„Zmierzch” Stephenie Meyer

Bombla_ZmierzchTo od tej książki wszystko się zaczęło. Zmierzch wampirów i następujący po nim upadek poziomu literatury popularnej. To „dzięki” tej powieści świat utwierdził się w przekonaniu, że wampiry skrzą w słońcu, a wilkołakami są półnadzy indiańscy chłopcy z rezerwatów. To dzięki popularności tej powieści powstały takie dzieła i bestsellery jak „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”. To właśnie ta historia zainspirowała multum pseudo-pisarzy do tworzenia jeszcze marniejszych kopii niby-wampirycznych, mroczno-młodzieżowych powiastek rodem z licealnych szatni. Właśnie ta powieść sprawiła, że wampiry stały się nagle śmiesznymi stworami, poświęcającymi swoje wieczne istnienie na powtarzanie w kółko, rok po roku dwóch lat liceum. I że idealną kobietą dla wampira jest nieogarnięta, zakompleksiona nastolatka cierpiąca na syndrom wiecznej ciamajdy. „Zmierzch”. I cała następująca po tym „saga”. I jedna osoba, która sprawiła, że świat literacki przekształcił się w pole do popisu dla hormonalnie niekontrolowanych pisarek po czterdziestce. Stephenie Meyer.

„Zmierzch” zmienił wszystko. Rynek literatury i odbiorców. Zmienił wydawców i samych pisarzy. Zmienił nawet język pisania. I formę edycji tekstów. Czyli wszystko to, co jest najważniejsze jeśli chodzi o proces tworzenia i czytania książki. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w przeciągu kilku lat od powstania wampiryczno-wilkołacznej sagi jakoś tak kultura popularna opadła kilka poziomów. Nie trzeba już się wysilać, by stać się wielką, poczytną pisarką. Nie trzeba trzymać się kanonów i ustalonych o wieków zasad, można napisać dosłownie wszystko. Nawet coś najgłupszego na świecie.

Stephenie Meyer wydeptała te nieuczęszczane przez lata ścieżki na nowo. Wykorzystała lukę rynku wydawniczego, jaką była powieść młodzieżowa. I uzupełniła ją o swój geniusz. Bo trzeba tu przyznać, że w działaniu pani Meyer jest jakiś ukryta wybitność. Element godny mistrzów manipulacji. Ale o tym za chwilę. Na razie skupmy się na najbardziej widocznych aspektach, dzięki którym „Zmierzch” stał się tak popularny. Wychodzi z tego swojego rodzaju dziwne równanie. Można je potraktować jako gotowy przepis na wielki sukces. Czyli:
Mrok +miłość + nastolatki + problemy ->( wampiry+wilkołaki) + pierwsze doznania seksualne + dojrzewanie + problemy = SUKCES

Ale, ale, to jeszcze nie wszystko! Bo jest tutaj jeszcze jeden magiczny składnik! Nazwijmy go składnikiem X. Jest to ten malutki, drobniutki element, dzięki któremu całość „smakuje” idealnie. Ten tajemniczy składnik sprawił bowiem, że saga „Zmierzch” jest hitem nie tylko wśród nastolatek, ale wśród kobiet w ogóle, w przedziale wiekowym 12-60. Stephenie Meyer wykorzystała moment, w którym nikt nie patrzył, ukradła ten element i wykorzystała niecnie, niczym jakiś złośliwy mastermind, i zmieniła oblicze świata na zawsze.

Gdy „Zmierzch” trafił w moje ręce nie wiedziałam jeszcze nic o pani Meyer ani o tajemniczych składnikach. Nie wiedziałam nawet czego do końca się spodziewać. Wiedziałam, że to międzynarodowy hit i że wstyd nie znać. No to poznałam. Z ciekawości. I trochę dzisiaj żałuję, bo nie mogę już odwidzieć, tego co zobaczyłam. Nie mogę „oddoznać” tego co doznałam. Dzisiaj wiem, co to było. I pojęłam znaczenie składnika X.

Język był miły i przystępny. Nie znalazłam tej abstrakcji treści i ortografii co u E.L. James, ale to jeszcze były początki para-literatury. Styl niczym się niewyróżniający. Bohaterowie zarysowani bardzo prosto i nieskomplikowanie, ale wiadomo, że w przy pisaniu dla młodzieży można ominąć ambitniejsze formy charakterystyki. Główna postać, legendarna już Bella, głupia bo głupia, ale myślałam wtedy, co ja tak naprawdę pamiętam z bycia nastolatką? Im dalej brnęłam w lekturę (w sumie brnie się z trudnością, a tutaj szło mi szybko i przyjaźnie, więc użyję czasownika „sunąć”), im dalej sunęłam w lekturę, tym czułam się bardziej zaangażowana i jakaś taka bardziej podekscytowana. Nagle cały świat ograniczył się do problemu Belli, czy kochać Edwarda, czy Jacoba. Czy poświęcić swoje życie „wiecznemu” wampirowi, czy pobiec w leśne odstępy z wilkołakiem bez koszulki? Wielkie dylematy prawdziwej młodości… Nieskończona wizja wielkiej miłości, pełnej przygód i perypetii. O mały włos, a zaczęłabym nerwowo chichotać i pąsowieć na twarzy na myśl o tych pierwszych zbliżeniach…

Czy widzicie, co się wydarzyło? Czy zgadliście już, czym jest ten tajemniczy składnik X Stephenie Meyer? To WEHIKUŁ CZASU! Całe wieki szaleni naukowcy i wynalazcy szukali możliwości, by cofnąć się w czasie. Majstrowali przy czasoprzestrzeni, przy kosmosie, budowali skomplikowane maszyny i wymyślali paliwa przyszłości, a tu taka niepozorna pisarka z Utah zgarnęła całą pulę! Pisząc JEDNĄ książkę!

Bo widzicie, pani Meyer udało się wywołać uczucie powrotu do beztroskich czasów licealnych tylko dzięki słowu pisanemu! Czy to nie jest genialne?! Takie proste! Dzięki sadze „Zmierzch” każda kobieta na ziemi (bo wątpię, czy działa to również na mężczyzn) może spokojnie, bezboleśnie i bezpiecznie wrócić do etapu bycia nastolatką. Może znowu różowić się i chichotać. Może przeżywać sercowe rozterki razem ze swoją bohaterką, by zaraz potem wybierać, czy sama należy do TEAM Jacob, czy TEAM Edward. Na krótką chwilę każda czytelniczka staje się Bellą! Czystą, dziewiczą i piękną. Kochaną przez wszystkich pomimo tępoty, nieogarnięcia i braku zdolności socjalizowania się. Dziewczyną, która jest tak bardzo nijaka, że każdy może podłożyć pod nią swoją twarz! Taką, którą pragnie i kocha nie tylko wampir, ale też wilkołak! I połowa szkoły.  I inne wampiry.

Stephenie Meyer zafundowała nam prawdziwą podróż w czasie.  Nie trzeba wydawać gór pieniędzy, by zapomnieć o rzeczywistości i przenieść się do innego, lepszego wymiaru. Nie trzeba tutaj tajemniczych firm à la Total Recall. Nie potrzeba maszyn. Nie potrzeba napojów. Nie potrzeba nawet mózgu, by naszła nas znowu burza hormonów, i  by zniknęły problemy i całe zło dorosłości poszło w niepamięć. Wystarczy tylko jedna książka.

Ale czy warto w ogóle wracać do tych „beztroskich” nastoletnich czasów? Przecież życie to nieustające doświadczenie i wiedza, a patrzenie wstecz oznacza jedynie nieumiejętność pogodzenia się z losem… Czy ten powrót, nie stał sie przypadkiem tożsamy ze słowem regres? Czy to nie jest przerażające, że tyle kobiet całkiem świadomie wciąż chce przeżywać najwcześniejsze uniesienia miłosne rodem z podwórka, „swój pierwszy raz” wciąż od nowa, łapiąc się po książki tego typu, zamiast ciesząc się ze swojego życia tu i teraz? Smutna to myśl i bardzo niepokojąca.
O.