„Ktoś musi spać, więc my czuwamy,
I przyczajeni pośród chmur,
Na obcym niebie załatwiamy.
Prastary nasz rasowy spór.A kiedy Niemiec się zapali,
Aby rozjaśnić sobą mgły,
Ryby radują się w Kanale,
Bo martwy Niemiec nie jest zły.Uhu… Uhu.. Uhu… wołają tak,
Po nocach Lwowskie Puchacze,
Uhu… Uhu… Uhu… lecą na szlak.”
Od jakiegoś już czasu Remigiusz Mróz daje polskim czytelnikom porządne lekcje polskiej historii ubrane w słowa tak, że nie pozostaje nam nic innego, jak zaczytywać się, pokrzykiwać w trakcie, a na końcu prosić, bądź błagać, o więcej. Spod pióra tego autora wychodzi wojenna przygoda w najczystszej postaci, jednak okraszona odpowiednią ilością faktów historycznych w taki sposób, że czytelnik jest w stanie po prostu uwierzyć w prawdziwość przedstawianych wydarzeń, nawet jeśli kolejne perypetie to wyłącznie literacka fikcja, oparta na rozdrobnionych faktach. Zachwyca uniwersalność snutych opowieści, w których odnajdują się nie tylko wielbiciele epoki, nie tylko znawcy historii, ale czytelnicy starsi i młodsi, tak jak na porządną przygodę przystało.
W swojej najnowszej powieści zatytułowanej „Turkusowe szale”, z rozszarpanych i okupowanych ziem polskich, tym razem Remigiusz Mróz przenosi nas w brytyjsko-kontynentalne przestworza. Trafiamy do bazy RAF-u, czyli brytyjskich sił powietrznych, w 1940 roku, w której stacjonują również pododdziały polskiego lotnictwa. Nie ma sensu wspominać Dywizjonu 303, bo to nie o nim jest ta opowieść. W zamian dostajemy historię mniej znanej grupy lotników, a mianowicie 307 Nocnego Myśliwskiego Dywizjonu zwanego również dywizjonem Lwowskich Puchaczy, niemniej równie fascynującą, bo taką, w której oprócz polskiej eskadry i brytyjskich asów przestworzy dostajemy na dokładkę… szpiega. Remigiusz Mróz znowu sięga do źródeł. Czerpie garściami z pamiętników, inspiruje się zapiskami, dziennikami i fotografiami. Fikcja literacka miesza się z wydarzeniami rzeczywistymi, prawdziwe miejsca zyskują nowe, wymyślone znaczenia, a nierozwikłane tajemnice dostają kolejne możliwe rozwiązania. Jest walka, jest zdrada i kawał porządnej akcji.
W brytyjskiej bazie RAF-u przebywa jedna z ostatnich grup polskich lotników. Dywizjon 303 szaleje na niebie tworząc legendę, a oni, Dywizjon 307, bezczynnie spędzają czas w bazie na nieskończonych szkoleniach, odwołanych lotach i przesiadując w pobliskich pubach. Chcą się bić, ale nikt ich do walki nie chce na razie przyłączyć. Polacy są buńczuczni i nieokrzesani. Nie rozumieją, że ich postawa nie ułatwia nikomu życia w bazie. Nie ma dla nich maszyn, poza przestarzałymi i znienawidzonymi defiantami, które nie bez przyczyny nazywa się „latającymi trumnami”. Kolejni dowódcy odchodzą, wymieniani przez następnych. Rosną konflikty między Polakami i Brytyjczykami. Rośnie wzajemna niechęć. Jednak w końcu zaczyna się czas, w którym piloci będą mieli szansę się wykazać. Rzesza naciera i znienawidzony wróg zbliża się do bram. A tak naprawdę wróg jest bliżej niż im się zdaje, bo ktoś sabotuje działania Dywizjonu od wewnątrz, narażając życie kolejnych lotników.
O ile w Parabellum sympatia do bohaterów rodzi się natychmiastowo, a każdy z nich zbudowany jest tak, że w pełni rozumiemy motywacje i po części nawet możemy się z nimi utożsamiać, to w „Turkusowych szalach” nie jest łatwo znaleźć sobie kogoś do podziwiania. Ignorancja, olewactwo, niby-zuchwałość objawiająca się ryzykownymi figurami w powietrzu, jak chociażby przelatywanie nisko samolotem nad dziewczynami… Skąd my to znamy? Może Miramar? Może elitarne Top Gun? Tylko zamiast elity i mavericków, których brawurę uzupełnia powietrzny geniusz i szacunek do przestworzy, dostajemy rozwydrzonych chłopaków, których tłumaczy jedynie trauma wojny i potrzeba dokopania niemieckiemu wrogowi. Zamiast sympatii, to niczym ci biedni Brytyjczycy, nie pozostaje nic innego jak patrzeć z dystansu i zastanawiać się, czego te polskie chłopaki szukają w ich bazie. Brak szacunku do kogokolwiek i czegokolwiek, ignorowanie rozkazów i przełożonych, grubiaństwo i pijaństwo – cały zbiór stereotypów zebrany w jednej jednostce, w dywizjonie 307. Ze świecą szukać tu dżentelmenów, rozsądku, czy dobrego wychowania. Mistrzów lotnictwa również brak. Średnie kwalifikacje, niechęć do nauki i prostactwo w stosunku do innych narodów zamiast tej oczekiwanej sympatii wywołały we mnie jedynie zażenowanie. Chłopaki z kompanii Obelta w Parabellum odznaczali się gigantyczną odwagą podpiętą umiejętnościami, tutaj pozostaje jedynie wyolbrzymiony patriotyzm i nadwątlony honor, bo ile można wyzywać Brytyjczyków od „herbaciarzy”, ile ignorować rozkazy, ile podrywać pracujące w bazie kobiety na średnio smaczne teksty? Lwowskie Puchacze musiały się nieźle nagimnastykować, by w końcu zapracować sobie na szacunek czytelnika, mój szacunek, i zdradzę Wam, że udało im się tego dokonać z nawiązką.
„Turkusowe szale” to kolejna doskonała wojenna przygoda serwowana przez mistrza tego gatunku, jakim w ostatnim czasie stał się Remigiusz Mróz. Znowu moc emocji, znowu pęd naprzód i świergot kartek pod palcami, a wokół wiatr, bo tak szybko przelatują. Pomimo mojej zupełnie subiektywnej, może nie niechęci, bo to zbyt mocne słowo, ale dystansu, jaki zachowałam wobec postaci, to jednak trzymałam za nich kciuki, chciałam, żeby im się powiodło i bywały chwile dumy i radości. Druga Wojna Światowa spod pióra Mroza znowu nabrała rumieńców. Zrodziła kolejnych godnych zapamiętania bohaterów. Akcja, sensacja i dramat. Tym razem w przestworzach i na obcej ziemi, jednak w imię tego, co tak nagle odebrane i zamordowane. Wolność w powietrzu daje szansę na wolność na ziemi. Pozwala na rewanż i na zemstę, chociaż nigdy ta zemsta nie będzie wystarczająca. „Turkusowe szale” przypomniały o tym wszystkim na nowo. I napiszę Wam wprost – ta część historii dawno nie była tak fascynująca.
O.
*Za lot w przestworza, gdy choróbsko trzymało mnie przykutą do poduchy dziękuję samemu Remigiuszowi Mrozowi 🙂
**A Wam moi Drodzy tylko przypominam, że #IdzieMróz i w dodatku już niebawem wraca PARABELLUM!