„It’s a very difficult era in which to be person, just a real, actual person, instead of a collection of personality traits selected from an endless Automat of characters. (…) I would have done anything to feel real again.”
Opowiem Wam pewną historię. Chłopak poznaje dziewczynę. Albo dziewczyna poznaje chłopaka. Zupełnie obojętne, bo to bardzo przypadkowe spotkanie. A jednak takie, które zmieni ich życie na zawsze. Chłopak zakochuje się w dziewczynie, a ona odwzajemnia jego uczucie. Pasują do siebie idealnie. Myślą w ten sam sposób. Pragną dokładnie tych samych rzeczy. Słodkie słówka, drżenie rąk, wypieki na twarzy. Przed oczami przelatują ujęcia z ich przyszłości: urocze pikniki w idyllicznym otoczeniu, jej łzy w dniu zaręczyn, ślubne krojenie tortu i pierwszy taniec. Wzruszające fotografie z dnia narodzin ich pierwszego syna, kilka lat później córki (bo musi być parka). Potem starzeją się i razem odchodzą, trzymając się za ręce w stronę zachodzącego słońca. Pozostawiają po sobie tony podobnych fotografii, łzy, i kilka wspomnień ich wieloletniego małżeństwa. Ten chłopak i dziewczyna. Doskonała para. Ich idealne życie. Piękny obrazek, prawda? Tylko jak bardzo nierzeczywisty. Jak bardzo wymyślony na potrzeby… No właśnie czyje? Bo przecież tych obrazkowych par nie ma i nigdy nie było. One nie istnieją naprawdę. Są jedynie wymysłem i kłamstwem, bez prawdziwych odniesień w realnym życiu.
Brutalnej wiwisekcji takiego „perfekcyjnego”, odrealnionego związku dokonuje Gillian Flynn w thrillerze zatytułowanym „Gone Girl”. To opowieść o małżeństwie Nicka i Amy Dunne. Nick i Amy latami tworzyli iluzję wpajanej od dzieciństwa wizji doskonałości. Budowali swój obraz na jego podobieństwo. I wszystkim wydawało się, że to właśnie oni są odpowiedzią na ten ideał. Że takie życie naprawdę jest możliwe. Nikt, nawet oni sami, nie zdążyli zauważyć, że ich wspólne dni mijały na prowadzeniu skomplikowanej grę pozorów, że były jedynie teatrem cieni – odbiciem czegoś, co wyglądało zupełnie inaczej. Prowadzili życie na pokaz, pod publikę, na każdym kroku biorąc pod uwagę wiecznie czujne oko obserwatorów, krytyków i komentatorów. I pewnego dnia Amy znika. Tak po prostu. I od tego zaczyna się ta powieść. Od odejścia cudownej dziewczyny z początkowego równania. Rozpadu skomplikowanej małżeńskiej mozaiki. Od braku i pustego miejsca. I wtedy dopiero zauważamy jak okropnie zniekształcony obraz mieliśmy ciągle przed oczami.
No właśnie. Znika Amy. Dokładnie w poranek piątej rocznicy ślubu. A z jej zniknięciem wpadają niemal od razu policja, telewizja i wszelkie inne media. Zaczyna się śledztwo. Zaczyna się ostrzał oskarżeń. Zaczyna się wielkie przedstawienie. Wszystko, byle tylko ukryć gnijące wnętrze domu państwa Dunne. Zniknięcie Amy prowokuje do opowieści o niej samej. Od zawsze istniał jakiś dysonans pomiędzy nią a resztą świata. To jedna z tych kobiet, których mężczyźni zazwyczaj się boją, a kobiety nienawidzą. Jest piękną, trzydziestokilkuletnią blondynką o idealnym ciele. Takim, o którym inne kobiety w jej wieku mogą tylko pomarzyć. Pochodzi z bogatej, nowojorskiej rodziny. Uczęszczała do najlepszych szkół, uczyła się na jednej z najbardziej prestiżowych uczelni w Stanach. Nigdy jej niczego nie brakowało. Od zawsze miała powodzenie. Swoim zachowaniem wywoływała w mężczyznach potrzebę posiadania. Rodzice Amy, para znanych psychologów, po narodzinach córki zaczęli pisać książeczki dla dzieci zatytułowane „Amazing Amy” („Niesamowita Amy”), uzupełnione przez psychologiczne quizy. Seria szybko zdobyła popularność w środowiskach rodzicielskich i wykreowała modelowy sposób na wychowanie cudownej dziewczynki. Nie muszę dodawać, że za ten modelowy obrazek odpowiadała prawdziwa mała Amy – córka idealna. Produkt doskonały.
Natomiast Nick Dunne swoim zachowaniem i postawą reprezentuje wizerunek jak z reklamy pasty do zębów – mężczyzny, który w życiu osiągnął wszystko to, czego pragnął, więc nie pozostaje mu nic innego jak tylko się uśmiechać. Chłopak z Południa, licealny osiłek i flirciarz, w Nowym Jorku zostaje pisarzem i spotyka swoją wymarzoną dziewczynę. Najpiękniejszą. Najwspanialszą. Ideał, którego nie spodziewał się nawet w najśmielszych snach. Amy odpowiada na wszystkie jego najskrytsze potrzeby. Jest jego kotwicą. Jego siłą. Przy niej nawet jego średnio szczęśliwe dzieciństwo u boku despotycznego ojca wydaje się nie mieć znaczenia. Nick żyje w poczuciu, że nikt nie rozumie go tak jak jego żona. Nie mają przed sobą żadnych tajemnic, a żyją wyłącznie dla siebie i dla własnego szczęścia. Przynajmniej tak im się wydaje.
Amy i Nick przez jakiś czas byli ucieleśnieniem amerykańskiego (a może lepiej doprecyzować i napisać nowojorskiego) snu. Świetna, dobrze płatna praca, mieszkanie na Manhattanie i spełnianie marzeń. I wtedy przyszedł kryzys. Pracę stracił najpierw on, później ona. Perfekcyjne życie zaczęło trząść się w posadach. Rzeczywistość po trochu traciła różową barwę, by w końcu przybrać formę koszmarnego snu. Nick stracił ochotę na wszystko i zaraz za nim Amy. Gdy ideał przestał być idealny, każde z nich zmieniło się nie do poznania. Gdy na horyzoncie pojawia się możliwość ucieczki, oderwania się i rozpoczęcia wszystkiego od początku, Nick bez wahania łapie się tej możliwości i niejako wymusza na żonie wyjazd do swojego rodzinnego, rozpadającego się miasteczka w stanie Missouri. Amy, jako perfekcyjna, układna żona, próbuje dopasować się do otoczenia i zadowolić tym Nicka. Nick za cel stawia sobie szczęście Amy. Jakoś tak mijają się gdzieś po drodze. Ich życie zamienia się w scenę, na której odgrywają swoje stare, dobrze znane role, wymieniając się tylko rekwizytami. Zauważamy, że nic tutaj nie dzieje się naprawdę. Kolejne wybory podejmowane są wbrew własnym pragnieniom, byle nie wyłamywać się z określonego schematu. Byle nie okazać słabości.
Gillian Flynn stworzyła doskonały thriller, w którym poczucie grozy tworzy się nie poprzez poczucie zagrożenia, czy wzbierający strach, ale poprzez powolne odkrywanie małżeńskich tajemnic Amy i Nicka. Twisty i zakręty fabularne wprowadzają czytelnika w szaleńczy wir sekretnych wydarzeń, co rusz zmieniają perspektywę i ukazują kolejne zaburzenia w ich idealnym związku. Udowadniają, że oboje dążyli do nieuchwytnej perfekcyjności, której nie dało się dogonić. To właśnie w kreacji postaci tkwi najmocniejsza strona „Gone Girl” – Amy i Nick mają wiele twarzy. Noszą różne maski. Są wykreowani na potrzeby swojego otoczenia, jak i na potrzeby siebie nawzajem i samych siebie. Amy znika i w chwilę później wyłaniają się brudy, wydostają opary tego, co każde z nich chciało ukryć. Umiera ideał. Ich modelowy układ to tylko halucynacja. Smutny miraż. Bo w miłości, tak jak w każdej innej życiowej dziedzinie, nie ma ideałów. Nie istnieją jedyne prawidłowe rozwiązania. Nie ma jednego przepisu na szczęście. Jest kompromis. I ciężka praca we dwoje.
O.