„Myszy i ludzie” John Steinbeck

Bombla_MyszyiLuzie

 

„Nobody never gets to heaven, and nobody gets no land. It’s just in their head. They’re all the time talkin’ about it, but it’s jus’ in their head.”

„Of Mice and Men”

Czasami, a w sumie to bardzo rzadko, natrafiam na swojej bukowej drodze na opowieści, które zapadają w pamięć, osiadają w zakamarkach wyobraźni i jeszcze długo pozostawiają po sobie dziwne uczucia, budząc we mnie od czasu do czasu wewnętrzne konflikty i wzniecając trudne, niewygodne pytania. Fakt, niewiele jest takich historii, ale jeśli już uda mi się takową przeczytać, to zazwyczaj należy ona do kanonu literatury światowej. Jedną z takich niesamowitych, bolesnych opowieści poznałam całkiem niedawno (chociaż od lat znałam jej zakończenie). Jej niesamowitość zawiera się przede wszystkim w uniwersalności i prostocie fabularnej. To jedna z tych historii, które trzeba poznać koniecznie i obowiązkowo, gdzieś w trakcie swojego życia. Nie jest za długa, nie jest za krótka. Jest w sam raz. I nie pozwala o sobie zapomnieć.

O czym mowa? O „Myszach i ludziach” Johna Steinbecka (tytuł oryginału: „Of Mice and Men”), czyli jednej z najbardziej kultowych historii w literaturze amerykańskiej, wielokrotnie nagradzanej, szeroko komentowanej, omawianej z każdej strony, a nawet cenzurowanej na terenie całych Stanów Zjednoczonych. Wydana w 1937 roku nowela opowiada historię dwóch bliskich przyjaciół, którzy w trakcie trwania Wielkiego Kryzysu przemierzają kalifornijskie rancza w poszukiwaniu pracy. Był to bardzo ciężki okres po I Wojnie Światowej, ale szczególnie kryzys dotknął farmerów i właścicieli rancz. Spadek cen plonów spowodował konieczność powiększania majątków, by wyrównać różnicę w zarobku. To natomiast prowadziło do zadłużenia, które często kończyło się utratą całej ziemi i zmuszało rolników do migracji w poszukiwaniu tymczasowej pracy. Dolina rzeki Salinas w Kalifonii była uznawana za swoiste Eldorado, gdzie każdy mógł znaleźć zajęcie i, w zamian za ciężką pracę, zyskać mniej więcej godny zarobek.

Dokładnie w takiej sytuacji znaleźli się dwaj główni bohaterowie „Myszy i ludzi” – George Milton i Lennie Small, który dość przewrotnie, pomimo swojego nazwiska (z ang. „small” znaczy „mały”) wcale a wcale taki mały nie jest. Wręcz przeciwnie – Lennie jest wielki, potężnie zbudowany i niezwykle silny. Niestety również lekko upośledzony, co daje mu pozorny wygląd dziecka zamkniętego w ciele dorosłego siłacza. George, drobny, ale mądry i tolerancyjny wobec swojego przyjaciela, wspiera go i uzupełnia. Wędrują razem po zagubionym kraju, korzystając z różnych okazji, podejmując się ciężkich prac farmerskich na mijanych ranczach. To George za nich dwóch podejmuje wszelkie decyzje, chroni i tłumaczy Lenniego, który nijak nie pasuje do świata w jakim przyszło mu żyć. Często muszą zmieniać pracę, uciekać i przemieszczać się, bo potulny olbrzym, jakim zdaje się być Lennie nie do końca potrafi nad sobą panować, tym bardziej w gniewie lub strachu.

Na George’u od wielu lat spoczywa wielka odpowiedzialność pilnowania przyjaciela zarówno przed sobą samym, jak i przed wszystkimi niesprawiedliwościami, jakie spotykają go z zewnątrz. Jest to tym bardziej trudne zadanie, bo w tak ciężkim okresie trudno zdrowemu człowiekowi zadbać o samego siebie, nie mówiąc już o opiekowaniu się kimś, kto nie potrafi zrozumieć podstawowych praw koegzystowania wśród innych ludzi. Problem leży przede wszystkim w tym, że Lennie nie postrzega świata w kategoriach dobry-zły, czarny-biały, ale w różnych pomniejszych odcieniach szarości. On nie rozumie konsekwencji moralnych swoich czynów, a jedynie boi się reakcji – złości, nieuchronności kary, ale jest to wyłącznie strach wyuczony, bo dokładnie wie czego spodziewać się od George’a.

A George tym ogromem spoczywającej na nim odpowiedzialności jest już po prostu zmęczony. Od lat próbuje zapanować nad Lennie’m. Uczy go, powtarza, zawsze jest wyrozumiały. Nigdy się nad nim nie znęcał, ani nie wykorzystywał w żaden niecny sposób. On go po prostu kocha i chce jak najlepiej, ale trudno poradzić sobie z kimś, kto nie rozumie, bo nie jest w stanie zrozumieć. I takie zachowanie raz po raz wciąga ich w kłopoty. Bo widzicie, jak już pisałam wyżej, Lennie jest niezwykle silny. Jest tak silny, że jedną ręką potrafi podnosić tak kilkudziesięciokilogramowe wory z ziarnem, jak zmiażdżyć komuś dłoń. Całą. Pogruchotać w niej wszystkie kości. A takie wypadki przydarzają się Lenniemu od czasu do czasu i wtedy trzeba uciekać. Uciekać należy także wtedy, gdy Lennie uprze się na coś ładnego i, całkiem przypadkiem lub też nie (trudno wywnioskować ostatecznie), zdarzy mu się to coś… zagłaskać na śmierć. Pół biedy, gdy spod jego dłoni zginie mała polna mysz, czy szczeniak, ale znacznie gorzej, gdy jest to na przykład młoda dziewczyna o jedwabistych włosach.

Przypadek Lenniego jest niestety totalnie beznadziejny. Jego niemożność zrozumienia podstawowych zasad moralnych połączona z obsesyjnością na punkcie rzeczy i spraw nieistotnych, stwarza między nim a rzeczywistością barierę nie do pokonania. Przewodnikiem i jedynym ogniwem, które łączy go z innymi jest George. A co stanie się, gdy George’a chociaż na chwilę zabraknie? Gdy zniknie z pola widzenia i Lennie będzie musiał samodzielnie podjąć decyzję? John Steinbeck dał tej postaci jedno rozwiązanie, bo tylko tak może zakończyć się opowieść o człowieku, dla którego nigdzie nie było odpowiedniego miejsca. My, po latach możemy polemizować, kto dla kogo powinien był się zmienić, kto do kogo przystosować. Lennie dla świata? Świat do Lenniego Z jednej strony widzimy upośledzonego, poczciwego olbrzyma, który przywołuje na myśl bezrozumne dziecko. Z drugiej widzimy człowieka brutalnego, dorosłego mężczyznę, który nie potrafi zapanować nad odruchami i nie rozumie przyczyn ani skutków swoich działań. I chciałoby się zrzucić winę na George’a, ale nie potrafimy, bo „Myszy i ludzie” zostawiają nas z dylematem moralnym, który ciężko jednostronnie rozwiązać. I który zostaje w nas na bardzo długo.

O.