„Filozofia w buduarze” Markiz de Sade

Bombla_Sade01

„Teraz dopiero nadejdzie godzina wielkiego południa, teraz dopiero wyższy człowiek stanie się panem. (…) Teraz dopiero rodzi w bólach góra ludzkiej przyszłości. Bóg umarł; teraz jest naszą wolą – aby żył nadczłowiek.”

/”Tako rzecze Zaratustra” Fryderyk Nietzsche/

Już od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem zaprezentowania na Buku twórczości Markiza de Sade. W końcu minęły już dwa lata odkąd ostatni raz miałam przyjemność o nim pisać. Stęskniłam się już ogromnie i pomyślałam, że teraz nadszedł odpowiedni moment, by trochę tą wyjątkową postać przybliżyć. Dlaczego akurat teraz? Od czasu niedoścignionych „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, w magazynach wydawniczych i na półkach księgarskich, mnożą się i narastają tony niefortunnych kopii i nieudanych podróbek erotycznych czytadeł. Co więcej, ten przyrost popularnego soft porno nie kończy się wcale, ale wciąż trwa i trwa, a jego egzystowaniu końca nie widać. Nie byłoby w tym nic zadziwiającego, gdyby nie pewne sformułowanie, jakim posługują się wydawcy, by wypromować te książki, czyli: „Markiz de Sade w spódnicy”, czy „Powieść na miarę Markiza de Sade” itp.

Kiedy pierwszy raz natknęłam się na te hasła reklamowe pomyślałam, że może to taki żart. Ale później zrozumiałam, że o Markizie i jego twórczości tak naprawdę mało osób wie coś więcej ponad słowo „sadyzm”, którego samej definicji jakoś nikomu nie chciało się doczytać do końca. A przecież idea sadyzmu jest istotnym punktem odniesienia i bardzo pomocna w odróżnieniu powieści de Sade’a od czytadeł erotycznych E.L. James i jej podobnych.

Sadyzm jest rodzajem seksualnego zaburzenia, w którym dominujący partner jest zdolny odczuwać jakiekolwiek podniecenie TYLKO poprzez zadawanie bólu fizycznego i psychiczne upokarzanie drugiej osoby, obserwując jej ewidentne oznaki cierpienia tj. krzyk, płacz, krew, rany, znaki na skórze, omdlenie. Prawdziwy sadyzm nie ma nic wspólnego z pluszowymi, czerwonymi ścianami, wyprofilowanymi pejczykami, skórzanymi akcesoriami czy jedwabną opaską na oczy i ręce. Nie wywołuje jęków rozkoszy i niekończących się orgazmów, bo sadysta nigdy do końca nie jest zadowolony ze swojego zaspokojenia. Opisy sadystycznych praktyk nie przywołują rumieńców podniecenia i wzmożonego bicia serca, tylko strach i przerażenie. Bliżej im do potwornych filmów snuff (filmy ostatniego tchnienia), niż do romansów z Ryanem Goslingiem w roli głównej.

Sadystą doskonałym jest idealny libertyński bohater sadyczny, podstawa jego filozofii, czyli Człowiek Integralny, zwany także Suwerennym Potworem. On lub jego idea powraca w twórczości Markiza de Sade raz za razem i obrazuje wykrzywione i wyolbrzymione do n-tej potęgi główne założenia filozofii epoki Oświecenia. U de Sade’a człowiek integralny jest centrum swojej egzystencji, jej jedynym panem i głównym podmiotem (bez Boga, czy wyższego władcy), a jego głównym celem jest obalanie kolejnych barier i nieskończona transgresja pragnień. Ogarnięty ostateczną formą egoizmu przekracza wciąż na nowo samego siebie, swoje człowieczeństwo, by w końcu stanąć ponad nim i zostać swoistą formą wyższej jednostki, czyli nadczłowiekiem.

Bohaterowie wykreowani przez Markiza dążą do tego doskonałego stanu „potworności” pokonując kolejne tabu, naruszając porządek społeczny i samo człowieczeństwo. Gardzą ideą humanizmu, bo sam człowiek i jego życie (w tym ich własne) nie stanowi dla nich żadnej wartości.  Umiłowali sobie seksualne perwersje, bo z łatwością prowadzą one do destrukcji ciała, a odpowiednio kierowane, potrafią doprowadzić także do śmierci umysłu. Nie potrzeba wielkiego wyrachowania. Wystarczy umiejętność manipulacji ludzkich najprymitywniejszych instynktów.

Aby zapoznać się z podstawą filozofii Markiza i jego pisarskim stylem, jednocześnie nie będąc epatowanym ekstremalnym okrucieństwem obecnym chociażby w „Juliette, czyli powodzenie występku”, czy w „120 Dniach Sodomy”, podzielę się z Wami opowieścią dobrze wypośrodkowaną, a mianowicie „Filozofią w buduarze, czyli dialogami przeznaczonymi dla edukacji młodych panien.” De Sade, w siedmiu filozoficznych dialogach prozą, zaprezentował przepis doskonały na człowieka integralnego, w stylu oświeceniowych edukacyjnych podręczników. Wszystko okraszone czarnym humorem i rozbuchaną seksualnością. Dzięki temu sama historia nabrała prześmiewczego i paradoksalnie anty-edukacyjnego tonu.

Głównymi bohaterami „Filozofii w buduarze” są  niewinna Eugenia, przyjaciółka rodziny Madame de Saint-Ange, jej brat Chevalier de Mirvel i przyjaciel Dolmancé. Miejscem akcji staje się zaciszny buduar na ukrytej przez ciekawskimi oczami wsi. Celem spotkania jest nauczanie poprzez totalne zdeprawowanie młodziutkiej Eugenii i nakierowanie jej na jedyną prawidłową drogę, czyli występek i swobodę seksualną, tak by stała się „najokrutniejszą istotą, jaka chodziła po ziemi.” Nauka polega na opanowaniu trzech najważniejszych konceptów, czyli: myślenia, działania i przekraczania, czyli transgresji. Jednocześnie zadaniem Eugenii jest pozbyć się dziewczęcej naiwności, religijnych zabobonów, rodzinnych tradycji , czyli „wykorzenić się” i narodzić na nowo, jako istota integralna.

Głównym nauczycielem zostaje Dolmancé, salonowy bywalec i zwyrodniały libertyn. Eugenia odpowiada na wyzwanie i zaczyna się orgia, przeplatana niekończącą się konwersacją, bo u de Sade’a język traktowany jest jako kolejna strefa erogenna. Rozmowa i komentowanie czynności daje nam czytelnikom pełny podgląd w emocje i działania bohaterów, którzy niczego nie ukrywają, bo tajemniczość nie jest tutaj zaletą. Wszystko musi wydarzać się otwarcie, na oczach, tak by zawsze istniał dowód.  Naszą rolą jest czuć się pełnoprawnym obserwatorem wydarzeń i przyswajać kolejne zagadnienia filozoficzne. Tutaj nie ma podglądactwa. Nie ma dreszczyku emocji. Jest ciało, jest słowo, a w końcu ofiara, ból i cierpienie.

Dodatkowym elementem, sprytnie zamaskowanym między kartami książki, a jednocześnie bardzo istotnym w twórczości Markiza, jest polityczny pamflet zatytułowany „Francuzi, jeszcze jeden wysiłek, by stać się republikanami”. Doskonale obrazuje on czas wydarzeń, bolączki epoki i nadaje „Filozofii w buduarze” ważny kontekst historyczny, bez którego sama idea człowieka integralnego nie miałaby punktu zaczepienia.

Jak widzicie Markiz de Sade i jego twórczość nie mają zbyt wiele wspólnego z E.L. James i jej podobnymi pisarskimi wytworami. Nie znajdziecie tutaj żadnych elementów soft porno, tylko opis złowieszczego niszczenia drugiej jednostki. Bez konsekwencji. Bez wyrzutów sumienia. Kara nie nadchodzi znikąd, bo żaden system nie jest idealny. Karę wymierza tylko ten, kto znajduje się na piedestale. Najwyżej. Ponad innymi. A jego okrutny śmiech unosi się w przestrzeni. Człowiek integralny. Suwerenny potwór. Nadczłowiek.

O.

„Żółta tapeta” Charlotte Perkins

Bombla_Yellow

Depresja. Choroba duszy. Choroba umysłu. Choroba ciała. Jedno z zaburzeń psychicznych, które nieleczone może prowadzić do śmierci. Jak każda choroba. Nawet jeśli jest to śmierć przez samozniszczenie. Depresja latami była bagatelizowana. Jej symptomy trywializowane. Sama przypadłość przez wieki przypisywana była ludziom „zbyt” wrażliwym. Szczególnie kobietom, których burze hormonalne i różnorodne histerie (rzekomo związane z płcią) miały źle wpływać na zmiany nastroju i fluktuacje płynów w organizmie. Dzisiejsze podejście do depresji w niczym nie przypomina tego dawnego – została ona uznana za pełnoprawną chorobę. Mimo to, i mimo iż cierpią na nią miliony ludzi na świecie, wciąż nie jest łatwa do zdiagnozowania, a tym bardziej do wyleczenia.

„Żółta tapeta” to opowiadanie opublikowane po raz pierwszy w 1892 roku, któremu przypisuje się zmianę nastawienia ówczesnych środowisk lekarskich do depresji. Jego autorka, Charlotte Perkins, opisała w nim swoje osobiste doświadczenia z chorobą. Pisarka, która od lat młodzieńczych uznawała siebie za kobietę wolną i wyzwoloną, po ślubie z wymarzonym mężczyzną popadła w życiową apatię. Przestała czytać. Pisanie, które było jej wielką pasją, zaczęło ją nagle nużyć. Nie potrafiła cieszyć się ze swojego nowego życia, którego sama tak bardzo z początku pragnęła.

Narodziny córki tylko pogłębiły ten stan. Przestała radzić sobie sama ze sobą. Miała myśli samobójcze. Znany lekarz dr S. Weir Mitchell, który postawił diagnozę, na ten depresyjny „kobiecy” stan przepisał jedyne stosowane do tej pory lekarstwo, czyli… odpoczynek. Wysiłek intelektualny Charlotte Perkins został ograniczony do minimum, maksymalnie dwóch godzin dziennie. Żadnego pisania. Żadnego czytania. Ten kto wie czym jest pisarskie natchnienie i potrzeba twórczego dzielenia się, rozumie jak bardzo pani Perkins musiała cierpieć. To właśnie wtedy, po trzech miesiącach całkowicie nieefektywnej „terapii”, pisarka zamiast wyzdrowieć, popadła w totalną psychiczną ruinę.

Jej historia zakończyłaby się z pewnością tragedią, gdyby nie jej wielka siła i determinacja, by – na przekór lekarzowi – powrócić do swojego ukochanego zajęcia, czyli pisania. Celem „Żółtej tapety” było obnażenie poważnego błędu medycznego, jakiego w XIX wieku często dopuszczano się w stosunku do pogrążonych w „baby blues” kobiet. Udało się. Dzięki Charlotte Perkins wiele rodzin chorych pacjentek, w obawie przed opisanymi w opowiadaniu reperkusjami, zmieniło dotychczasowy sposób ich terapii. Nawet środowisko medyczne zrewidowało przepisywane do tej pory kuracje i zmieniło swoje podejście tak do chorych, jak i samej choroby.

Historię głównej bohaterki poznajemy z pierwszoosobowej perspektywy, a dokładnie z dziennika, który ta prowadzi potajemnie, w tajemnicy przed mężem, Johnem, również znanym lekarzem. Jest młodą mężatką i świeżo upieczoną matką, która w żaden sposób nie potrafi cieszyć się zaistniałym stanem rzeczy, a tradycyjne role narzucone jej przez życie i społeczeństwo nie potrafią współgrać z jej własnymi pragnieniami.

Dowiadujemy się, że wraz z mężem i jego siostrą (która pełni rolę opiekunki i tymczasowej, zastępczej pani domu) bohaterka ma spędzić wakacyjne, letnie miesiące w wielkim domu na wsi, który jej mąż wynajął specjalnie dla niej. Jego głównym lekarskim zaleceniem jest, by żona jak najwięcej odpoczywała i w żaden sposób nie absorbowała swoich myśli życiem domowym, intelektualnym, czy jakąkolwiek pracą. Zabrania jej podejmowania wszelkich aktywności, które mogłyby ją zmęczyć i pogłębić „histeryczny” stan.

Sama bohaterka jest kobietą o niebywałej wyobraźni, bardzo wrażliwą i jednocześnie świetną narratorką. Opisuje dom tak, jak dawniej heroiny pierwszych powieści opisywały wielkie, tajemnicze posiadłości ziemskie. Porównuje go nawet do nawiedzonego domu i zastanawia się nad jego dziwnym, odosobnionym stanem i wieloletnim opuszczeniem. Wynajduje nowe szczegóły, które sprawiają, że razem z nią widzimy, że coś tu jednak może być nie tak. Przykładem jest tutaj sypialnia, pokój przygotowany specjalnie dla naszej bohaterki. Jest duży, oszklony, z wielkim łóżkiem przy ścianie. Niby wszystko normalnie, gdyby nie specyficzne elementy, takie jak: łóżko przybite do ziemi, tak by nie dało się go ruszyć, kraty w oknach i… tytułowa żółta tapeta.

Ta żółta tapeta z czasem stanie się wielką obsesją bohaterki. Jej kolor, nienaturalny, przywołujący chorobę i niestrawność. Wzór, który nie ma konkretnej powtarzalności, ale przelewa się i urywa, by na nowo okalać ścianę. Ta nietypowa płynność deseni, ich ruchliwość i wyodrębnione fragmenty, które mają charakter niemalże przestrzenny. Prawie że… żywy. Z czasem bohaterka dostrzega w tapecie kobietę, uwięzioną za kratami papierowej klatki. To wszystko to wyolbrzymione do nieskończoności projekcje chorego umysłu, który nie potrafi poradzić sobie z dziejącą się mu krzywdą.

Paradoksalnie, im bardziej bohaterka oddala się od otaczającej ją rzeczywistości, tym bardziej zagłębia się  w swoje własne mroczne wnętrze. Fascynacja tapetą i „uwięzioną” w jej wzorze kobietą chorobliwie pobudza jej wyobraźnię i przekształca otaczający ją świat w wykręcony sen rodem z Krainy Czarów. A my, czytelnicy, razem z nią pogrążamy się w tej iluzji i przestajemy odróżniać prawdę od wyobrażeń. Brniemy dalej przez pochłoniętą symbolami psychikę, sami przekształcając się i zarażając stanem naszej bohaterki, by w końcu zostać wessanym na „drugą stronę lustra”.

„Żółta tapeta” to historia ku przestrodze. Pokazuje, że czasami najlepszym lekarstwem nie jest tępy, nieefektywny odpoczynek, tylko ciężka, efektywna praca. Fizyczna bądź umysłowa. Jedynym oderwaniem od własnego ciała i psychiki może być skupienie uwagi na czymś zupełnie innym niż własne, pogrążone w depresji wnętrze. Charlotte Perkins udowodniła, że każdy człowiek, nie tylko kobieta, może podnieść się z otchłani ciemności i triumfalnie wybić na powierzchnię. Sprawiła, że ci, którzy dotarli do granicy szaleństwa mają szansę powrócić do normalnego życia. „Żółta tapeta” to kolejne potwierdzenie siły oddziaływania dobrej literatury na rzeczywistość.

O.

P.S. Kto chciałby przeczytać opowiadanie pani Perkins odnajdzie je w polskim tłumaczeniu pod tym adresem:

http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,3900218.html

„Bastion” Stephen King

Bombla_Bastion

„I hear hurricanes ablowing.

I know the end is coming soon.

I fear rivers over flowing.

I hear the voice of rage and ruin.” *

Postapokaliptyczne literackie i filmowe wizje fascynowały mnie od zawsze. Koniec świata takiego jakiego znamy. Nagły. Nieprzewidywalny. Katastroficzny. Pełen bólu i cierpienia. Koniec ludzkości. Śmierć milionów, a nawet miliardów ludzi. Powodów mogą być setki. Tysiące. Wielka erupcja hiperwulkanu, a wraz z nią nadejście nowej epoki lodowcowej. Wybuchy na słońcu prowadzące do zwiększenia jego aktywności. Wojna atomowa i toksyczny deszcz. Uderzenie asteroidy, która zmieni na zawsze klimat ziemi. A ostatnio, jedno z najpopularniejszych zagrożeń, czyli epidemia. Ale nie taka zwyczajna, ograniczona, tylko nieokiełznana. Ciągle mutujący z minuty na minutę śmiertelny wirus. Zabija w przeciągu kilku dni, a nawet godzin. Pochodzenie nieznane. Albo utajnione. Liczba ofiar niezliczona.

Z taką apokalipsą mamy właśnie do czynienia w „Bastionie” Stephen’a King’a (tytuł oryginału to „The Stand”). Nazywana przez wielu największym i najlepszym spośród wszystkich dzieł mistrza horroru. Jego magnum opus, wydawane dwukrotnie. Raz w 1978 roku, w wersji skróconej (dla King’a skrócona oznacza ok.  ośmiuset stron). I ponownie, po latach, w 1990 roku, tym razem w wersji pełnej, czyli ponad tysiąc dwieście stron maszynopisu. Dzisiaj, w erze nieograniczonego internetu, gdzie informacje o nowych wirusach wychodzą praktycznie codziennie, a paranoiczne wizje końca ludzkości mnożą się z prędkością światła, powieść ta jest aktualna jak nigdy dotąd.

Jeśli spojrzeć na budowę fabularną tej olbrzymiej powieści, to zadziwi nas jej prostota. Głównym bohaterem tej historii jest nie jedna osoba, czy dwie, ale cała, duża grupa obywateli Stanów Zjednoczonych, która przez tygodnie lata roku 1980 próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości i stworzyć nowe społeczeństwo. Albo spróbować je odtworzyć. A zaczyna się wszystko zwykłym laboratoryjnym wypadkiem.

W tajnej bazie wojskowej, gdzieś na środku pustyni, uszkodzony fabrycznie pojemnik wypuszcza w powietrze laboratoryjnie wykreowany wirus grypy. W przeciągu kilku minut cała placówka zostaje zainfekowana, a zanim udaje się ją odizolować i zamknąć, ucieka z niej jeden ze strażników. Dodajmy, że całkowicie nieświadomy zakażenia. Zaraża swoją żonę i małą córeczkę, pakuje manatki w pragnieniu ucieczki na południe. Niestety nie wie, że dla niego, jak i dla całej jego rodziny jest już za późno. Podobnie jak dla wszystkich, których mija po drodze. Wirus ten, nazwany Kapitanem Trips, jest wyjątkowo agresywny, przenosi się drogą powietrzną i kropelkową. Oryginalnie stworzony jako broń biologiczna do szybkiej eksterminacji na terenie izolowanym, niekontrolowany przez nikogo ogarnia cały świat. W męczarniach umiera 99% populacji. A pozostały 1% zaczyna walkę o życie.

Nigdy nie dowiemy się, dlaczego część ludzi była odporna. Nigdy się nie dowiemy, czy istnieje jakaś konkretna szczepionka zwalczająca Kapitana Trips. W zamian Stephen King serwuje nam kilkanaście smakowitych i perfekcyjnie stworzonych portretów psychologicznych swoich bohaterów. Każdy z nich jest na swój sposób wyjątkowy. Każdy przeżył wiele, by móc spróbować zacząć swoje życie na nowo, wśród nowych ludzi. Każdego historia nakierowuje na nową przyszłość. Każdy z bohaterów dostaje wybór. Objawia się on wszystkim tym, którzy przetrwali, w postaci snów i wizji. Możemy mieć wrażenie, że ocalonych łączy pewna paranormalna więź. Każdy z nich jest „wrażliwy”, tzn. ma pewne wyjątkowe zdolności, dzięki których wyczuwa zmiany, jakie zachodzą na świecie. Z tymi zmianami związany jest właśnie ten wybór. Mianowicie dobro i zło.

Proste, prawda? Jednak w nowym świecie, po zagładzie nie jest to tylko kwestia moralności. I dobro i zło zależne są od wielu czynników, ale najważniejszym z nich jest fakt, że obydwa są spersonifikowane. Wysłannikiem dobra, można powiedzieć Wyższego Dobra, czyli Boga, jest Matka Abigail (Mother Abigail). Od razu sprostuję, że nie jest ona żadnym aniołem. To człowiek, kobieta z krwi i kości. Najstarsza osoba chodząca po ziemi, bo ponad stuletnia. Jej życie naznaczone miłością Boga i silną, niezachwianą nigdy wiarą jest idealnym przykładem życia nowej prorokini. Kogoś kto swoją miłością jest w stanie zarazić innych. Podzielić się swoim dobrem i pomóc pokonać nadchodzące przeszkody.

Wysłannikiem zła jest osoba o wiele bardziej skomplikowana niż mogłoby się to z początku wydawać. Imię jego to Randall Flagg. Miewa również inne imiona, większość z nich właśnie o inicjałach R.F. Ci, którzy nie chcą wymawiać jego imienia mówią o nim Walking Dude, The Dark Man, czy Man in Black. Jest ziszczeniem całego zła. Odpowiedzią Szatana na unicestwienie gatunku ludzkiego. Przyciąga do siebie ludzi o problemach psychicznych, zachwianych emocjonalnie, zniszczonych przez życie, zagubionych, żądnych zemsty, morderców, gwałcicieli, narcyzów itp. Widzi nowe możliwości, tam gdzie nie ma już nadziei. Jego jedynym celem jest zniszczenie. Ogólnie pojęta destrukcja. Kim jest Randall Flagg? On sam o sobie wie niewiele, a to co o nim wiadomo na pewno warto zachować w tajemnicy, aż do czasu lektury.

Jak wspomniałam wyżej wszyscy bohaterowie King’a mają wybór. Wszyscy śnią i każdego z nich kieruje określona motywacja, a kolejne wydarzenia budują nowe charaktery. Jedni wybierają Matkę Abigail, której ostateczną siedzibą będzie miasteczko Boulder w stanie Kolorado, a inni Randall’a, który na siedzibę wybrał sobie Las Vegas. Między nimi niewzruszone góry i upalna pustynia. Celem grupy z Vegas jest pokonanie innych za wszelką cenę. Natomiast Boulder staje się jakby ostatnim bastionem tego co jeszcze do niedawna było Stanami Zjednoczonymi. Randall skupia się na materialnym aspekcie bytu: przywrócenie elektryczności, stworzenie wojska, otwarcie nowych szkół, gdzie ocalałe dzieci mogą pobierać naukę. Celem ostatecznym jest zawładnięcie społecznością Boulder, zniszczenie i śmierć. Grupa skupiona wokół Matki Abigail przede wszystkim opiera się na relacjach międzyludzkich. Stara się odbudowywać zniszczone morale, przywrócić wiarę w ludzkość i w możliwości człowieka. Udowodnić, że natura człowieka jest przepełniona dobrem. Główny celem jest przywrócenie wartości duchowym. Prawdziwego amerykanizmu.

Konfrontacja jest nieuchronna. Wydaje się, że obie te grupy nie mogą koegzystować na tych samych prawach na jakich koegzystowały wcześniej. Możliwe, że nie ma tu żadnych pół rozwiązań. Kapitan Trips nie tylko zniszczył świat, ale podzielił go bardzo skrajnie i ostatecznie. I dopóki wybór nie zostanie dokonany, to ostatecznym pozostanie. Jest czerń i jest biel. Jest dzień i noc. Jest zło i jest dobro. Są anioły i są demony. Jest Bóg i Szatan. Jest piekło i niebo. To co pomiędzy przestaje być ważne, gdy ostatnią wielką bitwą jest bitwa o duszę człowieka.

O.

* Fragment piosenki zespołu Creedence Clearwater Revival pt. „Bad Moon Rising”, czyli coś do posłuchania, w kingowskim klimacie:

10 najczęściej czytanych książek na świecie

Bombla_NajczseciejCzytaneCzy zastanawialiście się kiedyś jakie książki są najczęściej czytane na świecie? Najczęściej kupowane? Te najpopularniejsze z całej literatury? Ja rozmyślałam o tym dość często. W końcu książkowo ciekawska jestem z natury.  I wyruszyłam na poszukiwania. Całkiem przypadkiem natrafiłam na genialną grafikę Jared’a Fanning’a, potem na artykuł przygotowany przez James’a Chapman’a* i od razu wiedziałam, że pewnego dnia przyjdzie czas na ten wpis. Trochę odczekałam na odpowiedni moment. Ten dzień nadszedł dzisiaj 🙂

Top_10_books

TOP 10 brzmi trochę jak lista przebojów. I może faktycznie tak jest. Literacka lista najpopularniejszych książek. Książek wydrukowanych i sprzedanych w ostatnich pięćdziesięciu latach. Czy są to te najlepsze? Te bez których ludzkość nie mogłaby się obejść? Niestety, jak to z listami przebojów bywa można tu znaleźć pozycje nad wyraz godne, te przyzwoite i te, których nie powinno być wcale, ale niestety sprzedaż, druk jak i konieczność ich posiadania mówią same za siebie i nie było wyboru.

Przed Wami literackie TOP 10. Tym razem zacznijmy od końca:

Anne10. „Dziennik Anne Frank” Anne Frank

Uznany za jedno z największych dzieł literatury światowej, pamiętnik Anne Frank to dokładna, nad wyraz dojrzała relacja z ponad dwuletniego ukrywania się Anne i całej jej rodziny podczas nazistowskiej okupacji Holandii. Trudno nie czytać „Dziennika…” ze smutkiem i swego rodzaju poczuciem straty, gdy wiemy już, że kryjówkę zdradzono, a bohaterka zmarła w obozie kilka miesięcy później… Lektura trudna przez poczucie nadchodzącej zagłady, a jednocześnie przyjemna, bo Anne w błyskotliwy sposób udało się opisać te ostatnie lata swojego życia.

Hill9. „Myśl! i bogać się” Napoleon Hill („Think and grow rich”)

Ten napisany w 1937 roku poradnik wciąż bije na świecie rekordy popularności. Chociaż może „poradnik” to trochę zbyt uproszczone słowo na opisanie tej książki. Jest to raczej zachęcenie do pracy i przyjęcie pewnej filozofii sukcesu, dzięki której, w przyszłości, dzięki ciężkiej pracy, wysiłkowi i odpowiedniemu nastawieniu, każdy jest w stanie stać się dobrze prosperującym człowiekiem. W każdej dziedzinie życia. Coś dla samorozwoju, budowania motywacji i pewności siebie. Napisane w czasach Wielkiej Depresji, dzisiaj w czasie kryzysu sprawdza się jak nigdy dotąd.

przeminelo8. „Przeminęło z Wiatrem” Margaret Mitchell („Gone With the Wind”)

Tej powieści pewnie nikomu nie muszę przedstawiać, tym bardziej, że już wcześniej do niej zachęcałam. Dla przypomnienia to pełna namiętności, miłości i zdrady historia pięknej belle z amerykańskiego Południa: Scarlett O’Hary. A w tle wojna secesyjna, krwawy upadek Południa, obalenie niewolnictwa i wielkie zmiany, nie tylko dla całych Stanów Zjednoczonych, ale przed wszystkim dla głównej bohaterki. I jej niezapomniane, kultowe motto: „Bo jutro też jest dzień”.

zmierzch7.  Saga „Zmierzch” Stephenie Meyer („Twilight Saga”)

Bardzo chciałabym nie pisać o tej pozycji, a raczej pozycjach kilku, bo to przecież cztery porządne tomiszcza. Ale najwidoczniej nie mam wyboru 😉 Hit wśród młodzieży. Kultowe powieści nastolatków. Wampiry kontra wilkołaki. Odwieczny konflikt. A w tym wszystkim zagubiona, stłamszona i ciamajdowata Bella, która nie może zdecydować się kogo wybrać, czy bladolicego Edwarda, czy śniadego Jacoba. I cierpi. A potem w końcu wybiera. I jeszcze więcej wampirów i wilkołaków.

Kod6. „Kod Leonarda da Vinci” Dan Brown („The Da Vinci Code”)

Jedna z najbardziej popularnych powieści ostatnich lat, wciąż na pierwszym miejscu wśród czytelników Wielkiej Brytanii. Pełen wartkiej akcji, tajemnic i morderstw thriller, którego głównym bohaterem jest Robert Langdon. Ten historyk, profesor, specjalista od symboli zostaje wplątany w odwieczny religijny spisek i niczym współczesny rycerz okrągłego stołu wyrusza na poszukiwanie Świętego Graala. A w tle Paryż i oczywiście obrazy Leonardo da Vinci. Typowy przykład literatury pop, dla każdego kto nie wymaga zbyt wiele.

alchemik5. „Alchemik” Paolo Coelho („The Alchemist”)

Jedna z książek, których rewelacyjnego odbioru zupełnie nie rozumiem. Przez wielu uznawana za niesamowitą, pełną odwiecznej mądrości, ekstremalnie przeładowaną filozofią powieść.  W gruncie rzeczy jest wyjątkowo tanim chwytem na zbolałe życiem serca naiwnych czytelników, zapełnioną pustymi „rozważaniami” w stylu: „W życiu bo­wiem is­tnieją rzeczy, o które war­to wal­czyć do sa­mego końca”, czy „To oczywiste, że ludzkość zdoła zachować moc.” Po przeanalizowaniu „filozofii” Coelho, wycięciu nic nieznaczących frazesów zostaje może dziesięć stron słabej prozy. Najlepsza dla wciąż „szukających swojej drogi ” zagubionych gimnazjalistów, prawdziwa filozofia light, bez kalorii i żadnych wartości odżywczych.

Tolkien4. „Władca Pierścieni” J.R.R. Tolkien („Lord of the Rings”)

Pozycja obowiązkowa. Kultowa powieść, która jest podstawą całego współczesnego fantasy, a sam Tolkien został mianowany „ojcem” gatunku. To on sklasyfikował elfy, krasnoludy, orków i gobliny. To dzięki niemu po Śródziemu biegają hobbity. Można się kłócić skąd czerpał inspiracje. Można próbować ubliżyć jego umiejętnościom kreowania światów. Ale bez Tolkiena popkultura, w tym filmy, literatura, gry komputerowe, byłaby o wiele uboższa… Nawet jeśli dzisiaj staje się modne bycie anty-Tolkienem.

Harry3. „Harry Potter” J.K. Rowling

Siedem tomów opowiadających dzieje młodego czarodzieja, który walczy ze swoim odwiecznym wrogiem Voldemortem zmieniły życie całego pokolenia. Przez lata czekaliśmy na kolejne tomy, obawiając się o ukochanych bohaterów, razem z nimi przeżywając rozterki i wykłócając się o przynależność do domów Hogwartu. Potem równie długo czekaliśmy na kolejne części ekranizacji. Rowling udało się odświeżyć literaturę dziecięcą i młodzieżową. Wprowadzić element zapomnianej magii we współczesność. Odrealnić trochę rzeczywistość. Baśń, legenda, thriller i dobrze opowiedziana historia dla małych jak i dla dużych czytelników.

mao2. „Wyjątki z dzieł przewodniczącego Mao Tse-Tunga” (Czerwona Książeczka) Mao Tse-Tung

Co by tu dużo pisać… Obowiązkowa pozycja dla WSZYSTKICH obywateli Chińskiej Republiki Ludowej. NIE do odrzucenia. NIE do podważenia. Prawie czterdzieści lat po śmierci Mao wciąż na szczycie.

biblia1. „Pismo Święte”

Czy ktoś jest mocno wierzący, wierzący tylko trochę, prawie wcale, czy w ogóle niewierzący, obojętnie, Biblia jest świetną, pełną niezapomnianych historii lekturą. Są tu przypowieści, legendy, baśnie, piękna poezja. Mieszają się wszystkie gatunku: horror, thriller, sensacja, melodramat i powieść obyczajowa, a nawet elementy erotyki. I tony symbolicznych odniesień i odwiecznych archetypów. Stary Testament, Nowy Testament, tysiące stron zapisanych maczkiem dla wytrwałego czytelnika może starczyć naprawdę na długo.

Nie każda z tych książek jest idealna (o nie), ale dobrze zobaczyć, że ludzie czytają, lubią czytać i z pewnością zawsze czytać będą 🙂

O.

*Cały artykuł do poczytania na stronie:  http://www.squidoo.com/mostreadbooks

** Grafiki Jared’a Fanning’a do pooglądania na jego stronie: http://www.jaredfanning.com/

„Koszmar w Dunwich” H.P.Lovecraft

Bombla_DunwichHorror

Wielcy Przedwieczni. Śpiący Pradawni. Yog-Sothoth, Azathoth Shub-Niggurath, Nyarlathotep, Cthulhu i tylu innych. Przybyli z pustki kosmosu. Z eonów czasu poza czasem. Z przeszłości i przyszłości. Z wymiarów niepojętych ludzkim rozumem. Z odwiecznych ciemności. Z czarnych otchłani. Zrodzeni z umęczonego umysłu. Jest oczywistym, że to właśnie oni stanowią niepodważalną podstawę twórczości H.P.Lovecraft’a. To oni są głównym filarem łączącym każdy kolejny wątek. Każdą opowieść Samotnika z Providence. Są ich fundamentalnym elementem. Pradawni są tym, co tworzy i buduje wszystkie historie. Są osobnym ich działem. Odrębną mitologią. Bez nich nie byłoby Lovecraft’a. Nie byłoby jego snów.

Jednak, pomimo iż to o nich i przede wszystkim dla nich poznajemy każde kolejne opowiadanie, żadna z tych opowieści nie mogłaby zaistnieć bez swoich głównych bohaterów. Bo Wielcy Przedwieczni bohaterami nie są. Są motywacją. Są tym co nakierowuje owładniętych ich obsesją ludzi. Są tym co odpowiada na modlitwy, błagania i prośby. Wynikową krwawych rytuałów. Bogami pradawnych pogańskich kultów. Są ostatecznym wyzwoleniem. Ostatnim koszmarem. Przeklętym przeznaczeniem. Tym co nieuchronnie nadchodzi i zabiera życie. W każdym znaczeniu.

„Koszmar w Dunwich” („The Dunwich Horror”)to kolejny z serii Wielkich Tekstów Lovecraft’a. Główny rdzeń mitologii Cthulhu. Żeby nikomu nie zepsuć lektury i zabawy odkrywania kolejnych zakamarków fabuły streszczę tylko jej główny punkt wyjścia. Otóż, całość dzieje się w małej, rozpadającej się, zapomnianej przez współczesny świat wiosce, gdzieś na wzgórzach Doliny Miskatonic (czyli jednym z ulubionych miejsc wydarzeń pisarza). Pewna zdegenerowana, szalona kobieta Lavinia Whateley pewnego dnia rodzi syna. Ojciec dziecka pozostaje nieznany. Okoliczności narodzin co najmniej tajemnicze i niewyjaśnione. Sam noworodek, nazwany Wilbur’em, rozwija się nadnaturalnie szybko. I zdrowo, pomimo swojej chorej matki. A z czasem, w okolicy zaczynają ginąć bydło, inne zwierzęta domowe i psy. Mogę dodać jedynie to, że dziadek dziecka znany był w wiosce z bluźnierczych, rytualnych praktyk, których tajemnic nie udało się do końca odkryć nikomu.

Ale nie o samej fabule chciałabym tutaj pisać. Czytając po raz kolejny „Koszmar z Dunwich” zauważyłam pewną istotną cechę całej twórczości H.P.Lovecraft’a. Jest to podział jego bohaterów. Może to zabrzmi dziwnie, ale zauważyłam pewien schemat ich tworzenia. Każdego z ich działań. I głównej charakterystyki. Jak pisałam już wyżej, każda historia opiera się na kulcie jednego z Wielkich Przedwiecznych.  To główna jej podstawa. I te właśnie historie szczegółowo poznajemy dzięki lovcraftiańskim protagonistom.

W uproszczeniu można ich podzielić na trzy podstawowe grupy, oczywiście z możliwością rozszerzenia zakresu, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Gdybym miała przedstawić konkretny schemat, to byłby on pewnie kształtu piramidy. Zaczynając od dołu. Pierwsza grupa to mieszkańcy wiosek, miasteczek i okolic tajemniczych wydarzeń. Druga, to policjanci i inni przedstawiciele prawa, detektywi, urzędnicy, czy naukowcy. Trzecią grupą są natomiast główni uczestnicy wydarzeń, występujący zazwyczaj w pojedynkę, rzadziej grupowo np. stary profesor zajmujący się okultyzmem, bratanek sławnego profesora, księgarz, bibliotekarz, czasami detektyw. To z ich relacji poznajemy wydarzenia. I podobnie jak oni mamy ograniczony punkt widzenia.

Zacznijmy od mieszkańców. Biernych obserwatorów i równie biernych uczestników potwornych wydarzeń. To ludzie, którzy z dziada pradziada żyją na tych samych terenach. W tych samych domach. Obsiewają te same pola. Hodują te same zwierzęta. Zajmują się dokładnie tym samych, co wszyscy w ich rodzinie zajmowali się od wieków. Ich pula genów jest zazwyczaj drastycznie ograniczona. Wszyscy w jakiś dziwny sposób do siebie podobni. Często zdeformowani, albo dotknięci inną chorobą genetyczną. W zależności od miejsca przyjmują cechy swojego otoczenia. Także te fizyczne. Są pogodzeni z losem. Nie walczą o żadne prawa dopóki ich ziemia pozostaje ich ziemią i nikt obcy nie próbuje im jej odebrać. Żyją w zgodzie z naturą. Przynajmniej na tyle ile im ta natura pozwala. Każdy z nich zna siebie na wylot. Wszystkie plotki. Legendy. Zabobony. Zjawiska nadprzyrodzone traktują jako kolejny element, do którego można się przyzwyczaić. Z którym da się żyć. Mieszkańcy Dunwich i okolic są tego idealnym przykładem.

Do drugiej grupy, jak już wspomniałam, należą osoby z zewnątrz, których głównym zadaniem jest pomóc, gdy problem przerasta miejscowych. Są to stróże prawa, osoby z kręgów naukowych itp. Zjeżdżają oni na miejsce wydarzeń, kiedy następuje zbyt duża eskalacja problemu. Kiedy wszystko wymyka się spod kontroli. Swoim zachowaniem przypominają mi tzw. „czerwone koszule” z serii Star Trek: przypadkowe osoby, które przyjeżdżają tłumnie i tłumnie giną. Bardzo często anonimowo, zanim zdążą w jakiś oryginalny sposób zaistnieć. Nie umieją poradzić sobie z własną paniką i niezrozumieniem sytuacji. Próbują za wszelką cenę racjonalnie tłumaczyć to, co zdecydowanie do rozumu nie należy. Wierzą, że w grupie jest siła, a siłą można pokonać wszystko, bo tylko wtedy stają się wystarczająco odważni i zdecydowani.

Trzecia grupa, to szczyt „bohaterskiej” piramidy. To z ich oczu poznajemy wydarzenia. To ich motywacją nieświadomie kierujemy się przekładając kolejne strony książki. Z nimi najłatwiej nam się utożsamić, bo wiemy bardzo konkretnie, co ich prowadzi. Pewni siebie, ciekawscy świata, eksploratorzy „niepoznanego” o otwartych umysłach. Dla nich nie ma ograniczeń. Mają niesamowite szczęście jeśli chodzi o wpadanie na kolejne tropy np. pradawne manuskrypty, okultystyczne dzienniki, pogańskie statuetki itp. Kieruje nimi wiedza i wiara. Zdają sobie sprawę z zagrożeń. Przygotowują się najlepiej jak potrafią i nie biorą pod uwagę swojej porażki. Jeśli taka nastąpi i uda im się przeżyć, to nie omieszkają spisać swoich wspomnień ku przestrodze. Ich ciąg nigdy się nie kończy. W „Koszmarze w Dunwich” takich bohaterów jest aż trzech: doktor Armitrage, profesor Rice i młody doktor Morgan.

Mogłoby się wydawać, że żadna z tych grup bohaterów nie ma chociażby jednej cechy wspólnej. Każda z nich jest na tyle wyjątkowa, że nic tak naprawdę ich nie łączy. Błąd. Lovecraft w swoim geniuszu „sprezentował” im jeden podstawowy szczegół, dzięki któremu wszyscy jego bohaterowie są tak bardzo podobni. I każdy z nich stanowi odzwierciedlenie całej lovecraftiańskiej filozofii.  A mianowicie: bezsilność. Każdy z bohaterów, nieważne czy będzie tylko obserwującym mieszkańcem wioski, zagubionym policjantem, czy nawet narratorem opowieści, wszyscy oni w obliczu Wielkich Przedwiecznych są nikim. Nie mają żadnej władzy. Nic od nich nie zależy. Nie mają wystarczającej siły i wystarczających umiejętności fizycznych na pokonanie zagrożenia. Ich psychika nie umie poradzić sobie z tym co widzą. Ich umysły dosłownie „topią” się od nadmiaru bodźców.  W końcu zatracają się i często umierają nie dowiadując się tego, co było dla nich tak istotne.

Bohaterowie Lovecraft’a nie znaczą nic. Dla samego pisarza byli tylko symbolami, by pokazać, że w otchłani kosmosu człowiek jest nikim. Pyłkiem, który najłatwiej zdmuchnąć. Natomiast dla nas, czytelników, są tylko narzędziami w zgłębieniu wiedzy. Ich losy to tylko kolejna opowieść. Kolejny trop. Następna ścieżka, która zbliża nas do poznania największej prawdy. Zgłębienia najczarniejszej mocy. Podczołgania się przed tytaniczne oblicza Pradawnych. I tylko łudzimy się, że będziemy w stanie ich przeżyć. W jakiś nadludzki sposób pokonać. Bo gdy bogowie powrócą na ziemię, nie będzie przed nimi ucieczki.

O.

„Incubi” Edward Lee

Bombla_Incubi copy

O powieściach Edward’a Lee można napisać wiele. Bywają drastyczne. Albo inaczej: są drastyczne. Nie owijajmy w bawełnę. Prawie zawsze pełne przemocy. Przesiąknięte lejącą się strumieniami krwią. Wszechobecnymi walającymi się tu i ówdzie flakami. Upstrzone dosadną cielesnością. Zezwierzęconą seksualnością. Oparte na okrucieństwie i ludzkiej przedmiotowości. Odkrywają mroczną stronę ludzkiej natury jak i jego zwyrodniałej wyobraźni. Poszerzają horyzonty percepcji i psychicznej wytrzymałości czytelnika. Bawią się naszym kosztem i balansują na granicy dobrego smaku.

Jednak w odróżnieniu do pisarzy, którzy wyolbrzymiają te cechy i traktują je jako główny punkt zawieszenia dla historii, opowieści Lee zawsze mają drugie dno. Znaczą więcej niż można by się po nich spodziewać. Tylko trzeba się troszkę najpierw napracować. By móc odczytać ich symboliczność faktycznie czytelnik musi być silny psychicznie. Powinien nauczyć się najpierw odfiltrowywać cały ten gore. Zobojętnieć odrobinę. Uodpornić się na okrucieństwo. Na  kipiącą seksualność. Buchającą cielesność. Przyzwyczaić się do ich istnienia. I uznać za kluczowe do zrozumienia tego typu prozy.

W powieściach Lee odnaleźć można również pewien dodatkowy element, który wyróżnia jego historie nadając im odpowiednią głębię jednocześnie zwiększając fabularne napięcie. Najprościej nazwać go składnikiem paranormalnym. Tajemniczym elementem, którego korzeni należy doszukiwać się poza światem zwykłych śmiertelników. Raczej wywodzącym się z ich wierzeń, mitów i legend. Opartym na pradawnych rytuałach i kultach, jeszcze sprzed czasów chrześcijaństwa lub przez chrześcijaństwo  z czasem zaadoptowanych. Kultów, których wyznawcy wyginęli, zniknęli w mrokach historii lub zeszli do podziemi i ukryli czekając na nadejście lepszych czasów.

Nie inaczej jest z jedną z pierwszych i jednocześnie uznaną za jedną z najlepszych powieści w dorobku pisarza, czyli „Incubi” wydaną w 1991 roku. Czym są tytułowi incubi? Według „Malleus Maleficarum” incubus, inaczej zwany również demonem nocy, jest męskim odpowiednikiem seksualnego demona nawiedzającego kobiety we śnie. Przybiera zazwyczaj postać przystojnego mężczyzny o nieodpartej uwodzicielskiej mocy, którego magiczne szeptane zaklęcia zmuszają jego ofiary do uległości. Słowo „incubus” pochodzi od łacińskiego „incubare”, czyli spoczywać na czymś (w tym wypadku na kimś). Te erotyczne demony mają umiejętność przybierania ludzkiej postaci, inkarnacji, czyli wstępowania w ciało wybranego mężczyzny i spółkowania ze swoimi ofiarami, które często kończy się dla nich śmiercią, rzadziej szaleństwem.

To właśnie ich seksualny rytuał stał się filarem powieści. Rytuał skąpany w największej namiętności. Zrodzony z „najczulszej” miłości. Oczywiście miłości takiej, jak mogą rozumieć ją demony. Czyli miłości ukierunkowanej. Uprawianej w konkretnym celu. Całkowicie obrzędowej. Opartej na pradawnym kulcie, tak by przypodobać się istotom potężniejszym i starszym niż sam świat. Kulcie wszechwładnego mężczyzny, doskonałego stworzyciela, pradawnego ojca wszystkich inkubów. By zaspokoić jego nienasycony głód zstępują na ziemię, by owładać umysłami wrażliwych kobiet. Tych najbardziej podatnych na ich odurzający wpływ. Pisarek, malarek, rzeźbiarek… Artystek. Tych, dla których głównym źródłem natchnienia w procesie kreacji jest doświadczenie. Poznanie. Wyzwolenie swoich pragnień, przekroczenie ich, by potem móc oddać tą prawdziwą intensywność doznań w swojej twórczości.

Dla takich kobiet stały mężczyzna, życiowy partner często bywa tylko niepotrzebnym dodatkiem. Komplikującym sprawy. Wchodzącym w drogę ich „dzikim” pragnieniom i potrzebie nowych doznań. Te kobiety potrzebują ciągłej iskry. Ich miłość jest w gruncie rzeczy miłością własną. Nakierowaną na odbiór, nigdy na dawanie. Dzięki nim współczesne inkuby, które zesłał Edward Lee ,mają czym karmić swojego mistrza. Odnajdują źródła największej seksualnej kobiecej energii i kumulują je, oddając silniejszym mocom.

Męskim „piątym kołem u wozu” jest główny bohater „Incubi” otoczony przez garstkę silnych, artystycznie nienasyconych kobiet. Detektyw Jack Cordesman. Lee sprawił, że to właśnie on został najważniejszą postacią powieści. Straumatyzowany oficer policji, zmagający się ze swoim alkoholizmem zostaje opuszczony przez ukochaną Veronicę. Nie muszę dodawać, że Veronica jest jedną z najbardziej „gorących” malarek nowego pokolenia, której prace zostają uznane za wyjątkowo obiecujące. Zaczyna być również rozchwytywana przez popularne galerie, a jej nazwisko oznacza w branży prestiż. Oczywistym staje się fakt, że nie może poświęcać swojego „wyjątkowego” życia dla jakiegoś detektywa po przejściach. Veronica pragnie miłości. Jednak takiej, w której będzie mogła odbijać się niczym w lustrze. Tym razem skierowanej wyłącznie na jej potrzeby.

I właśnie taką miłość odnajduje. A raczej ona odnajduje ją.  Przyjmuje ona postać ekstremalnie przystojnego cudzoziemca o nieziemskiej sile przyciągania delikatnie usposobionych kobiet o artystycznych zapędach. Dla każdego czytelnika jej pochopne decyzje wydają się być po prostu naiwne, a sama Veronica i jej towarzyszki po prostu głupawe. Osłabione swoimi własnymi oczekiwaniami, które przerosły rzeczywistość, na siłę szukają wrażeń w momencie, gdy są najbardziej narażone na ciosy z zewnątrz. I dlatego wiemy, że Lee wcale nie chodziło o te kobiety, ale właśnie o tego jednego opuszczonego mężczyznę.

Jego siła leżała w doskonałej umiejętności rozwiązywania najtrudniejszych spraw. W idealnej zdolności dedukcji. Niestety sprawa z przeszłości nie daje mu o sobie zapomnieć. Wracają koszmarne wspomnienia. Wyrzuty sumienia. Bez pomocy Jack popada w alkoholizm. A gdy miasto zalewa fala rytualnych zbrodni dokonanych na ładnych artystkach, w opóźnionym tempie łączy kolejne fakty. Razem z nim musimy brnąć przez kolejne tropy. Badać poszlaki. Iść na przód. Wyjazd i w końcu tajemnicze zaginięcie Veroniki i jej przyjaciółki tylko dolewa oliwy do ognia. Śledztwo staje się walką z własnymi słabościami.

Gdyby nie „detektywistyczna” postać Jack’a Cordesman’a nie byłoby w tej historii pewnie nic specjalnie wyjątkowego. Poznawalibyśmy kolejne fakty z perspektywy oprawców i ich ofiar. Topilibyśmy się w kolejnych opisach krwawych rytuałów, nie wyciągając nic dla siebie. Dzięki historii opowiedzianej z punktu widzenia Jack’a zyskujemy nowy punkt zaczepienia. Inną wizję rzeczywistości, której głównym celem nie jest ślepe dążenie za pragnieniami, ale pokonywanie kolejnych osobistych barier.

W historiach Edward’a Lee jego bohaterowie nigdy nie zaznają pełnego odkupienia. Ich zemsty nigdy nie bywają w pełni spełnione. Za obcowanie z mocami nie z tej ziemi zawsze przychodzi odpowiednia cena. Zazwyczaj jest to czyjeś życie. Osoby, która najwięcej dla nich znaczy. Którą kochają lub chcieliby pokochać. Dla której poświęcili się w pierwszej kolejności. I ostatecznie okazuje się, że oni wszyscy robili to tylko dla siebie. Wyłącznie po to, by wyzwolić się spod własnej osobistej klątwy. Pokonać swoje głęboko skrywane lęki, pozbyć się słabości. Wyjść poza siebie i poświęcić się w ofierze. By móc narodzić się na nowo. I zacząć od początku.

O.

„Nie myśl, że książki znikną” Umberto Eco, Jean-Claude Carrière

Bombla_EcoCarriere copy

Według tegorocznych badań Biblioteki Narodowej dotyczących czytelnictwa w Polsce prawie 61% Polaków nie dotknęło żadnej, nawet najmniejszej książki, ani nie miało kontaktu ze słowem pisanym. W ogóle. Tak, to bardzo bolesne badania. Potworne statystyki. We wrażliwych miłośnikach literatury mogą wywołać nocne koszmary. Po przeczytaniu tego sprawozdania mi również chodziły po głowie chore myśli i przerażające historie o końcu ery czytania. Przypomniały wizje palenia książek. Po prostu wielka czytelnicza tragedia. 

Jednak całkiem niedawno, po dwóch latach od zakupu, sięgnęłam na półkę i wyciągnęłam „Nie myśl, że książki znikną”. Ta książka jest bardzo nietypowa. To nawet nie konkretna książka (pozostaje nią tylko w formie), ale zapis rozmowy dwóch wielkich intelektualistów, a zarazem zapalonych bibliofili: Umberto Eco i Jean-Claude Carrière. Na wszelki wypadek przedstawię pokrótce obydwu panów, gdyby ktoś miał problemy ze skojarzeniem nazwisk 🙂

Umberto Eco to włoski językoznawca, filozof, mediewista, pisarz, eseista i krytyk literacki. Natomiast Jean-Claude Carrière to francuski pisarz, scenarzysta i… aktor, który przez lata współpracował w tworzeniu legendy kina razem z Luisem Buñuelem. Mianownikiem wspólnym wydaje się być tutaj pisarstwo. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Bo to czym fascynują się obaj panowie, tym co ich łączy w wyjątkowy sposób to wielka, nieskończona miłość do książek. Każdy z nich przez całe swoje życie zbiera rzadkie wydania do swoich imponujących prywatnych bibliotek. Imponujących, bo zawierających kilkaset tysięcy egzemplarzy, z których olbrzymia większość to białe kruki. Pierwsze wydania, wydania ograniczone, książki zakazane, ostatnie egzemplarze… Cuda literatury światowej. Kolekcja, o której marzy niejeden czytelnik. Dlatego jeśli komuś zaufać w kwestii czytania, to z pewnością właśnie im.

Jak już wspomniałam wyżej „Nie myśl, że książki znikną” to zapis dyskusji. Tytuł mówi już sam za siebie. I stanowi zarazem bardzo optymistyczną odpowiedź na nurtujące pytanie: czy w dobie postępującej cyfryzacji i ogólnie pojętej technizacji codzienności stara, dobra książka ma szansę przetrwać? Zarówno dla Eco, jak i dla Carrière odpowiedź jest oczywista. Książki nie znikną nigdy. Dlaczego? Bo są nośnikiem perfekcyjnym. Doskonałym wynalazkiem, którego nic jeszcze nie było w stanie pokonać. Mogą zmieniać się technologie. Mogą powstawać nowe nośniki, ale oczywistym jest, że żaden z nich nie pokona tradycji, bo w odróżnieniu od tych „cudów” książki są trwałe i są w stanie przetrwać najdłuższy okres czasu jednocześnie nie tracąc swojej ważności. A technologia może tylko ułatwić do nich dostęp i rozpowszechnić jeszcze bardziej.

Powodów jest oczywiście o wiele więcej, ale nie chciałabym tutaj analizować każdego z nich, ani nawet całej tej rozmowy. Ale jest ona z pewnością wyjątkowa. Dyskutuje ze sobą dwóch znawców tematu. Erudytów. Prawdziwych intelektualistów znających się na rzeczy, którzy potrafią rozprawiać z prawdziwą pasją o tym co kochają najbardziej. I czyta się to z wielką przyjemnością. Co więcej ma się wrażenie, że raczej przysłuchuje się rozmowie dwóch przyjaciół, gdzieś w jakimś klubie (mówiąc klub mam na myśli miejsce spotkań). Zachwyciły mnie anegdotki, historyjki i przemyślenia.

I właśnie dzięki tym przemyśleniom sama doszłam do pewnych wniosków, które skonfrontowałam z  wnioskami przygotowanymi przez Bibliotekę Narodową*. Rozmowa Eco i Carrière dała mi pretekst do poruszenia związanych z czytaniem tematów. Nasunęły mi się również przy okazji kolejne pytania, a odpowiedzi na nie nagle przestały być takie pesymistyczne. I stwierdziłam, że te wszystkie statystyki są chyba lekko  wyssane z palca (raczej wyobrażone i dopowiedziane), a na pewno nie tak dokładne jakby się wydawało, z masą luk, które samemu trzeba sobie wypełnić.

Badania te są przeprowadzane co dwa lata, na trzech tysiącach osób, z różnych warstw społecznych i intelektualnych. Trzech tysiącach. To zaskakująco mało, biorąc pod uwagę, że zasięg wiekowy ma rozpiętość od piętnastego roku życia wzwyż. Do tego, gdy spojrzymy na to zróżnicowanie, to przestaję się dziwić, że ostateczne dane są co najmniej martwiące. Przy takiej liczbie ankietowanych nie ma możliwości na prawdziwe, konkretne dane, bo zbyt wielka jest ich rozległość. Co więcej, zbyt duże są różnice między grupami przepytywanych ludzi i każda z tych grup jest ujednolicona, co pozwala jednocześnie niezwykle łatwo ją zaszufladkować.

Bo czy naprawdę jest aż tak mało współczesnych czytelników w Polsce? Obserwując ludzi wokół mnie, rozmawiając z rodziną i znajomymi, gdybym sama miała przygotować takie statystyki, to wychodzi na to, że czytelników jest więcej niż mniej! W różnych grupach wiekowych. W różnych środowiskach. Uogólnienia są zazwyczaj bolesne, krzywdzące i te statystyki tylko potwierdzają regułę.

Ale zacznijmy od tradycyjnych książek. Co rusz, w miejskich środkach transportu można zobaczyć osobę, która trzyma książkę w ręku. I to nie jedną taką osobę, ale co najmniej kilka. Jak nie kilkanaście w ciągu dnia. W naturze mam książkowe podglądactwo i jak mam okazję to uwielbiam patrzeć na okładki, by dowiedzieć się co kto czyta. Patrzę też na objętość. I powiem Wam szczerze, że ludzie potrafią czytać wszystko: od najprostszej para-literatury po kanoniczne klasyki. Od cieniutkich kilkudziesięciu stronicowych książeczek po grubaśne tomiszcza. I nie tylko w czasie podróży. Ludzie czytają w pracy, w przerwie na lunch, w kawiarniach przy kawie czy między zajęciami lub lekcjami. Nie ma dnia, nie ma miejsca, żeby nie minąć kogoś z książką.

Nie mówiąc o technologicznych nowinkach, jak czytniki, tablety, których jest coraz więcej. I księgarniach internetowych, w których książki kupować można za cenę zazwyczaj o kilka procent mniejszą niż w tradycyjnej księgarni. Ludzie częściej niż zwykle korzystają z bibliotek tych publicznych, szkolnych i akademickich, które w końcu uwspółcześniły się po latach i same wychodzą czytelnikowi na przeciw (przynajmniej w większości). Ponadto rozkwitają na nowo antykwariaty które wyszły do klientów i coraz częściej oferują swoje usługi przez internet, z ekspresową wysyłką do domu. Powstają kluby literackie, kółka czytelnicze, ludzie tworzą blogi i zakładają własne czasopisma. Kto przesiaduje w internecie, albo spędza czas pracy przy komputerze jest bombardowany słowem pisanym! W ogóle, zauważcie jak wiele czyta się na co dzień zwyczajnych niusów i informacji. Przecież można stracić całe godziny na zaczytywaniu się w nowinkach, mini artykułach, blogowych wpisach, samemu komentując i angażując się aktywnie w ten nowy typ czytelnictwa. Bo to jest właśnie jego nowa idea. Zupełnie nowa era. Odświeżony czytelnik. Tego niestety nikt za bardzo nie bierze pod uwagę przy takich badaniach.

Oczywiście można wszystko ograniczyć. Można zapomnieć o tym, że świat idzie naprzód zmieniając się w błyskawicznym tempie. Można wykluczyć część osób czytających w ten nowy sposób, bo tak, z założenia. Konstruując pytania tak, żeby zawsze ukazać tendencję spadkową. Patrząc w tym kierunku, to historycznie proces czytania nigdy nie był przeznaczony dla każdego. Przecież przygoda ze słowem pisanym była z początku tylko przywilejem. Zabawą dla nielicznych. Wyjątkowych. Z czasem dawała władzę nad rzeszami analfabetów, dla których literki nic nie znaczyły, ale którzy zdawali sobie sprawę z ich niezwyciężonej mocy. I nagle słowo pisane stało się res populi.

Dzisiaj książka (tym razem nie tylko w znaczeniu tradycyjnym, ale także zawierająca w definicji WSZYSTKIE dodatkowe nośniki , style i elementy) może należeć do każdego. Jej wybór jest ogromny. Praktycznie nieograniczony. Nowe technologie tylko jeszcze bardziej ułatwiły do niej dostęp. Z pewnością książka przetrwa. Tak jak Umberto Eco i Jean-Claude Carrière nie mam ku temu żadnych wątpliwości. Pod swoją tradycyjną postacią i tą unowocześnioną. Co więcej, jeszcze ze sto razy się przekształci i zmieni. Ewoluuje i dopasuje się do nowego świata. A razem z nią, albo tuż za nią potruchta uradowany czytelnik. Bo czytelnik tak jak książka nie zniknie nigdy.

O.

*Jeśli chcielibyście zapoznać się bliżej z wynikami badań Biblioteki Narodowej to konkretne liczby i wnioski znajdziecie pod tym adresem:

Click to access 1362741578.pdf