„Piekło to drugi człowiek”, napisał kiedyś Jean-Paul Sartre. A Jack Ketchum udowadnia nam tą smutną tezę, raz po raz, w każdej ze swoich opowieści. Jego proza pełna jest
przemocy, gwałtu i nienawiści. Odpowiada na nasze najskrytsze lęki i bawi się nimi, ukazując to co najgorszego może się wydarzyć. Najgorszego lub jeszcze gorszego. Bo zawsze istnieje transgresja, zawsze można przekroczyć granice zła. Ten amerykański pisarz za każdym razem potrafi zaskoczyć wytrawnym i wyrafinowanym wcielaniem w teksty słów francuskiego egzystencjalisty i na nowo przywołać ukrytą w podświadomości grozę.
Ketchum tworzy horrory, ale nie ma u niego wątków paranormalnych. A jeśli jakieś są, to bywają bardzo sporadyczne i ograniczone. Jeśli przydarza się coś nie do końca wyjaśnionego,
coś czego nie można pojąć rozumem, to jest to tylko mały, zwykle nic nie znaczący element. Kawałeczek fabuły, bardziej nawet ułamek, dopełniający całość. Ale Jack Ketchum wie, że takie wątki oderwałyby czytelnika i jego uwagę od tego co najważniejsze, czyli od okrucieństwa człowieka. Zła drzemiącego w każdym z nas, które czasami, gdy spełnione zostają odpowiednie warunki, budzi się do życia i atakuje.
„Dziewczyna z sąsiedztwa”, na tle całej kontrowersyjnej twórczości Ketchuma, jest w pewnym sensie wyjątkowa. A przez swoją wyjątkowość staje się (przynajmniej dla mnie) jego najbardziej przerażającą powieścią. I zanim zabierzecie się do lektury, sądzę, że powinniście wiedzieć, że „Dziewczyna z sąsiedztwa” jest w całości oparta (chwilami bardziej, chwilami mniej) na prawdziwych wydarzeniach i na autentycznej zbrodni dokonanej w Indianapolis w 1965 roku.
Najpierw fakty. W lipcu 1965 roku 16-letnia Sylvia Likens i jej młodsza siostra Jenny zostają oddane do domu niejakiej Gertrude Baniszewski. Rodzice dziewczynek, pracownicy wędrujących wesołych miasteczek, nie mając warunków, by opiekować się dziećmi, mają płacić Gertrude 20 dolarów tygodniowo w zamian za dach nad głową, jedzenie i opiekę. Gdy pieniądze nie pojawiają się na koncie, już po pierwszym tygodniu od zawarcia umowy, rozpoczyna się piekło, które trwa do śmierci Sylvii 26 października. Na ciele ofiary znaleziono kilkaset śladów po przypalaniu papierosami, nacięcia, siniaki, fragmenty ciała pozbawione skóry, ślady po poparzeniach wrzątkiem, jak i wyrytą, wypaloną ostrym narzędziem w skórze na klatce piersiowej cyfrę „3” i na brzuchu napis „I’M A PROSTITUTE AND I’M PROUD OF IT!” („Jestem dziwką i jestem z tego dumna”). Sekcja zwłok dziewczyny wykazała, że przyczyną zgonu był krwotok wewnętrzny, wstrząs i uszkodzenie mózgu, niedożywienie i liczne obrażenia wewnętrzne (uszkodzenia narządów rodnych i pęcherza), uszkodzenia mięśni i nerwów. Do tortur
prowadzących do śmierci przyczyniły się dzieci w wieku od 11 do 17 lat, pod czujnym okiem i namową Gertrude.
Jack Ketchum w „Dziewczynie z sąsiedztwa”, na podstawie policyjnych raportów, zeznań świadków i uczestników potwornych wydarzeń spróbował uzupełnić brakujące luki, które miały miejsce w domu Baniszewski. Powieść napisana jest jako pamiętnikarskie wyznanie jednego z chłopców, sąsiada z domu obok (stąd tytuł „Girl Next Door”), rodzaj przyznania się do winy i oczyszczenia z trwających całe życie wyrzutów sumienia. Kiedy napominam o świadkach, to mam dokładnie na myśli ludzi, którzy widzieli, że dom Ruth (książkowe imię Gertrude), w którym przebywała Meg (tak Ketchum nazwał Sylvię), odwiedzali ludzie z zewnątrz i dostrzegali krzywdę dziewczyny. Kilku sąsiadów widziało jak inne dzieci kopią ją i biją, widzieli jej siniaki i przypalenia, ale nikt nie zareagował. Trzeba dodać, że w końcu, gdy Meg została zamknięta w piwnicy i przywiązana na hak za ręce, do Baniszewskich przyszła policja, a nawet nauczyciele i ksiądz pytać o „zaginioną” dziewczynę. Co prawda wszyscy zastanawiali się nad jej nieobecnością, ale jednak kłamstwa CAŁEJ rodziny i dzieci sąsiadów wystarczały im za tłumaczenie. Nikt nie przeszukał mieszkania, ani opieka społeczna nie wymusiła oddania dziewczynek po opiekę stanu, ani nawet starsza siostra Meg, która wczesną jesienią chciała się z nią zobaczyć, absolutnie nikogo nie zastanowiło, czemu zniknęła…
Historia opowiedziana przez Ketchuma i rzeczywistość nie przestają się na siebie nakładać. Można zastanowić się, co skłoniło Ruth/Gertrude do dokonania tak straszliwej zbrodni. Czemu wierzyła, że pozostanie całkowicie bezkarna dokonując okrutnego morderstwa. Jak to się stało, że nie tylko jej własne dzieci, ale ich koledzy i koleżanki wzięli udział w chorym, ciągnącym się miesiącami linczu na rówieśniczce? Dlaczego żaden z rodziców niczego nie podejrzewał? Dlaczego nie zareagowała policja? Skąd taka ślepa obojętność?
Koniec lat pięćdziesiątych i początek sześćdziesiątych w Stanach był początkiem nowej ery. Nastały złote czasy. Po kryzysach wojennych, w trakcie „ocieplenia” stosunków w zimnej wojnie, nagle nadszedł okres niesamowitego rozwoju, ekonomicznej ekspansji i czas narodzin społeczeństwa konsumpcyjnego (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Z dnia na dzień podskoczył standard życia klasy średniej, budując tym samym w ludziach poczucie sukcesu i dobrobytu. Rodzina i dom stały się priorytetem, a dzięki ułatwieniom technicznym (dom większości wyposażony był w zmywarki, pralki, telewizory, ogrzewanie i klimatyzację) codzienność stała się „przyjemnością”. Wysyp bliźniaczo podobnych domów na przedmieściach, bliźniaczo podobne do siebie dzieci, idealne panie domu i wszyscy jak z obrazków, dokładni, jak pod linijkę. O dzieciństwie i dojrzewaniu w tych latach Stephen King napisał raz, że było pełne zakłamania i ukrytego okrucieństwa. Wiele domów „na pokaz” kryło w środku rodzinne tragedie, nieszczęścia i rodzinne dramaty, bardzo często drastyczną przemoc.
A kiedy ktoś nie pasował do tego idealnego społeczeństwa? Taka właśnie Gertrude/Ruth, samotna matka, po dwóch rozwodach i nieudanym związku, bez pracy, z siódemką (!) dzieci, w tym jednym nieślubnym, po sześciu (!) poronieniach, zniszczona fizycznie i psychicznie, schorowana, żyjąca z całą ferajną w zniszczonym domu bez ogrzewania… Ludziom, którym udało się uciec od trudnej przeszłości i własnych kłopotów po prostu zamknęli oczy. Pewnie sama konieczność udawania perfekcyjności na codzień męczyła ich tak, że ostatecznie nie mieli już siły na problemy innych. A nawet na własne dzieci. Tym razem ta zimna obojętność kosztowała życie pewną niewinną dziewczynę.
Od tamtych wydarzeń minęło ponad pięćdziesiąt lat. Zmieniły się realia, nadeszły inne czasy, jesteśmy po drugiej stronie oceanu, na innym kontynencie, a jednak człowiek pozostał tylko człowiekiem. I smutne słowa Sartre’a nigdy nie były tak aktualne jak dzisiaj. Porwania, uprowadzenia, gwałty… a wokół ludzie, niemi świadkowie, którzy nie chcą widzieć, więc nie widzą nic. I już wiem, że do końca życia nie dam rady zbyt długo siedzieć sama w ciemności, że będę uciekać przed cieniami na ścianie, odwracać wzrok od studzienek ściekowych, bać się psów-demonów (nie ma w tym nic śmiesznego), ale prawdziwy lęk, wewnętrzny niepokój i olbrzymi strach będzie wywoływać tylko jedna istota: człowiek. I nigdy się od tego strachu nie uwolnię.
O.
*Przy pisaniu wpisu korzystałam z artykułów i stron:
http://www.sylvialikens.com/
http://www.trutv.com/library/crime/notorious_murders/young/likens/1.html
http://killer.radom.net/~sermord/zbrodnia.php?dzial=mordercy&dane=likens