PRZEGLĄD KOŃCA ŚWIATA: „Feed”, „Deadline”, „Blackout” Mira Grant

Bombla_PKŚ

 

„Taka jest prawda: jesteśmy społeczeństwem przyzwyczajonym do strachu. (…) I nie jest to zaledwie nawyk, a uzależnienie. Ludzie pragną lęku. Lęk uświęca wszystkie środki. To on sprawia, że godzimy się na odbieranie nam wolności krok po kroku, aż w końcu każdy nasz ruch jest śledzony i notowany w dziesiątkach baz danych, do których przeciętny obywatel nigdy nie będzie miał dostępu. Strach tworzy, definiuje i kształtuje nasz świat, a bez niego większość nas nie miałaby pojęcia, co ze sobą zrobić.”

Georgia Mason Feed

„Każdego dnia budzę się z myślą, że wszyscy umrzemy. Może to dziwne, ale przynosi mi to ulgę. Każdego dnia budzę się z myślą, że dzisiaj wszystko się skończy i wreszcie odpoczniemy. Byłoby miło.”

Shaun Mason Blackout

Zombie. Nieumarli. Żywe trupy. Różne nazwy. Mnóstwo możliwości. Zombie to bardzo wdzięczny temat dla twórców wszelkich dziedzin. Łatwo nimi operować. Łatwo je umiejscowić w każdej możliwej rzeczywistości. Wystarczy wybrać rodzaj zombie, ich szybkość, sprawność i nośność wirusa, jakim zarażają. Wiadomo – w końcu i tak będą próbowały ugryźć wszystko, co napotkają żywego na drodze. Potem dodać kilku bohaterów wyposażonych w setki możliwych narzędzi do wybijania umarlaków, zamknąć w wyobrażonej piaskownicy pod postacią sklepu, parkingu, miasteczka, czy parku. Dodać krwawe szczegóły i voilà! – gotowe.  Niby takie proste, prawda?

Niby tak, ale wcale nie, bo z zombie jest tak, że niby pasują wszędzie, ale nie każdy potrafi je wykorzystać. Bo wcale nie idzie o to, żeby tak sobie po prostu wmontować zombie do jakiejkolwiek rzeczywistości i napuścić na żywych. To byłoby pójście na łatwiznę tak jak w zombistycznych dziełach kategorii C. Musi być wiarygodnie. Twórca, który pragnie wyzwolić zombie musi zbudować wokół nich cały świat, kierujący się sensownymi prawami, działający na konkretnych zasadach, które mają adekwatne wytłumaczenie. Udało się to nielicznym z Georgem Romero na czele, Robertem Kirkmanem tuż za nim i Maxem Brooksem w następnej kolejności.

Taki misternie wyobrażony, precyzyjnie dopracowany świat zombie-apokalipsy wykreowała także Mira Grant w swojej trylogii Przegląd Końca Świata, na którą składają się tomy zatytułowane „Feed”, „Deadline” i finałowy „Blackout”. Trzy tomy. Trzy bestsellery. Zombie wróciły w wielkim stylu i trafiły pod przysłowiowe strzechy. Zakochali się w nich totalni laicy, osoby, do których nigdy tego typu historia nie przemówiłaby, gdyby nie odpowiednie warunki promocyjne, a znawcy tematu dodali kolejny element do zestawu „zombie must have”. Jedno trzeba Mirze Grant przyznać – jej wizja jest przejmująca i wyjątkowo wręcz realistyczna. Zamiast na ślepo podążać za poprzednikami podjęła się wyzwania, inspirując się wyłączenie najlepszymi zbudowała wszystko od zera i ten kawał dobrej roboty widać w ilości szczegółów, czy chociażby w płynności wydarzeń fabularnych. Trzy grubaśne tomy po brzegi wypełnione akcją, emocjami i dramatami ludzkimi.

Tym razem nie będę nawet próbowała streszczać Wam fabuły, bo tym samym zniszczyłabym zabawę wszystkim tym, co jeszcze nie mieli szansy zapoznać się z trylogią Przeglądu Końca Świata. W zamian pokrótce zarysuję Wam sytuację w jakiej  Mira Grant postawiła ludzkość w swoich powieściach.  Latem roku 2014, tego mijającego lata właściwie, wybucha epidemia wirusa zombizmu. Powstał zupełnie przypadkiem, z dobrej woli geniuszy medycyny, ale coś poszło nie tak i dwa laboratoryjnie spreparowane wirusy, które miały leczyć ostatecznie zamieniły się w potwora-mutanta. Ten zyskał nawet ujmującą, łatwo przyswajalną nazwę Kellis-Amberlee. Zmarli wstali z grobów, osoby zarażone aktywną formą wirusa rzuciły się na swoich bliskich, świat ogarnęła panika i w zastraszającym tempie rzeczywistość jaką znamy zamieniła się w świat po Powstaniu. Dwadzieścia lat później życie trwa nadal. Niektóre miejsca na mapie zniknęły bezpowrotnie lub stały się niedostępne. Ludzkość obudowała się szczelnie, zabezpieczyła i schowała w perfekcyjnie chronionych domach, za grubymi murami przedzielonymi kolejnymi pomieszczeniami do badania krwi. Na każdym możliwym kroku.

Człowiek, jak każde zwierzę, dostosował się szybko do nowej sytuacji. Zmieniły się nawyki. Przekształciły tak bardzo liberalne dawniej prawa. Ochrona przede wszystkim. Zaraz obok obrona, gdy na ochronę jest już za późno. Nie ma zmiłuj. Nie ma uczuć. Zawsze trzeba być gotowym na to, by swoim bliskim strzelić w rdzeń kręgowy, spakować manatki i uciekać, po drodze robiąc ekspresowe testy na obecność wirusa. Skończyły się czasy zabaw na dworze, spotkań w pubach, kinach, teatrach. Skończyły się rodzinne pikniki, leśne przeprawy i wycieczki w góry. Skończyły się międzynarodowe loty na szeroką skalę, wypady na miasto i domki na wsi, na środku pustego pola w otoczeniu stad udomowionych zwierząt. Nic nie ma. Bo każde zwierzę powyżej dwudziestu kilogramów może nosić aktywnego wirusa i zarazić w każdej możliwej chwili. A w tym wszystkim najbardziej zmieniły się media, w których dwadzieścia lat po wybuchu epidemii prym wiodą blogi tworzone przez wszelkich ludzi z pasją i siłą – redaktorów, którzy są w stanie poświęcić nawet swoje życie za prawdę. Ludzi jak para narratorów, twórców strony Przegląd Końca Świata – szalonego rodzeństwa George i Shauna Masonów.

Głównym celem tej historii jest wykrycie i udowodnienie spisku. Spisku na skalę międzynarodową, a który wspiera cywilizację i kulturę strachu. Komuś zależy na tym, by ludzie pielęgnowali swój lęk. Aby zamykali się za coraz grubszymi ścianami, wypełnieni po uszy kablami, strzykawkami i testami. By szerzyła się plaga agorafobii. Społeczeństwo ma bać się wszystkiego – od najmniejszych zwierząt, po wychodzenie z domu i zwyczajną przyjemność czerpaną ze spotykania się z innymi. Sterylizacje, utylizacje, test za testem, próbki i znaczniki. Życie zamknięte w powtarzanych w kółko czynnościach, aż do bólu, do przesady. Tylko dostęp do informacji wciąż jest w miarę aktywny, bo nie do końca kontrolowany. To jest właśnie nisza blogerów, którzy narażają swoje życie, by pokazać innym świat w strefach zakażonych, zamkniętych, pełnych agresywnych chodzących ciał. Gdy pojawia się marzenie o śmierci, to nie jest to już jedynie czcze gadanie. Dobrze byłoby po prostu umrzeć. Zniknąć, a nie zrywać się w konwulsjach, ze zdeformowanym ciałem, by zagryzać bliskich i nie być nawet świadomym przekształcenia. Dobrze byłoby w końcu raz być w stu procentach pewnym czyjejś śmierci.

Powiem Wam szczerze, że mam mieszane uczucia wobec trylogii Miry Grant, ale nie biorą się one wcale z tego, że Przegląd Końca Świata mi się nie podobał, czy opowieść nie spełniła moich oczekiwań. Co to, to nie. Fabuła poprowadzona jest tak, że wciąga od pierwszych stron i pędzi na złamanie karku aż do ostatniej strony trzeciego tomu i podziękowań autorki. Na dokładkę świat wykreowany przez Grant jest tak dopracowany, dopieszczony i wychuchany, że czepianie się jej byłoby zbrodnią. A jednak coś, w moim prywatnym odczuciu, było nie do końca dobre z tą historią. Mam wrażenie, że wynika to z samych bohaterów, którym nie potrafiłam kibicować. Nie zależało mi na nich, a relacja między Shaunem a George wydawała mi się naciągana i chorobliwa z wielu względów. Pierwszoplanowa narracja wymusiła na nich podawanie TAKIEJ ilości powtarzających się informacji, że w kółko opowiadanie o testach, wybielaczach, okularach przeciwsłonecznych, prawie Masona, o przeszłości, Powstaniu, przywracanie historii i rozdziały zakończone często egzaltowanymi fragmentami ich blogów, wymęczyło mnie pod koniec tak, że miałam dosyć. Miejscami przypominało mi to rozbudowany do granic możliwości scenariusz z setkami adnotacji dla aktorów, którzy dopiero samymi sobą mieliby wypełnić te postacie. Uchwycono każdy możliwy moment, od wstawania rano, przez szczegółową toaletę po jazdę samochodem i tak dalej, i tak na okrągło.

Po latach fascynacji zombie, oglądaniu filmów, przechodzeniu gier, pożeraniu komiksów i książek, przyznam Wam się, że mogę czuć się wymęczona tematem. Zbyt wiele nieumarłych w popkulturze może w moich oczach wyglądać już jak te wychudzone, umierające z głodu wściekło-zombie z filmu „28 dni później” Danny’ego Boyle’a, których nie trzeba się już tak naprawdę bać. I może to właśnie jest w tym wszystkim najtragiczniejsze – ten moment, w którym przestajesz się bać chodzących ludzkich szczątków.

O.

*Za zombie-przygodę dziękuję Ance, która pięknie pisała o Przeglądzie na swoim blogu WstawTytuł :*

#AnkaTheGoddess

No i Zoombie Carl 😀

Zoombie

„Ladies’ Night” Jack Ketchum

Bombla_LadiesNight

W horrorach jest coś od czego można się uzależnić. Nie wiem dokładnie czym to „coś” jest, ale wiem jedno na pewno. Odkąd kilka lat temu sięgnęłam po raz pierwszy po ten gatunek, od tej pory nie umiem się już oderwać. Jeszcze nie tak dawno (o ile osiem lat można uznać za „nie tak dawno”) w ogóle nie zwracałam na powieść grozy uwagi. Po prostu, jakoś tak omijałam ten dział z książkami. Trzymałam się dość sztywno konkretnej literatury światowej, tej z gatunku dramat obyczajowy, łzy i depresja. Bez sensacji, bez przemocy, bez większych emocji. I wtedy zdarzył się Stephen King. Zaraził mnie bakcylem strachu i od tamtej chwili horror i literatura grozy stały się wielką częścią mojego literackiego życia. 

Wiem, że dla niektórych horrory to książki niższej kategorii. Podobnie jak powieści fantasy czy science fiction. Dla tej grupy ludzi są to tylko bezmyślne historyjki, które nie mają nic do powiedzenia. Bardzo nieżyciowe i niedramatyczne. Wymysły problematycznych nerdów, którzy zaśmiecają rynek „niegodną” literaturą. Te osoby zazwyczaj cechują się dużym brakiem wyobraźni, a za jedyną porządną lekturę uważają poezję Szymborskiej albo dzienniki Iwaszkiewicza. Widzicie, potrafię docenić wiersze pani Wisławy i lubię opowiadania Iwaszkiewicza, ale równocześnie nie krytykuję innych gatunków i nie degraduję ich publicznie (oprócz książek pani Meyer i pani James, ale to inna para kaloszy). A im dłużej i intensywniej poluję w gatunku horroru i grozy tym większe zauważam podobieństwo do mitów i legend, opowieści ku przestrodze i ku poszerzeniu horyzontów.

Horrorów nie można traktować dosłownie. To znaczy można, ale lepiej nie, żeby nie zwariować (bogata wyobraźnia w tym zapewne nie pomaga).  Horrory są po to, by skonfrontować nas, czytelników, ze swoimi najgłębszymi lękami. Próbują przybliżyć nam to, czego się boimy, co wywołuje w nas strach i grozę. Często to, co ukryte jest w naszej podświadomości.  Konkretne obrazy stają się alegoriami, metaforami tego, czego sami obawiamy się nazwać. Bo nadanie imienia sprawia, że to „coś” staje się prawdziwe. Prawdziwe to inaczej realne i żywe. Dotykalne. A jeśli dotykalne, to może nas zranić.

Odbieranie horrorów na zasadzie rozbudowanej, trochę teatralnej metafory własnych lęków, nadaje głębszy sens temu co dla nas potworne i nienazwane. A to pozwala łagodzić traumy. Również oswaja nas z nieprzewidywalnością wypadków. I wreszcie, nadaje sens chaosowi.

Nie inaczej jest z powieścią „Ladies’ Night” Jack’a Ketchum’a. Napisana po raz pierwszy pod koniec lat osiemdziesiątych została wydana, w ostatecznej, przerobionej formie, dopiero w 1997 roku. Do dzisiaj niestety nie doczekała się u nas swojego tłumaczenia.  Jej odkładane w czasie pojawienie się na rynku spowodowane było negatywnym odbiorem powieści przez większość wydawców i nieprzygotowanie widowni czytelniczej na kontrowersyjne tematy.

Dzisiaj jej treść można odbierać w dwojaki sposób. Po pierwsze jako strach przed chemicznym atakiem terrorystycznym, wykorzystującym śmiercionośne wirusy na mieszkańcach dużych miast. Strach ten urealniły tragiczne wydarzenia Word Trade Center, ataki i groźby ataków terrorystycznych na całych świecie.  Muszę jednak pominąć ten aspekt ze względu na czas napisania i datę wydania powieści.

Drugim problemem, tym o wiele bardziej podkreślonym w fabule, jest strach przed kobietą. Kobietą silną, całkowicie niezależną i nieprzewidywalną. Istotą samowystarczalną i okrutną w swoich wyborach. Ketchum zmusza czytelników, by odpowiedzieli sobie na pytania, które w jakiś dziwny sposób mogą być pytaniami całej męskiej populacji w dobie wzrastającego feminizmu i siły płci żeńskiej. Może są to zagadnienia uproszczone, jednak wyjątkowo adekwatne do przemian społecznych i politycznych zachodzących nie tylko w Europie,  ale i na świecie. Czyli, co by się stało, gdyby największe miasta zostały opanowane, w jedną noc, przez kobiety? Jednak nie byle jakie kobiety, ale takie doszczętnie zmutowane? Kobiety- zombie zarażone wirusem wściekłości i zemsty? Kobiety-demony o wielkiej fizycznej sile, pałające żądzą zniszczenia każdego mężczyzny w okolicy? Nawet jeśli to ich ukochany mąż, albo kilkuletni syn?

„Ladies’ Night” pokazuje wydarzenia jednej takiej nocy. Ograniczone do centrum Nowego Yorku. Tylko kilku bohaterów, którzy próbują zrozumieć siłę kryzysu, przystosować się od nowa i stawić czołu niesamowitemu zagrożeniu. Co spowodowało mutację? Możemy się tylko domyślać, że jest to rodzaj biochemicznego ataku. Ale kto go dokonał i dlaczego? A może to rodzaj chorego eksperymentu? Powieść zaczyna się od wypadku. W środku miasta rozbija się ciężarówka, cysterna wioząca jakiś rodzaj chemikaliów. Przy martwym kierowcy nie ma dokumentów, nie ma listy przewozowej, tylko logo na pojeździe: LADIES INC. Z uszkodzonej cysterny wylewa się niezidentyfikowana substancja, a w powietrzu czuć słodkawy zapach wiśniowego błyszczyku.

Tak zaczyna się koszmar. Męski koszmar. W krótkim czasie, gdy zapada zmrok, a tajemnicza substancja wypełnia duszną atmosferę miasta, zaczyna dziać się coś dziwnego z kobietami. Potworny, zwalający z nóg ból głowy. Potem otępienie. I nagłe przebudzenie. Wszystko trwa minuty. Kobiety przeobrażają się w śmiercionośne istoty o nadludzkiej sile. Ich rysy twarzy stają się nagle zwierzęce, dzikie. Ich jedynym celem jest zabijać mężczyzn.

W „Ladies’ Night” nie ma ucieczki. Atak jest idealny, bo w każdym miejscu nocnej metropolii przebywają jakieś kobiety. Czy to prostytutki, czy barmanki, czy zwyczajne przyjaciółki na drinkach, czy matka z dzieckiem, czy w końcu partnerka z chłopakiem. Najgorsze jest to, że mutacja ogranicza reakcje do instynktu przetrwania i, jak to u Ketchum’a ,instynktu seksualnego. Nic więcej. Zainfekowane jednostki mają całkowicie wyłączone pozostałe funkcje mózgowe.

Jack Ketchum odwrócił w powieści role przypisywane płci. Kobieta przeistacza się w „innego”.  Niezrozumiałego potwora, który nacechowany jest wyłącznie negatywnymi elementami wcześniej zarzucanymi tylko płci męskiej. Ni stąd ni zowąd to właśnie ona zostaje łowcą. Drapieżnikiem, którego jedynym celem jest polowanie na słabszy gatunek. Mężczyźni są tutaj pokazani jako ofiary gwałtów, w tym zbiorowych, napadów i brutalnych morderstw. Zaskoczeni zmianą próbują przywrócić dawny porządek i walczyć. Nawet jeśli  takie działanie poniesie za sobą więcej ofiar. W końcu przetrwają najsilniejsi.

Zastanawiam się, czy Ketchum nieświadomie, czy jednak z pełną świadomością pokazał najgłębsze męskie lęki względem kobiet. Zamiana miejsc, poddanie się i uległość. Nadał wojnie płci inny wymiar, jeszcze straszniejszy dla męskich czytelników. Tak jakby wyrównał szanse, a nawet zwiększył je oddając męskie atrybuty kobietom. I to nie byle jakie atrybuty. Przypomina mi to stary horror z lat pięćdziesiątych o kobiecie, która napromieniowana przez kosmitów rośnie do wielkich rozmiarów i jej pierwszą myślą jest zemsta na swoim mężczyźnie.  I pięćdziesiąt lat później nic się nie zmieniło.

O.