świadomej izolacji pisarka dała życie jednym z najbardziej romantycznych bohaterów wszechczasów. Stworzyła dramat samotności i niezrozumienia kobiety i mężczyzny, których przeznaczeniem było żyć razem na mglistych wrzosowiskach, a którzy stracili tą szansę na zawsze.
Cathy i Heathcliff. Heathcliff i Cathy. Nie można tych imion niczym rozdzielić. Stworzyli sami siebie na podobieństwo wolnych istot z wrzosowisk. Oboje aroganccy, zbuntowani i niszczący. Nie pojmowali różnic, które próbowano im udowodnić, bo oboje stanowili jedno. Nie rozumieli zasad, które próbowano im wpoić, bo jedyną zasadą była ich namiętność. Nie chcieli być częścią życia innych, bo sami dla siebie byli już wszystkim.
Świat Heathcliff’a i Cathy to świat dziki i wolny, tak jak dzika i wolna była natura tych obojga. Tak jak dzika i pierwotna była ich miłość. Wiatr hulający po wrzosowiskach był ich głosem. Byli częścią tego co naturalne. Stali się integralną częścią otaczającej ich przyrody. Stłumienie ich dzikich charakterów nie mogło zakończyć się inaczej niż śmiercią. Byli nieujarzmieni, a tego co nieujarzmione nie można zamykać w klatce. Tragedią w „Wichrowych Wzgórzach” jest właśnie ta nieudana wymuszona próba „ucywilizowania” obojga. Cathy podejmuje wybór i skazuje się na powolne umieranie w tęsknocie i samotności. Przeklina siebie i swojego ukochanego, walcząc każdego dnia sama ze sobą.
A walka Cathy, to także zmagania Heathcliff’a. Bo tych dwojga nie można ze sobą rozdzielić. Nawet osobno, nawet po latach są tak silnie związani, jakby nigdy siebie nie opuścili, nawet na chwilę. Być może właśnie ta więź doprowadziła oboje do samozniszczenia. Gdyby potrafili zapomnieć, gdyby chociaż potrafili zrozumieć dlaczego nie mogą być razem. U żadnego z nich taka myśl nigdy się nie pojawia. Są jedną istotą, dominującą w swoim nieszczęściu i pragnącą unieszczęśliwić innych.
„Miłość do Heathcliffa przypomina odwieczne skały pod korzeniami drzew: nie przyciąga oka, lecz jest czymś nieodzownym. Nelly, ja jestem Heathcliffem! Zawsze, w każdej chwili, żyje w mojej pamięci. Myśl o nim nie jest rozrywką(…) lecz stanowi moją istotę. Nie mów więc już nigdy, że się rozstaniemy. To niemożliwe.”
Życie na Wichrowych Wzgórzach było dla jego mieszkańców życiem w odosobnionym miejscu cierpienia. Po śmierci Cathy staje się jeszcze bardziej nie do zniesienia. Dziki i nieokrzesany Heathcliff, którego znamy z początku opowieści, pod jej koniec zamienia się w wyrachowanego, sadystycznego potwora, który pała żądzą zemsty. Gdzieś wewnątrz rozumie jednak, że jeśli istnieje ktoś na kim mógłby się zemścić, to jest nim on sam i jego ukochana. Dlatego nie potrafi wybaczyć. Ani jej, ani sobie. Już za życia skazuje się na przynależność do złych duchów, które nawiedzają Wichrowe Wzgórza. Żyje by niszczyć innych i by na koniec sam paść na zgliszcza tych, których zabije swoim złem.
„Wichrowe Wzgórza” to opowieść o wielkiej miłości, która nigdy nie mogła zostać spełniona. To opowieść o duchach, które nie znają ukojenia. I nie mogła potoczyć się inaczej. Takie istoty jak Cathy i Heatcliff nie mogą być szczęśliwe za życia. Ale nie jestem pewna, czy potrafią odnaleźć szczęście także po śmierci. Mam wrażenie, że wciąż, gdzieś tam w świecie Wichrowych Wzgórz, oboje przeklęci przez własną miłość, błąkają się po ukochanych wrzosowiskach. I błąkać będą na zawsze.
O.
P.S. Dla tych, którzy chcieliby przedłużyć niesamowite doznania z „Wichrowych Wzgórz” mam muzyczny kąsek, poetycki i piękny, czyli Kate Bush i tytułowe „Wuthering Heights”.
„I’m coming back love, cruel Heathcliff
My one dream, my only master…”
*Fragmenty tekstu w tłumaczeniu Janiny Sujkowskiej, Wydawnictwo Zielona Sowa.
Ucztę Miłości Wielkiego Buka uważam za oficjalnie rozpoczętą! Czas zasiąść wygodnie i zasłuchać się w „zakochane” opowieści. Powspominać, porozmyślać i pomarzyć. Troszkę się zapomnieć i dać porwać … bohaterom.
A jeśli pisać o miłości, to nie wyobrażam sobie nie zacząć od William’a Shakespeare’a. Można spierać się czy to na pewno on napisał wszystkie swoje dzieła, można udowadniać, że Shakespeare tak naprawdę była kobietą, czy wykłócać się, że nikt taki jak Shakespeare wcale nie istniał, ale z pewnością nie można podważyć tego, że William Shakespeare jest absolutnym klasykiem pośród klasyków. Jest kanonem, literacką ostoją i kotwicą zawsze i na zawsze, nawet wtedy, kiedy wszystkie inne dzieła nas zawiodą. Mistrz archetypów i metafor, twórca niezapomnianych cytatów i galerii wyjątkowych postaci. Totalnie ponadczasowy. Pisał o wszystkim co ludzkie i ważne dla istoty człowieczeństwa, więc także o miłości. A jeśli Shakespeare i miłość, to na pewno mowa o historii „Romea i Julii”.
Może uznacie to za nudne. W końcu „Romeo i Julia” „przerabiane i obrabiane” są na wszystkie strony na każdym etapie nauki w szkole. Jednak zachęcam wszystkich uprzedzonych do powrotu do tego dramatu. Bo jest to historia stara jak świat. Wyjątkowo filmowa. Młody chłopak zakochuje się w młodej dziewczynie. Z wzajemnością. Wystarczyła sekunda, jedno spojrzenie, by zdecydować się rzucić wszystko i wskoczyć w szalony wir miłości. Takie to bezwstydne. Naiwne. Takie młodzieńcze. Do tego jednocześnie bardzo tragiczne i paradoksalnie bardzo piękne.
Julia to czternastoletnia dziewczynka (nawet na tamte czasy, to trochę za młoda). Romeo to buzujący hormonami nastolatek. Skąd oni mogli wiedzieć cokolwiek o głębokich uczuciach? Jak to się stało, że nawet po 400 latach od powstania dzieła ta opętana uczuciem para wciąż będzie uważana za symbol prawdziwej i szczerej miłości?
Pewnie wszyscy pamiętamy początek, ale tylko tak dla uściślenia przypomnę. Rzecz dzieje się w Weronie, we Włoszech, gdzie dwa skłócone od pokoleń rody sieją spustoszenie na ulicach i wywołują raz po raz sprzeczki. Nasz bohater Romeo, syn z rodu Montecchich jest zakochany po uszy w niejakiej Rozalii. Przynajmniej myśli, że jest w niej zakochany, bo jak się okazuje Rozalia jest tylko przelotną miłostką, bardziej skierowaną na cielesność i pożądanie. Cierpiący chłopak, by zapomnieć o złamanym sercu postanawia, pomimo wszystko, iść na bal, na którym ma gościć jego wybranka. Tak się składa, że bal ten zorganizowany jest w domu wrogiego rodu, czyli Capulettich.
I tu zaczyna się nasz dramat. Wśród gości, co oczywiste, jest Julia. Kiedy tylko młodzi spoglądają na siebie uderza ich miłosny grom. Tylko w ten sposób jestem w stanie opisać siłę ich uczucia. Cała akcja trwa niecałe trzy dni. W tym czasie naszym tytułowym bohaterom udaje się zakochać całkowicie i totalnie. Chociaż jaśniejszym czasownikiem, wyrażającym pełnię ich uczucia, będzie „pokochać”. Całują się, przysięgają sobie dozgonną miłość, zaręczają się, tajemnie pobierają, spędzają namiętną noc, planują ucieczkę i… umierają w swoich ramionach, gdy ich plan legnie w gruzach. Całkowite szaleństwo. Ale nie bez przyczyny patron zakochanych jest również patronem szaleńców.
Kiedy spoglądam na tę historię z perspektywy czasu, zauważam ten niewiarygodny dynamizm całej akcji. Nie ma tu czasu na przemyślenia. Nie ma czasu na pojęcie tego rozumem. Romea i Julię kierują serca i tylko serca. Nic więcej. I właśnie dlatego są ponadczasowi. Wpisują się w każdą epokę, w każdy czas, nawet ten najtrudniejszy, bo gdzieś w głębi duszy część z nas pragnęłaby przeżyć taką niesamowitą, całkowitą i totalną miłosną przygodę. Oczywiście niekoniecznie zakończoną śmiercią, ale chociażby namiastkę tego co przeżyli Romeo i Julia.
Kiedy pominiemy historyczny kontekst i epokę, w jakiej wydarzenia te miały miejsce, uda nam sie dojrzeć w Julii i Romeo dwoje buntowników. Parę, która pokonała wszelkie granice, właśnie dzięki swojej miłości. Udało im się zakończyć wieloletni konflikt. Zapłacili za to największą cenę, ale inaczej nie byłoby w tym uczuciu tej pełni. Tego dopełnienia, jaką była śmierć.
Uważam, że nie bez przyczyny Shakespeare stworzył za parę głównych bohaterów ludzi tak młodych. Tak naprawdę jeszcze trochę dzieci. Albo raczej istoty na granicy dziecięstwa i dorosłości. Tylko w tym wieku właśnie taka „miłość aż po grób” byłaby możliwa. Ich gorące uczucie wprowadza całkowity chaos do ustalonego przez dorosłych porządku. Nagle nic nie ma punktu odniesienia. Status quo zostaje obalone i aż do ich śmierci nie ma zastępstwa. I Julia i Romeo decydują się odrzucić WSZYSTKO na rzecz swojej miłości. Wyzbywają się swoich pozycji, urodzenia, przywilejów i… nazwiska. To jest jedno z największych poświęceń. Chcą uciec, zostawiając za sobą swoją tożsamość, by połączyć się jako dwoje całkowicie innych ludzi.
Co za tym wszystkim idzie, ani razu Julia czy Romeo nie zastanowili się nad skutkami, jakie wywołają ich działania. Zaślepieni miłością zapominają o wszystkim i wszystkich dookoła. Nawet kiedy giną ludzie, traci to wartość, bo tylko ich miłość ma sens. Są razem. Przeciwko sobie. Przeciwko światu. Nawet gdy przychodzi śmierć, żadne z nich się nie waha. Odbierają sobie życie zanim jeszcze sprawdzą dokładnie, czy na pewno ukochana osoba nie żyje. Romeo mówi, że jest „błaznem losu” my widzimy, że przecież to jego wybory i jego decyzje kierują go ku przepaści. Ale to właśnie ta bezlitosna siła uczucia! Ta siła niepokonanych hormonów, która burzy krew i podpala serce. Tak bardzo typowa dla niepokornych i młodych.
Pisząc ten tekst widzę jak bardzo rzeczywista jest ta historia. Jak aktualna. I jak wiele podobnych opowiedziały nam inne opowieści, te książkowe i filmowe. Ile wariacji kochanków z Werony już widzieliśmy. Inne epoki. Inne światy. A tak bliskie, bo tak ludzkie. Tak jak tragiczna opowieść Romea i Julii. Bez granic. Bez uprzedzeń. Aż „śmierć ich nie rozłączy.”
O.