„Life breaks free. Life expands to new territories. Painfully, perhaps even dangerously. But life finds a way.”
Fascynacja światem dinozaurów towarzyszy mi od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Już jako obtoczony w książkach maluch, zupełnie przypadkiem dostałam w nagrodę w przedszkolu atlas dinozaurów i od tamtej chwili tylko pogłębiałam swoją obsesję. Książki, gry, edukacyjne programy komputerowe – dinozaury były jednym z moich ulubionych tematów i mało kto mógł mi z moich kolegów i koleżanek w tamtych czasach dorównać wiedzą o nich. I wtedy nadszedł niepokonany Steven Spielberg i jego wspaniały „Park Jurajski”… Ile było radości! Ile szczęścia! Wierzyłam, że gdzieś tam, na niedostępnych dla mnie oceanach, istnieje skąpana w mgłach wyspa, a na niej cały ten zaginiony świat. Latami marzyłam o zostaniu paleontologiem i jeszcze długo po filmie pragnęłam wierzyć, że takie klonowanie jest jak najbardziej możliwe. Marzenia i wiarę zweryfikowało życie, ale uwielbienie do dino-świata zostało już we mnie na zawsze. I właśnie dlatego, po latach, powróciłam tam, gdzie to wszystko się zaczęło – do powieści Michael Crichtona zatytułowanej „Jurassic Park”.
Wszystko zaczyna się od idei. Od wielkiej wizji, która powraca i prowadzi do obsesji. Obsesji tak intensywnych, że nie można o nich zapomnieć. Nie można ich powstrzymać. Wpijają się w szpony wyobraźni i pozwalają jej dryfować po szalonych konceptach. Zmuszają do poszukiwań i do działania na niespotykaną skalę. Tym bardziej, gdy ich realizacja nagle staje się zupełnie realna. Możliwa i na wyciągnięcie ręki. Koniecznie będą oczywiście wielkie pieniądze, wielkie inwestycje i wielkie korporacje, które urzeczywistnią pomysł i nadadzą całości konkretnej biurokratycznej formy. W „Jurassic Park” Crichtona takim wizjonerem jest John Hammond – twórca i właściciel InGen, firmy która zajmuje się badaniami nad genetyką i klonowaniem zwierząt. Hammond ma pieniądze, wie, gdzie szukać partnerów i sponsorów. Przyciąga ich swoimi pomysłami, marzeniami, a przede wszystkim planem ich realizacji. On wie, że za odpowiednie środki finansowe można stworzyć wszystko. No prawie wszystko, ale z pewnością to, na czym mu zależy przede wszystkim. Tym razem jest to park rozrywki, inny niż wszystko co do tej pory widziano. Park, w których powraca przeszłość i minione epoki. Park Jurajski.
Powieść rozpoczyna się serią niepokojących wypadków, które mają miejsce wzdłuż wybrzeży Kostaryki. Coś atakuje ludzi. W szczególności dzieci – pożerane noworodki, ugryzione na plaży małe dziewczynki i strach wśród tubylców. Szepczą o wampirach, bazyliszkach i potworach z dżungli. Coś czai się na wybrzeżach. Coś nowego i niebezpiecznego. Wysłane próbki angażują coraz to nowe osoby, powstają nowe powiązania, a wszystko to prowadzi właśnie do Johna Hammonda i InGenu. Tak się złożyło, że InGen jest właścicielem wyspy Isla Nublar (dosł. Mglista Wyspa), znajdującej się w niewielkim oddaleniu od wybrzeży Kostaryki właśnie. Na zaproszenie właściciela, który szykuje niezwykłą niespodziankę dla całego świata, przybywają paleontolog Alan Grant, paleobotaniczka Ellie Sattler, znany matematyk i wyznawca teorii chaosu Ian Malcolm. Na dokładkę prawnik Donald Gennaro i… dwoje wnuków Hammonda, kilkuletni Lex i Tim. Teoretycznie celem przybycia jest sprawdzenie bezpieczeństwa Parku, a tak naprawdę zrobienie wielkiego wrażenia na gościach i pochwalenie się latami genetycznej zabawy. Tyle tylko, że Park Jurajski może i zapiera dech w piersiach, poraża ogromem laboratoryjnych dokonań, ale jednocześnie wcale a wcale nie jest bezpieczny, nie wszystkie systemy dopracowane, a nie każdy pracownik lojalny.
W umyśle Hammonda jego park jest w stu procentach zabezpieczony i gotowy do użytku. Nie ma w nim nic, co wymagałoby poprawki. Każdy szczegół jest według niego dopięty na ostatni guzik. Wydał przecież olbrzymie pieniądze, a pieniądze w jego świecie przekładają się na niezawodną jakość. Błąd ludzki, błąd statystyczny, czy błąd maszyny nie mieszczą się w ogóle w głowie. Dla niego każde ze zwierząt Parku jest samicą, bo tak je zaprogramowali. Każdy z systemów działa bez zarzutu, bo tak został ustawiony. Każdy z komputerów prowadzi nieomylne obliczenia. Dinozaurów na wyspie jest jedna konkretna ilość, tylko w laboratoryjnej wersji. Działają siatki zabezpieczające, ograniczenia terenowe i każda z maszyn. Skoro sam to zaplanował i za to zapłacił, to jakżeby mogło być inaczej?
Po drugiej stronie marzeń Hammonda stoi człowiek, który na Isla Nublar przybywa jedynie po to, by potwierdzić swoje obawy. Ian Malcolm, matematyk i wyznawca teorii chaosu od początku wróży Parkowi Jurajskiemu czarną przyszłość i ostateczny upadek. Pomysł właściciela InGenu jest dla niego tak bardzo zuchwały, tak bezczelny wobec samej natury, że nie ma możliwości, by osiągnął sukces. Malcolm wie, że w takiej inicjatywie wcale nie chodzi o pieniądze, ale tysiące pomniejszych możliwych niedociągnięć i niedoskonałości, które skumulowane wyzwolą ciąg niekontrolowanych wydarzeń i zaburzą perfekcyjny porządek Hammonda. Dla Malcolma istnieją elementy po części możliwe do opanowania, ale nie należy do nich sam człowiek, który podobnie jak każda żywa istota nie jest idealny. Jedno drobne odchylenie od normy powoduje zmiany na niewyobrażalną skalę, a Park Jurajski wydaje się być tej teorii modelowym przykładem.
John Hammond stworzył wokół siebie iluzję bezpieczeństwa i gotowy jest kurczowo trzymać się jej aż do końca, byle projekt, któremu poświęcił lata życia w końcu wystartował. I zadziwił świat. Przyciągnął rozgorączkowane tłumy. Zarobił miliony. W jego wyobraźni setki dzieci miało biegać wokół pozamykanych szczelnie wybiegów podziwiając na żywo ukochane tyranozaury, stegozaury, czy triceratopsy. Miało być pięknie. Miało być sielankowo. Czego Hammond nie wziął nigdy pod uwagę, to samej iskry dawnego życia, która ucieknie mu spod mikroskopijnych szkiełek i kriopojemników, by w końcu sforsować bramy pod napięciem i wkroczyć dumnie we współczesny ekosystem. Ekosystem, który może okazać się za słaby na przystosowanie do zwierząt sprzed milionów lat. A co wtedy stałoby się z człowiekiem? Co z naszą historią, minionymi cywilizacjami? Latami ewolucji?
Michael Crichton miał tą niezwykłą umiejętność wyprzedzania swoich czasów jeśli chodzi o różne koncepty naukowo-technologiczne. Wielokrotnie do popkultury wprowadził zalążki idei, które od tamtego momentu były już eksploatowane na wszystkich frontach. W „Jurassic Park” Crichton wskrzesił zwierzęta, które wyginęły dziesiątki milionów lat temu, niezwykłe wydarzenia ubrał w ekscytującą, pełną zwrotów akcji fabułę, a całości nadał ton przypowieści ku przestrodze. Przypomina to kultowego już „Frankensteina” Mary Shelley, czy „Wyspę Doktora Moreau” H.G. Wellsa, czyli dwie historie ukazujące mroczną stronę człowieka, który nie potrafi powstrzymać się przed zabawą w boga. John Hammond to taki współczesny Wiktor Frankenstein – wizjoner, który przekracza granice moralności, by wpaść w otchłań, którą sam otworzył. Bo przecież nie da się zatrzymać życia. Nie da się zapanować nad czymś, co ma władzę nad samym człowiekiem. Nad pierwotną siłą, która trwa nieskończenie od miliardów lat i samotnie przemierza kosmos.
O.