Wszyscy mamy w sobie coś z Patricka Batemana. To właśnie przyszło mi na myśl po lekturze „American Psycho” – kultowej amerykańskiej powieści autorstwa Breta Eastona Ellisa z początku lat dziewięćdziesiątych.
Od jej publikacji minęło w tym roku dwadzieścia pięć lat i o ile wtedy chodziło o kulturę yuppies, nadgorliwych garniturków z Wall Street, to dzisiaj takie Patricki, a raczej ich neo uwspółcześnione klony, kręcą się po ulicach pod przykrywką hipsterów, „drwali”, czy inni neo-, retro-, a nawet księcio-seksualnych. Wymuskani, wypomadowani, wgapieni w tysiące mniejszych i większych ekraników, ze słuchawkami w uszach i sztucznym, modelowym uśmiechem przytwierdzonym do twarzy. Obok nich neo-perfekcyjne kobiety, upięknione na wszelkie możliwe sposoby, wieczne dziewczynki obwieszone gadżetami. Wszyscy identyczni, jak z billboardu, jak z witryny każdej sieciówki, jak z reklamy, gdzie paczka bliźniaczych par zbiera się w barze na planecie „kupuj i żryj”, strzelając sobie co rusz selfies.