„The Halloween Tree” Ray Bradbury

Bombla_HalloweenTree

 

„The smile of the Witch, and the smile of the Cat,
The smile of the Beast, the smile of the Bat,
The smile of the Reaper taking his fee
All cut and glimmer on the Halloween Tree…”

Czy znacie Samhein, celtyckie święto żniw, na koniec lata? A może gdzieś słyszeliście o rzymskim święcie na cześć bogini Pomony? Znacie Dzień Zmarłych, czyli Día de los Muertos obchodzony hucznie w Meksyku? Znacie Wszystkich Świętych, na cześć męczenników kościoła? Znacie słowiańskie Dziady? A może Zaduszki, gdy wspominamy swoich bliskich? Te wszystkie święta, wszystkie te dni, w przedziale od 31 października do 2 listopada, tak naprawdę mieszczą się w jednym słowie, którego korzenie sięgają tak dawnych, jeszcze pogańskich obrzędów, ale które w pełni wykreowane zostało dopiero przez chrześcijan, czyli HALLOWEEN – popularny skrót od All Hallows Eve, czyli Wigilii Wszystkich Świętych. Nie ma różnicy, czy to początek ludzkich dziejów, czy przed, czy po powstaniu religii chrześcijańskiej. Święto bowiem jest jedno, łączy nas wszystkich, a nie dzieli wcale. Od zawsze pozwala przygotować się do zimy, oswoić ze zmianą pór roku. Pożegnać „życie”, kolory i ruch, a powitać „śmierć”, spokój i zimowy sen. Odegnać zło samym dobrem, a niedostatek – bogactwem zapasów. Na przekór strachom. Na przekór niepewności.

Straszną i wzruszającą opowieść o przyjaźni, poświęceniu i sile tradycji opowiada Ray Bradbury w swojej krótkiej powieści z 1972 roku zatytułowanej „The Halloween Tree” (dosł. „Halloweenowe Drzewo”). Nie znajdziecie tu wcale skomercjalizowanej, ugładzonej wizji Wigilii Wszystkich Świętych. Kostiumy, maski, psikusy i cukierki to tylko przykrywka, punkt wyjścia dla uniwersalnej opowieści o święcie, którego głównym bohaterem jest Śmierć. Śmierć, która w tej historii przybiera postać i bardzo konkretne imię. Śmierć, która udowadnia, że Halloween to nie tylko zabawa, nie tylko słodkości i przebieranki, ale jej główna domena, jej czas i jej moment, a o tym nigdy nie można zapomnieć. Duchy, demony, potwory – to wszystko i jeszcze więcej jest tam, gdzie zasłona pomiędzy uniwersum żywych a uniwersum martwych staje się nieomal przezroczysta. Gdy mrok spowija rozświetlone lampionami domy, drgające światełka na cmentarzach i drogi, po których biegają ocukrzone i roześmiane dzieciaki.

 Tak jak biegało ośmiu chłopców w pewną Halloweenową noc. Od domu, do domu, wśród radosnych okrzyków zbierali cukierkowy okup od sąsiadów. Każdy przebrany za innego maszkarona, za szkielety, czarownice, gargulce i żebraków. Cały kalejdoskop dziwactw. I nagle, pomimo masek, pomimo zmienionych głosów, orientują się, że coś jest nie tak! Kogoś brak, kogoś nie ma, ośmiu zamiast dziewięciu – kogo zabrakło? Pipkina, ukochanego Pipkina, który dopełniłby dzieła. Szukają, pytają, by wreszcie skierować się do domu przyjaciela. A tam na ścieżce zjawa, zapłakana, zbolała, ale zanim dowiedzą się, co przytrafiło się Pipkinowi, ten porwany zostaje przez cień i uniesiony w przestworza. Ośmiu chłopców rusza w pościg, by trafić do opuszczonego domu na peryferiach miasteczka. A za domem – Halloweenowe Drzewo. Na każdym z nich wykrojona dynia, każda inna, każda przestawiająca inną postać. I właściciel drzewa i tego domu pełnego dźwięków, który przedstawia się jako Carapace Clavicle Moundshroud. Ten obiecuje chłopcom pomóc odnaleźć zagubionego w czasie i przestrzeni Pipkina, zabierając ich w niezapomnianą podróż przez epoki i miejsca dawno zapomniane, by na koniec nocy dokonać ostatecznego wyboru.

Z początku, po zaledwie paru akapitach, opowieść Raya Bradbury wydawać się może wyłącznie halloweenową historyjką o chłopięcym entuzjazmie w tę wyjątkową noc roku, w miasteczku takim jak wszystkie. Ach, jak bardzo pomyli się ten, co w ten sposób pomyśli! Już po chwili atmosfera zamiera. Brak, pustka, kogoś nie ma. Kogoś, bez kogo Halloween nigdy nie będzie takie samo. A przecież jeszcze wczoraj, jeszcze kilka dni temu bawił się, krzyczał i podskakiwał z przyjaciółmi! Był ich duszą, był bratem, kompanem na dobre i na złe. To „złe” nadeszło teraz, gdy on, uwielbiany przez wszystkich Pipkin, nagle zniknął. Osiem głosów to nie dziewięć. Dysonans. Dysharmonia. Niepokój i to uczucie, że wydarzyło się coś bardzo złego.

„The Halloween Tree” napisana jest w taki sposób, że naskrobać o niej „piękna” odbiera jej cały urok. To taniec słów, melodia, magia, migotanie. Każde zdanie wybija rytm, porywa, jak strumień i jak strumyk niesie czytelnika w oszałamiającym zachwycie. Przypomina wirujące liście na wietrze, motyle w locie, rwące kręcące się wody,  mijające, skrzące się w ostatnich promieniach jesiennego słońca. Kiedy chłopcy biegną na ratunek przyjacielowi są niczym wyciągnięci zza mgiełki, z pary, zza szumu wiatru. Gdy wokół nastaje cisza i przerażenie, tak cichnie całe życie i mrok przejmuje, dosłownie porywa i trzyma mocno w szponach. A potem znów bieg, znów szum. Wstrzymany na ułamki sekund film rozpędza się znowu na szpuli. Czytać zdania Bradburego, to jak zanurzyć się w baśniowej bańce, jak przeniknąć do eterycznego świata ze snów, gdzie nic nie jest pewne, tylko rytm pędzących słów.

“The Halloween Tree” to powiastka niezwykła, straszna i wzruszająca jednocześnie, obok której nie da się po prostu tak sobie obojętnie przejść. Nie da się przeczytać i zapomnieć. Jest w tej historii magia, jest mrok i próba odpowiedzi na te najbardziej fundamentalne pytania. Przemierzać czas i epoki to jedno, ale ratować przyjaciela, wyrywać go ze szponów spragnionej krwi śmierci to zupełnie inna kwestia. Okazuje się, że śmierć ma wiele twarzy, odpowiada przed tysiącem różnych bóstw, a sama pozostaje niezmienna. Pewna i uniwersalna. Bo przecież umrzeć mają pewnego dnia wszyscy. Nic nie trwa wiecznie i nawet na słońce, czy księżyc nadejdzie kiedyś pora. Ale jeszcze nie dzisiaj. Jeszcze nie teraz. Halloween, Święto Duchów, Święto Zmarłych,  gdzie śmierć szczerzy się w upiornym uśmiechu, a szkielety tańczą na wietrze, bez względu na swoją nazwę, bez względu na miejsce, to tak naprawdę afirmacja życia. Przypomnienie żywym, że wciąż istnieją. Są i trwają, nawet gdy być i trwać nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać.

O.