„Niezbędnik obserwatorów gwiazd” Matthew Quick

Bombla_NiezbędnikObserwatorówGwiazd

 

„Robi to, bo jesteś dobrym człowiekiem. Bo łatwo się z tobą przebywa. Bo jesteś, jaki jesteś. Nie stawiasz ludziom żądań i nigdy nie mówisz nic negatywnego. Przenigdy. Tak wielu ludzi wysysa życie ze wszystkich, którzy ich otaczają, ale nie ty. Dajesz ludziom siłę, tylko będąc sobą.”

Każdy z nas miewa takie dni, gdy wszystko wydaje się być czarne, ciemniejsze niż najbardziej bezgwiezdna noc. Nagle znika wszelkie słońce, jakiekolwiek promienie nadziei. Gasną majowe światła i wracają ciągnące się w nieskończoność marce i listopady. Rozciąga się przed oczami bezdenna otchłań, w którą chciałoby się wskoczyć i odpuścić sobie to wszystko. Zapomnieć. Zniknąć. Zacząć od nowa. A w zamian trwamy. Przedzieramy się przez ten bezkres rozpaczy, szukając choćby przebłysku dobra, mignięcia szczęścia tam, gdzie zupełnie go znaleźć nie sposób. Automatycznie wykonujemy kolejne czynności, znika przyjemność z życia, z pracy, z hobby. Wszystko na jakiś czas staje się mozolnym przbijaniem się przez codzienność. Rutyną, która pozwala zapomnieć o dręczącym nas smutku, problemie, który wydaje się być nie do rozwiązania. Czasami taki stan trwa kilka godzin, czasami dni, a czasami całe lata, pożerając człowieka i nie pozwalając mu uwolnić się z odrętwienia.

Taką monotonną egzystencję żywego automatona prowadzi od lat Finley McManus, bohater poruszającej powieści Matthew Quick’a zatytułowanej „Niezbędnik obserwatorów gwiazd” (org. „Boy 21”). Gdyby historia ta opowiadała dzieje starszego już człowieka, pogrążonego w cierpieniu, u progu życia, możliwe, że o wiele łatwiej byłoby pogodzić się z jego losem. O wiele prościej można by wziąć oddech, zrozumieć sytuację i odpuścić, by biegła swoim torem. Jednak, gdy mowa o nastoletnim chłopaku, niespełna osiemnastoletnim, który dopiero stoi u progu swojego życia i jeszcze nawet nie zanurzył się w pełni w to, co nazywamy prawdziwą dorosłością, a który już zatracił siebie w wewnętrznej rozpaczy, to nie można tego tak po prostu zostawić samemu sobie. Nie można pozostać obojętnym. Nie sposób odwrócić wzroku i zapomnieć. Warto usiąść i wysłuchać jego przepełnionej smutkiem historii, pełnej niewypowiedzianych emocji, zduszonych i szczelnie ukrytych uczuć, na które nie ma miejsca w okrutnym, bezkompromisowym świecie, w jakim przyszło chłopakowi żyć. Nie będzie to przyjemna opowieść. Nie będzie miała do końca optymistycznego zakończenia. Ale zostawi Was spełnionych. Dokładnie tak, jak każda doskonale napisana historia.

Bellmont. Miasto, które wieki temu widziało lepsze czasy, a dzisiaj to dogorywające miejsce, z jednej strony rozrywane na strzępy przez czarne gangi, a z drugiej przez irlandzką mafię. Tak naprawdę nie ma tu lepszych, czy gorszych dzielnic. Jest jak jest. Każda ulica podlega innej części półświatka. Każdy ma jakieś powiązania, a kolejne pokolenia dzieciaków kontynuują tradycję handlu narkotykami, handlu bronią, czy paserstwa i złodziejstwa, w zależności od przynależności do określonej grupy. Bellmont nie jest dla kogoś, kto ma ambicje. Nie jest dla tych, którzy chcą uciec i wyzwolić się z trującego środowiska, które zabija bliskich i niszczy to, co dobre i sprawiedliwe. Miasto wymuszonych praw w panującym bezprawiu. I to właśnie tam dorastać musi Finley, zwany przez wszystkich Białym Królikiem. Czemu? Bo jest jednym z nielicznych białych dzieciaków w szkole, a jego życie w dziwny sposób zaczyna przypominać życie postaci serii powieści Johna Updike’a, zwanego również Królikiem.

Pasją Finleya jest koszykówka. A tak naprawdę to koszykówka jest całym życiem Finleya. Od lat, codziennie i uparcie trenuje, należy do drużyny i na swoim podwórku ćwiczy rzuty i wsady. Monotonnie, każdego dnia, tak by uciszyć tłoczące się w głowie wspomnienia. Dopinguje go zapracowany ojciec i dziadek, okaleczony przed laty człowiek, którego wolę złamało prawo irlandzkiej mafii. Mama chłopaka nie żyje, ale on nie chce o tym mówić. Ani jego ojciec, ani dziadek. Jedyną kobietą w tej smutnej, rozerwanej rodzinie jest Erin – ukochana dziewczyna i przyjaciółka Finleya, która każdego dnia trenuje z nim, wspiera go i pielęgnuje wspólne plany opuszczenia Bellmont dzięki stypendium zawodników koszykówki. Jednak całe ich ustabilizowane życie rozpada się, gdy w szkole pojawia się nowy uczeń – Russ, który prosi, by nazywać siebie Numerem 21, przybyszem z kosmosu. Trener Finleya prosi go o opiekę nad nowym kolegą i próbę przywrócenia go do rzeczywistości, z której ten uciekł. Dawniej Numer 21 był jednym z najlepiej zapowiadających się zawodników koszykówki młodego pokolenia. Trauma Russa przypomina tę Finleya i obaj chłopcy mają zaprzyjaźnić się, by wspólnymi siłami doprowadzić drużynę do zwycięstwa w rozgrywkach stanowych i tym samym otworzyć sobie drogę do świetlanej przyszłości. Między Białym i Czarnym Królikiem, jak zaczynają nazywać Russa koledzy z drużyny, wywiązuje się niezwykła więź, która być może pozwoli im wyzwolić się z wewnątrz siebie.

Finley i Numer 21 żyją w swoich własnych, bardzo samotnych światach. Każdy z nich przyjął inną maskę, za którą ukrywa uczucia i ogrom cierpienia. Utrata bliskich. Krwawe rozrachunki. Wieczny, niepokonany strach. I milczenie. W Bellmont nie mówi się o mafijnych układach. Nie mówi się o gangsterskich powiązaniach. To naturalny stan rzeczy. Każdy przynależy do swojej grupy i ma się tego trzymać. Przynależność i kontakty przechodzą z pokolenia na pokolenie. Przystosowanie się do zasad to kwestia życia i śmierci. Trzeba trzymać język za zębami. Trzeba robić to, o co poproszą. Przysługa za przysługę. Dorastanie w takim miejscu, gdzie rządzi prawo ulicy to wystarczający dramat. Słowa „lojalność”, „przyjaźń”, czy „miłość”, w dzielnicach zyskują zupełnie nowe znaczenia. Każdy dzień to walka, ale już nie wojna, bo wojny kiedyś się przecież kończą, a walki mogą (i często trwają) w nieskończoność. Nie ma tu miejsca na rozejm. Nie ma miejsca na pokój.

Matthew Quick pokazał w „Niezbędniku obserwatorów gwiazd” świat, w jakim nikt z nas, czytelników, nie chciałby żyć. Sytuacje, z którymi wolelibyśmy się nigdy nie konfrontować. Wybory, który za nic nie chcielibyśmy podejmować. Jednocześnie, od razu dociera do nas, jak bardzo prawdziwy jest to świat. Jak realistyczne jest Bellmont. Jak bardzo prawdziwa jest sytuacja Finleya, Erin i Russa, a tak naprawdę sytuacja wszystkich bohaterów w powieści. Każdy z nich zostaje postawiony przed swoimi największymi lękami. Odbierane są im marzenia, a plany lgną w gruzach. Jedyne co im zostaje to wartości, których ich środowisko nie uznaje, bądź rozumie opacznie, bo przez lata zyskały tam zdegenerowane znaczenie. Przyjaźń, miłość, rodzina – to jest w życiu naprawdę ważne, gdy świat nagle staje na głowie, a wszystko wydaje się być przeciwko nim. Wspierając i dając sobie nawzajem siłę, pozwalają uwierzyć, że można rozpocząć wszystko od nowa, zamknąć za sobą drzwi przeszłości i odzyskać siebie.

I wtedy, w tej bezkresnej ciemności mogą dostrzec powoli zapalające się delikatne światełka. Ledwo jarzące się, dopiero nabierające mocy. Nie są to jeszcze promienie wschodzącego słońca, bo do świtu daleka droga. Ale dają światło. Wskazują kierunek. Srebrzyste punkty migoczących gwiazd.

O.