„Jak u Henry’ego Jamesa, pomyślałam. Wydaje im się, że żyją jak postaci z Fitzgeralda, ale są bohaterkami Henry’ego Jamesa…”
Kiedy mówimy o ruchu bitników, wspominamy bunty młodych intelektualistów lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, to przede wszystkim wymieniamy jednym tchem nazwiska słynnych pisarzy tamtego okresu jak chociażby Allena Ginsberga, Jacka Kerouaca, Gary’ego Snydera czy Williama Burroughsa. Raczej nigdy w tym zestawieniu nie pojawia się żadna kobieta. Czytamy o wpływach religii Dalekiego Wschodu, o filozofiach europejskich, które inspirowały ich twórczość, o przerysowanym heteroseksualizmie bądź, zupełnie na odwrót, o eksponowaniu męskości homoseksualnej, to jednak ich świat wydawał się kręcić według kulturowo ustalonych reguł amerykańskiego społeczeństwa tamtej epoki. Męska rzeczywistość była po brzegi wypełniona tułaniem się po kraju, nadmiernym piciem, narkotykowymi eksperymentami i wolną miłością, w której kobieta była naczyniem, narzędziem do otumanienia, porzucenia, bądź „przytulenia się” na pewien czas, by wykorzystać jej stabilność, umocnić kotwicę, omamić pozorną wizją szczęścia i uciec szybko, ku wielkim przygodom, gdzieś gdzie czuć powiew wolności.
Niemniej, w tym zmaskulinizowanym środowisku bywały wyjątki. Kobiety, które wciąż będąc wpisane w męskie tryby społeczeństwa, potrafiły odnaleźć swój własny głos i wybić się ponad kolegów z ówczesnej intelektualnej śmietanki. Jedną z nich, być może najważniejszą, była poetka i pisarka, Diane di Prima, która swoje pierwsze kroki wśród bitnikowskiej bohemy opisała w tylko częściowo prawdziwych „Wspomnieniach bitniczki” (org. „Memoirs of a beatnik”). To jedna z tych pozycji, których kluczem do przekazania treści jest intensywna erotyka. Seks, w formach różnorakich, w zestawieniach tak homo-, jak i heteroseksualnych, zbiorowych i samotnych, prowadzi każdy rozdział i w zasadzie jest go tak dużo, że przyćmiewa konkret treści, przyćmiewa ducha epoki i w takim natężeniu powoduje, że zanika to, na czym prawdopodobnie di Primie zależało. Jest w tym wszystkim bardzo szczera. Otwarta. Opisy są dosłowne, seks czarno na białym, wraz z jego wszelkimi przyległościami. Autorka wykorzystuje cielesność w jej pełnej krasie, nieskrępowanie opisując seksualne przygody swojego alter-ego z przeszłości.
Bohaterkę „Wspomnień bitniczki” poznajemy w łóżku niejakiego Ivana, w jego mieszkaniu w popularnej West Village. Dziewczyna ma siedemnaście lat. Dopiero co rzuciła college, porzuciła studia i szansę na porządną edukację, na rzecz wolności na przekór rodzicom i społecznemu establishmentowi lat pięćdziesiątych. Nastolatka wędruje tak, od sypialni do sypialni, dając czytelnikowi całkiem niezłe ćwiczenie z voyeuryzmu. Podglądamy inne dziewczęta i chłopców, w przeróżnych konfiguracjach, z drastycznie różnych środowisk. Gdy pojawia się dorosły, to raczej po to, by ochronić, bądź zarobić lub niecnie wykorzystać, nie dając zbyt wiele w zamian. Kalejdoskop gładkoskórych chłopaków i miękkich dziewczyn, ich zróżnicowanych organów płciowych, zapachów wydzielin i doznań, jakimi dokarmiają narratorkę, a na dodatek orgazm za orgazmem, nieważne czy z przemocy, czy z uczucia. Pełen przekrój ówczesnego społeczeństwa, od mieszczuchów, po artystów i biznesmenów. Dziewczęca wolność, jakaś taka jeszcze dziecięca w treści i pojmowaniu. Najważniejsze, że nie ma tam rodziców i nie trzeba się z niczego tłumaczyć. Nie trzeba się myć, ani dbać o konsekwencje. Jest alkohol, narkotyki, seks bez zabezpieczeń (zaskakuje agresywna perora przeciw środkom antykoncepcyjnym).
A z perspektywy? Wygląda to trochę tak, jakby dziewczyny wciąż niedojrzałe emocjonalnie, zagubione, nierozumiejące niuansów życia, odpowiedzialności i więzów społecznych rzucały studia dla pornografii, prowadzonych przez mafię klubów i „ulicznej szkoły życia”. Bohaterka wcale nie jest seksualnie wyzwolona, bo tak naprawdę jest wykorzystywana na każdym możliwym kroku, jak przedmiot do zabawy. A w niej wciąż buzują hormony, przez niedożywione ciało przepływają substancje odurzające i siłą rzeczy instynkt samozachowawczy dość mocno szwankuje. Gwałt przestaje być gwałtem, gdy tylko pod naporem ciała odpuszczamy i wypinamy tyłek, a ciąża to kwestia osobistej magii, „czaru” i nigdy nie przychodzi niechciana. Nie ma tu nic z libertynizmu, bo libertynizm polega na wykorzystywaniu dla własnej przyjemności, a tu wykorzystywana jest sama dziewczyna. Z niezrozumiałych względów czuje radość istnienia bez jakiegokolwiek zamysłu, która rodzi w niej sztuczne nadęcie, poczucie wyższości. Pisze na przykład o „pełnych dobrych chęci dziewczynkach z New Jersey”, kiedy sama jest taką właśnie tułającą się bez celu, sypiającą po parkach dziewczynką, której wydaje się, że należy do bohemy, a wychodzi z niej prostytuująca się nastolatka. Mówi o „jasnych i ustalonych celach”, a tym celem jest jedynie przeżycie za wszelką cenę, bo wiedzę czerpie z powietrza. Tylko zapomina, że w powietrzu nie ma nic poza kilkoma pierwiastkami, które pozwalają oddychać i egzystować na najniższych potrzebach.
Lektura „Wspomnień bitniczki” zawodzi, ale nie jako opowieść sama w sobie, tylko jako wspomnienie kobiety uznawanej za swoistą ikonę wczesnofeministycznych ruchów lat pięćdziesiątych. Po jednej z czołowych poetek swojego pokolenia, która miała szansę przeżyć i opisać ducha tamtej zapomnianej już epoki wraz z początkami narodzin kontrkultury, spodziewać można się o wiele więcej niż pornografizującej, erotycznej powiastki, w której nawet seks jest w większości zmyślony. Można zrozumieć, czemu to wszystko służy. Czuje się ten anarchizm, czuje się sprzeciw, czuje się, że to pewnego rodzaju studium własnej tożsamości, gdzie nawet zmyślone relacje seksualne służą autoanalizie i podsumowaniom. Jednak przede wszystkim czuć w tej historii pewien brak. Pustkę w miejscu, gdzie można było uzupełnić ją o tyle intrygujących zagadnień!
Bazując na reputacji autorki oczekiwałoby się więcej kiełkującej myśli rewolucyjnej, okraszonej porządnym feministycznym peanem na cześć kobiecej wolności, a w zamian dostajemy zagubioną dziewczynę, omamioną buntem nastolatkę, której jedynym, a jakże równie pozornym wyborem, okazuje się „zezwolenie ciału” na zapłodnienie. Ostatecznie to nie w pisaniu, nie dokształcaniu się, czy w propagowaniu kobiecej literatury odnajduje się narratorka, ale znowu w najbardziej cielesnej formie wyznaczania granic swojej płci. Wychodzi na to, że to co w „Nouvelle Justine” Sade’a, czy „Candy” Terry’ego Southerna i Masona Hoffenberga służyło jedynie za narzędzie satyryczne, tym samym wybijając status kobiety ponad jego ówczesny stan, tutaj, potraktowane zupełnie na poważnie, odbiera jej feministyczny zamysł i na powrót wtłacza w społeczne schematy lat pięćdziesiątych.
W odróżnieniu od poezji Diane di Primy, ta książka nie pozostawia żadnych większych emocji. W czytelniku natomiast pozostaje pytanie nie tyle o sens tych zmyślonych wynurzeń, ile o same wartości jakie odbieramy po lekturze. Może di Prima zbyt wcześnie podjęła się podsumowania tamtego okresu? Może powinna była odczekać jeszcze kilka lat na publikację, gdy opadłyby emocje, a wynurzyły inspirujące wnioski? Pod koniec okazuje się, że „Wspomnienia bitniczki” to desperacka próba odzyskania wspomnień, chociażby nieprawdziwych, chyba tylko po to, by niczym bohater „Waldena” Henry Davida Thoreau, u kresu wszystkiego, „w godzinę śmierci nie odkryć, że nie umiał żyć”.
O.
Posłowie: Jak to już ze mną często bywa rozejrzałam się to tu, to tam, i zauważyłam, że odbiór książki di Primy w wielu przypadkach bywa jednoznaczny – pisarka traktowana jest jako ikona kobiecej strony bitnikowskiej bohemy, wyemancypowana feministka torująca drogę innym kobietom w tym męskim, zaciętym środowisku. Jednak ja chyba tutaj czegoś nie rozumiem, bo nigdy nie zidentyfikowałabym „Wspomnień bitniczki” z kanonem feminizmu. Co więcej, nie wspominałabym w ogóle o jakimkolwiek feminizmie w tym przypadku. Nie można rozumieć feministycznej idei, jako wyłącznie otwartości seksualnej. Biseksualność, zgoda na gwałt, walka z antykoncepcją i pozowanie do pornograficznych zdjęć nie oznaczają wcale wyzwolenia kobiecości!
Idąc za myślą Piotra Bratkowskiego, który na łamach Newsweeka recenzował nomen omen genialną książkę Richarda Fariñy „Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej” (pamiętacie Papsa?) śmiem twierdzić, że książka Diane di Primy nie przetrwała próby czasu przez to, że skonstruowana została właśnie ze śmiertelną powagą, a jej lektura stała się taką desperacką przygodą o jakiej wspomina pan Bratkowski.
*Za książkę pięknie dziękuję panu Łukaszowi Urbaniakowi z wydawnictwa Officyna.