Jesienne zapowiedzi

Bombla_JesienneZapowiedzi

 

(…) A teraz tylko cienia pragnę, tylko ciszy,
By się nie zbudził potwór ciemny i ponury,
Co duszy mej widnokrąg zaległ. Gdy usłyszy
Dźwięk, gdy go zbudzi blask, zwraca swe lice
Ku mnie i z oczu krwawych ciska błyskawice,
Śmieje się gniewnie, jakby grzmot przebiegał chmury.

(…)Niechaj nie wstaje słońce — bo cichsze są cienie…

Teraz śpi potwór. Jesień płacze łzy mętnemi,
W mgle zdrętwienia śpią mroczne, zasępione łany…
Ucichło we mnie wszystko, padło w mrok podziemi.
Drzwi, co w świat czucia wiodą, głucho się zawarły.
Jestem jak serce gwiazdy wystygłej, umarłej,
Gdzieś dawno przed tysiącem wieków zapomnianej.

„Jesień” Leopold Staff

Jesień trwa już od tygodnia, czuć w powietrzu chłód i zmiany, a na Wielkim Buku przyszedł czas, by zapowiedzieć, z lekkim opóźnieniem, co będzie się działo w nowym sezonie. W sumie to powinnam była napisać Wam coś już na początku tygodnia, ale jak sami widzieliście Stephen King miał pierwszeństwo. A nawet podwójne pierwszeństwo, bo bardzo długo wyczekiwane.

Jak się pewnie już domyśliliście z doboru jesiennych buków, na te deszczowe i wietrzne dni mam w planach dużo mrocznych, momentami gotyckich, a nawet wampirycznych książek. Oczywiście wampirycznych w tym dobrym, staromodnym sensie, nie „young adultowym”, który wampiry zmutował i wykręcił. W tematyce krwiopijców pomogą mi, a jakże, Stephen King i tu niespodzianka, bo wraz z synem. Jeden z nich opowie historię klasyczną, o Odwiecznym odwiedzającym pewne miasteczko, a drugi, trochę bardziej nowocześnie i symbolicznie, historię o pewnym seryjnym mordercy dzieci. Przy temacie wampirów nie mogę oczywiście zapomnieć o klasyku ponad klasykami, od którego wszystko się zaczęło, czyli o transylwańskim hrabim i jego świcie. W opanowaniu całości pomoże mi niezastąpiona Maria Janion, która coś niecoś wie o ludzkich krwiopijcach i ich zmaganiach z codziennością.

Nadchodzące Dziady, Święto Zmarłych i Halloween nastrajają mnie wyjątkowo potwornie. Ale potwornie na różne sposoby. Będzie trochę o potworach ludzkich, stworzonych z pragnienia odebrania bogom życiodajnego daru, napędzanych chorą ambicją swoich twórców. Będzie też słów kilka o potworach prawdziwych, takich z głębi i otchłani. Nie zabraknie także upiorów, które nawet po śmierci nie przestają zawodzić.

Zabiorę Was również w wąskie uliczki i ciemne zaułki europejskich miast, w których pewien doktor o dwóch twarzach sieje spustoszenie, a od czasu do czasu, można też spotkać tam pewnego, przepięknego młodzieńca i zawsze mieć wrażenie, że przy nim zatrzymał się czas. Co więcej, sądzę, że nadszedł już czas na jednego z najlepszych mistrzów opowieści grozy, władcę kruków, kotów i złotych żuków.  Wiem, długo czekałam i zwlekałam, ale nie ma co ukrywać – jesień to idealna pora na jego twórczość.

Oczywiście to nie wszystko. To tylko takie kilka słów na zachętę. Kąski i tajemnicze smakołyki, którymi kuszę Was ja i Wielki Buk. Będzie strasznie, morderczo i upiornie. Tak jak powinno być jesienią, gdy za oknem pada i wieje. Ale zaczniemy spokojnie, trochę tajemniczo, realnie i magicznie. Na pewno bardzo smutno, bo niektóre wspomnienia nie mogą być radosne.

Tak, zapowiada się piękna jesień 🙂

O.

A do podziwiania „Autumn Sun and Trees” Egona Schiele

Autumn sun and trees by Schiele.jpg

„Doctor Sleep” Stephen King

Bombla_DoctorSleep
 

„Because that was then and this is now. Because the past is gone, even though it defines the present.”*

„Doctor Sleep” Stephen King

Czasami miewam wrażenie, że cierpię na dziwną przypadłość, którą moja mama nazywa syndromem wypalenia na przedbiegach. Odkąd pamiętam, kiedy na coś czekam, to tak długo sobie to wyobrażam, tak bardzo się tym emocjonuję i intensywnie przeżywam (właśnie to wyobrażenie), że kiedy nadchodzi upragniona chwila okazuje się, że rzeczywistość nijak ma się do tego co sobie obmyśliłam w głowie, dni, tygodnie, czy miesiące naprzód. Na kontynuację „Lśnienia” Stephena Kinga czekałam mniej więcej półtora roku. Do czasu premiery miałam niejedną wizję niesamowitego horroru, który powali mnie na kolana po minucie lektury, w trakcie którego będę płakać ze strachu, a gdy skończę przez resztę życia będę spała tylko przy zapalonym świetle. Nie zaskoczę pewnie nikogo pisząc, że stało się całkiem odwrotnie, a najnowsza powieść ukochanego pisarza przyniosła mi swego rodzaju rozczarowanie.

„Doctor Sleep” (w polskim tłumaczeniu „Doktor Sen„) jest co prawda kontynuacją uwielbianego przez tysiące czytelników i przeze mnie kultowego już „Lśnienia” z 1977 roku, ale z horrorem, czy powieścią grozy ma niestety niewiele wspólnego. To kolejna po „Joyland” opowieść o przemijaniu, której fabuła oparta jest na wspomnieniach i opowiada o uporaniu się z życiem i duchami z przeszłości. Ponad trzydzieści lat to kawał czasu. Zmienił się świat, zmieniły realia i sam Stephen King. Do tego dochodzą osobiste doświadczenia, prywatne zmagania, przegrane i wygrane małe, domowe bitwy. Widać, że Mistrz Grozy zamyka tutaj pewien etap  – żegna się z zarówno z „Lśnieniem” jako powieścią i jego bohaterami, ale także, i może przede wszystkim, zamyka bardzo trudny rozdział, jakim była jego choroba alkoholowa i jej następstwa. Wydaje się nawet, że to właśnie dlatego „duch” Danny’ego Torrence’a i jego dalsze losy nachodziły Kinga przez te wszystkie lata i nie pozwalały o sobie zapomnieć.

„Doctor Sleep” rozpoczyna się tam, gdzie mniej więcej zakończyło „Lśnienie”. Mały Danny wraz z okaleczoną przez wybuch mamą uczą się na nowo jak żyć z trudnymi wspomnieniami wydarzeń z hotelu Overlook (Panorama)i jak pogodzić się z brutalną śmiercią ojca. Próbują poradzić sobie z traumą chłopca i lepiej zrozumieć jego wyjątkową umiejętność, czyli lśnienie (zwane przez niektórych jaśnieniem). Tylko, że demony hotelu wcale nie zniknęły. Wróciły z natężoną siłą i od nowa nękają Danny’ego. W ich opanowaniu i pokonaniu pomaga mu stary przyjaciel Dick Halloran. Tylko pewnych rzeczy nie da się już cofnąć, obrazów odwidzieć, a o przeżyciach zapomnieć.

Mijają lata, a wyjątkowy chłopiec zmienia się w pogrążonego w alkoholizmie, zniszczonego życiem mężczyznę, który powiela błędy ojca i mimo woli podąża jego ścieżką. Opisy upadku Dana to wyjęte z życia, porażające swoją realnością sytuacje, które znają z doświadczenia wszyscy, którzy zmagają się z uzależnieniem. Dan pogrąża się w upadku i gdy trafia na samo dno, to jednocześnie zdaje sobie sprawę, że to już ostatnia szansa, by naprawić swoje smutne życie, zakorzenione we wspomnieniach z dzieciństwa. Wyjeżdża, dołącza do stowarzyszenia Anonimowych Alkoholików, znajduje pewną pracę i zostaje tzw. Doktorem Sen, człowiekiem, który pomaga umierających w hospicjum osobom bezboleśnie przenieść się na „drugą stronę”. To nowy rozdział, o niebo lepszy od poprzednich, dający nadzieję na lepsze, trzeźwe jutro.

Gdzieś, mniej więcej w tym czasie, gdy Dan podnosi się z porażki, w okolicy rodzi się kolejne wyjątkowe dziecko – Abra. Wyjątkowe, bo posiadające tak silną moc lśnienia, że już w wieku kilku miesięcy przewiduje przyszłość i nadchodzące wydarzenia. To także ona, z biegiem lat staje się głównym celem mrocznej, wampirycznej grupy zwanej The True Knot (Prawdziwy Węzeł). Grupa, a dokładnie klan, to tajemnicze, wędrujące istoty ukryte w ludzkim ciele, które od zarania wieków podróżują po świecie. Poszukują swojego głównego źródła pożywienia, czyli lśnienia, zwanego przez nich „parą”, od angielskiego „steam”. Ale to nie byle jaka para. Ta, która daje im tą potężną życiową energię i pozwala im żyć całymi wiekami, prawie się nie starzejąc, to ostatnie tchnienie umierających w cierpieniu jaśniejących dzieci. Członkowie The True Knot od zawsze przemieszczają się karawanami po drogach, poszukują, zastawiają pułapki, a po wszystkim, gdy napełniają siebie i zapasowe kanistry życiodajnym produktem, wyruszają w dalszą drogę. Dla ich przywódczyni, Rose the Hat, Abra staje się celem w samym sobie, porównywaną nie bez powodu do Moby’ego Dicka. Celem prowadzącym do zagłady i pogrążenia się w wiecznych ciemnościach.

Mroczny początek „Doctor Sleep” stwarza jedynie ułudę horroru, która ze strony na stronę przekształca się w powieść przygodową, w której bohaterowie próbują rozwikłać zagadkę, odnaleźć wroga i sprowadzić go na manowce, by ostatecznie pokonać, bez żadnej straty z ich strony. O ile w „Lśnieniu” była mowa o chorobie, zaburzeniach i sile psychicznego zniszczenia, które prowadziły do tragedii i rozpadu rodziny, wszystko w pesymistycznym tonie przemocy i traumy, to tutaj z każdym rozdziałem widzimy tworzenie się nowej rodziny, naprawę wyrządzonych krzywd i pozytywny rozdźwięk całości. Co prawda upada stary porządek i umierają poprzednie pokolenia, ale odchodząc otwierają jednocześnie  przejście dla powiewającej optymizmem i młodzieńczą energią przyszłości, opartej na nowej sile i postępie cywilizacyjnym.

Symbolem starego porządku pozostaje The True Knot, który niesie za sobą cierpienie, zemstę i śmierć. Jednak zamiast budzić grozę, czy strach, ich doświadczenia i przeżycia z przeszłości wywołują wyłącznie współczucie i niejako usprawiedliwiają to, czego w normalnych warunkach usprawiedliwić się nie da. Siła ich więzi wynika z brutalnych wspomnień. Miłość, którą dzielą między sobą – z wielu lat spędzonych razem, na dobre i na złe. To rodzina, która gotowa jest zrobić wszystko, by przetrwać i uratować swoich członków, pomimo iż świat jaki znają rozpada się. Ewoluuje i przekształca się na ich niekorzyść, niosąc za sobą echo nieuchronnej klęski.

Z drugiej, tej pozytywnej strony jawi się rodzina Abry – sprawiedliwa, otwarta, miejscami naiwna, ale zawsze pełna wiary i miłości względem siebie i innych. Cztery pokolenia, które idą z duchem czasu, rozwijają się, ale potrafią czerpać wiedzę i doświadczenie od poprzedników. Abra to zaprzeczenie Dannego z dzieciństwa, który nigdy nie był towarzyski, przeżył szkolny ostracyzm i wie co to samotność. Abra nigdy nie była samotna. Murem stoją za nią najbliżsi, sąsiedzi, przyjaciele i znajomi. Wie co to wsparcie, bo nigdy jej go nie odmówiono. Jest dokładnie tym, czy od zawsze pragnął być Dan. Jej postać skonstruowana jest tak, że wiemy iż skazana jest na sukces. To właśnie jej pozytywna siła ostatecznie podnosi głównego bohatera, pozwalając mu raz na zawsze uporać się ze zmorami przeszłości.

Tak jak Dan Torrence, tak samo Stephen King w „Doctor Sleep”  żegna się z hotelem Overlook, duchami z „Lśnienia” i pokojem 217. Tym samym pisarz żegna się z własnym nałogiem i nękającymi go latami wyrzutami sumienia za mniejsze i większe krzywdy, jakie wyrządził sobie i swoim najbliższym. Nie sposób nie zauważyć, że cała ta opowieść to podziękowanie najbliższych, którzy zawsze przy nim byli, także w tych najtrudniejszych chwilach. Dla wszystkich tych, także swoich fanów, którzy dawali mu siłę do pisania i motywację, która pozwoliła mu uporać się z nałogiem.

„Doctor Sleep” to nie jest horror i może właśnie dlatego czuję niedosyt i rozczarowanie. Tutaj nie ma się czego bać. Nic nas nie przestraszy. To kolejna w ostatnich latach melancholijna opowieść Kinga, która z czasem staje się peanem na cześć siły, jaka tkwi w ludziach, którzy gdy tylko znajdą w sobie moc i potrzebę zmiany, są w stanie pokonać wszelkie, czyhające na nich zło. To także opowieść o tym, że prawie nigdy nie jesteśmy sami. Nawet w godzinie śmierci.

O.

* „Bo teraz jest inaczej niż kiedyś. Bo przeszłość przeminęła, nawet jeśli określa teraźniejszość.”

 

„Sklepik z marzeniami” Stephen King

Bombla_Needful

 

„Everyone loves something for nothing… even if it costs everything.” (Każdy chciałby dostać coś za nic, nawet jeśli przyszłoby mu zapłacić za to wszystkim.)

„Sklepik z marzeniami” Stephen King

Człowiek od zawsze lubił otaczać się przedmiotami. Często zwyczajnie niepotrzebnymi, wyłącznie ze zwykłej chciwości. Zwykłymi gadżetami, które pozwalały wyróżnić go na tle innych lub, wręcz odwrotnie, upodabniały go do reszty tłumu. Takie przedmioty miewają różną wartość: wyznaczają prestiż i miejsce w społecznej hierarchii. Bywa, że są pamiątką po kimś lub po czymś, symbolem dawno utraconej chwili, czy osoby. Czasami to przedmioty bardzo osobiste. Takie, które mają to najbardziej nieuchwytne i ukryte znaczenie. Utożsamiają prywatny sekret, małą tajemnicę, znane jedynie nam samym. Są odpowiedzią na nasze największe pragnienia. Zaspokajają nasze najdziwniejsze potrzeby. W odpowiednim kontekście to właśnie one mówią o nas najwięcej i obnażają to kim jesteśmy naprawdę. Za takie przedmioty jesteśmy gotowi oddać bardzo wiele. I wiele poświęcić. Czasami wszystko, nie bacząc na konsekwencje.

Sklepik z marzeniami” (tytuł oryginału „Needful Things„) Stephena Kinga  to opowieść o typowym amerykańskim miasteczku – Castle Rock w stanie Maine, którego mieszkańcy postanowili poświęcić swój względny spokój, godność i swoje dusze w zamian za to, czego pragną najbardziej – wymarzone przedmioty. Ale nie są to byle jakie rzeczy, tylko takie, które pochodzą z wyjątkowego, nowo-otwartego sklepu o wdzięcznej nazwie Needful Things. I bardzo szybko okazuje się, że te konkretne, wystawiane w nim towary, są koniecznie potrzebne wszystkim mieszkańcom miasteczka omamionych ich nienaturalną magią. O piękną otoczkę w tym sklepie marzeń dba przyjezdny sprzedawca dóbr, wyspecjalizowany w promocji i reklamie tego co najpotrzebniejsze, skrojone specjalnie na potrzeby jego klientów – tajemniczy Leland Gaunt.

Leland Gaunt przyjeżdża do Castle Rock niespodziewanie. Pewnego dnia okazuje się, że stary budynek dawnego domu z antykami ma już nowego właściciela. Ten, ukryty przed wzrokiem ciekawskich, przygotowuje sklep na wielki dzień otwarcia, zachęcając do odwiedzin kuszącym szyldem. I już wtedy, zanim otwiera oficjalnie swoje podwoje, znajduje pierwszego, niewinnego klienta. Jest nim Brian Rusk, młody chłopak, który jest wielkim fanem baseballu. Na wejściu pan Gaunt, który jest czarującym, starszym dżentelmenem, osacza go swoim urokiem. Zaintrygowany Brian przegląda zgromadzone przedmioty, a w tym samym czasie czujny sprzedawca obserwuje go i wypytuje o wszystko. Okazuje się, że w Needful Things znajduje się coś, co Brian od zawsze pragnął mieć – kolekcjonerska karta z wizerunkiem Sandy Koufaxa, znanego gracza baseballowej ligi, niezwykle rzadka i bardzo droga. Ale nie w sklepie pana Lelanda Gaunta.

Dochodzi do pierwszej, dość nietypowej transakcji. Otóż, uroczy sprzedawca oferuje Brianowi upragnioną kartę za… niecałego dolara! Ale jak z wielkimi okazjami bywa musi być jakiś haczyk. Malutki. Pisany drobnym druczkiem. Co prawda chłopak zostaje właścicielem karty godnej prawdziwego kolekcjonera, ale winny jest panu Gauntowi przysługę. Ten zgłosi się po nią w swoim czasie. I Brian nie będzie mógł odmówić. Zawierają układ i chłopak odchodzi niewiarygodnie szczęśliwy, nie przeczuwając, że podpisał kontrakt na swoje życie. Tym samym, inicjuje ciąg wydarzeń, których głównymi bohaterami zostają zupełnie nieświadomi nadchodzącego zamieszania i ostatecznej tragedii mieszkańcy Castle Rock.

Rozpoczyna się mistrzowskie rozegranie przez Lelanda Gaunta, który (jak już się pewnie domyślacie) nie jest wcale takim typowym sprzedawcą, jak by się mogło wydawać, albo za jakiego próbuje z początku uchodzić. To władca marionetek, doskonały manipulator, który w jedyny, perfekcyjny sposób potrafi sprawić, by ludzie poddali się jego woli. Jedyne co robi, to stwarza odpowiednie warunki i oferuje upragniony przedmiot. Robi tak od wieków, w zasadzie od zawsze, kiedy na ziemi pojawili się ludzie. Stwarza okazje, zachęca i kusi. Reszta zależy już od człowieka, a tutaj od mieszkańców miasteczka. Każdy z nich ma wybór i zawsze może Gauntowi odmówić.

W szybkim czasie akcja nabiera tempa. Mieszkańcy pogrążeni w mani kupowania zaciągają kolejne długi u sprzedawcy z Needful Things. W magiczny sposób na stanie sklepu pojawiają się przedmioty bardzo osobiste, każdy odpowiadający wybranej osobie w Castle Rock. Ich posiadanie doprowadza do chwilowej euforii, poczucia spełnienia i szczęścia, które niestety bardzo szybko przeradza się w swoisty niepokój i oczekiwanie. A im dalej brniemy w historię tym więcej szaleństwa i oznak obłędu. Notes Lelanda Gaunta bardzo szybko zapełnia się kolejnymi nazwiskami. Jako doskonały strateg i obserwator, dokładnie planuje swoje natarcie i zakończenie całości. Paruje wrogów. Podsyca ogień nienawiści. Odmierza wszystko w czasie, by doprowadzić do ostatecznej konfrontacji i eskalacji przemocy.

„Sklepik z marzeniami” udowadnia, że większość ludzi na świecie ma swoją cenę. Nieważne kim są, jakie funkcje pełnią – ważne jest to, czego chcą, czego potrzebują w danej chwili. Każdego można kupić, a jego cena bywa śmiesznie niska w stosunku do długu jaki zostaje przez niego zaciągnięty. Pokazuje, że każdy czegoś pragnie. Każdy czegoś zazdrości. Każdy chciałby coś zmienić. Każdy marzy o lepszym, pełniejszym życiu bez zmartwień, bez zobowiązań, bez odpowiedzialności. I bez wyrzutów sumienia. To właśnie oferuje Leland Gaunt. Człowiek – nie człowiek. Bardziej idea, symbol i jego personifikacja. On zawsze wraca, otwiera swój sklepik z marzeniami gdzieś tam niedaleko i obserwuje. Nie musi się czaić, nie musi ukrywać, bo wie, że prędzej czy później wielu do niego trafi. Na własną rękę. Z własnego wyboru. Oddając za obietnicę szczęścia swój honor, swoją godność, całego siebie. Pozostaje mieć się na baczności i zawsze o tym pamiętać.

O.

Bukowa jesień

Bombla_JesienneBuki

Już prawie jesień! Tuż, tuż, tylko dwa dni! Nareszcie! Doczekałam się i w końcu nadeszła. Większość z Was pewnie marudzi, że koniec lata i zimno, ale dla mnie dopiero teraz zaczyna się to, co lubię najbardziej na świecie. Rześkie, chłodne powietrze, które już niebawem przeobrazi się w kujące igiełki o poranku. Piękne, żółte liście na drzewach, odurzająca kolorem, cudna jarzębinowo-czerwona jarzębina. I kasztany – dobrze, że sobie przypomniałam, bo muszę pobiec pozbierać, zanim dzieciaki powybierają najlepsze.

Nadchodzi czas swetrów, szalików i kurtek. Nie wspominając o wysokich butach, które uwielbiam. Czas Dziadów i Halloween. W powietrzu zapach liści i cynamonu. Będzie padać i wiać tak intensywnie, że siedzenie w kulce pod kocem będzie w pełni uzasadnione. W ręku kubek gorącej herbaty z imbirem. Ewentualnie ciepłej czekolady. A na talerzyku ciasto, najlepsze z najlepszych – dyniowe! Tak, zdecydowanie uwielbiam jesień. I uwielbiam typowo jesienne lektury, w których jest mrocznie, wietrzenie i deszczowo.

Z tej okazji, specjalnie dla Was, na (moim zdaniem) najpiękniejsze miesiące w roku, wybrałam dziesięć lektur doskonałych na jesienne dni, gdy za oknem pada i wieje:

iris1. „Czas aniołów” Iris Murdoch („The Time of the Angels”)

Smutna historia pewnej londyńskiej plebanii. Niby w angielskiej stolicy, a na obrzeżach, we mgle, mocno odcięta od całego świata. Pogrążona w mroku, w zimnym, w przesiąkniętym wilgocią budynku. I jej mieszkańcy, tak samo mroczni, pełni tajemnic i odizolowani. To opowieść o samotności, niezrozumieniu i utracie wiary w Boga. Mistrzowskie dialogi, wyraziści bohaterowie i brytyjska melancholia. Miejscami trudna, miejscami bluźniercza. Zmusza do myślenia.

Frankenstein2. „Frankenstein” Mary Shelley („Frankenstein”)

O tej opowieści nie sposób napisać, że nie jest kultowa. Historia Victora Frankensteina to tragiczna w skutkach próba odkrycia sekretu życia. Wyrwania bogom umiejętności stworzenia i wskrzeszenia drugiego człowieka, bez względu na skutki. O ucieczce od odpowiedzialności za swój własny twór, za „dziecko” nauki i potworności ambicji, która zniszczyła jego samego i jemu najbliższych. Na zawsze aktualna, lektura obowiązkowa.

poe3. „Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze” Edgar Allan Poe

Dla tego amerykańskiego pisarza powinnam stworzyć osobą kategorię, tylko i wyłącznie dla niego i jego twórczości. Zbiór opowieści to wszystkie najważniejsze teksty pełne mroku, pasji, miłości, zbrodni, ciemności i śmierci. Są odpowiedzią na grozę ludzkiego istnienia i poruszają najważniejsze dla ludzkiej kondycji kwestie. W prozie Poe nie ma ucieczki – bohaterowie konfrontowani są ze swoimi obsesjami, często półsennej atmosferze rodem z koszmaru, gdzie nie do końca wiadomo, czy to jeszcze sen, czy już rzeczywistość.

jane4. „Dziwne losy Jane Eyre” Charlotte Brontë („Jane Eyre”)

Stanowczo jedna z moich ulubionych, klasycznych opowieści o wielkiej miłości, w jesiennym, gotyckim stylu. Pachnie deszczem, mgłą i angielskim powietrzem XIX wieku. Młoda dziewczyna, tytułowa Jane, zostaje guwernantką w posiadłości pana Edwarda Fairfaxa Rochestera. Między właścicielem a dziewczyną rodzi się uczucie, na przekór czasom i na przekór ich pozycjom społecznym. Jednak zarówno Rochester jak i jego posiadłość skrywają mroczne tajemnice z przeszłości, które jak na złość zaczynają wychodzić z cienia, gdy wszystko układa się prawie perfekcyjnie. Ponadczasowa.

Ksiaze5. „Książę Mgły” Carlos Ruiz Zafón („El Príncipe de la Niebla”)

Debiutancka powieść uwielbianego hiszpańskiego pisarza. Młodzieżowa opowieść z pogranicza horroru i opowieści grozy. Stara legenda, zatopiony statek sprzed wieków, tajemnice i sekrety mieszkańców małego nadmorskiego miasteczka, z terrorem wojny w tle. Historia pierwszej wielkiej miłości, pierwszej męskiej przyjaźni i wielkiego poświęcenia. Także klątwy i obietnicy przekazywanej z ojca na syna, z pokolenia na pokolenie. Poetyckie YA, w najlepszym gatunku.

dorian6. „Portret Doriana Greya” Oscar Wilde („The Picture of Dorian Grey”)

Jedyna powieść irlandzkiego pisarza, która nic nie straciła na aktualności. Historia pięknego jak greccy bogowie Doriana, który za wszelką cenę pragnie zachować perfekcyjny wygląd, wieczną młodość i piękno. Doskonały na zawsze. Pokonać czas, pokonać śmierć, zdystansować się wobec tego co nieuniknione, brzydkie i ostateczne. To wszystko w próżnym światku brytyjskiej wyższej sfery, która uwielbia takich młodzieńców. Do czasu. A w tle ten tajemniczy portret…

dracula7. „Drakula” Bram Stoker („Dracula”)

Najsłynniejszy wampir świata. Z czasów zanim jeszcze pojawiły się świecące w słońcu bladolice chłopaczki, a bycie wampirem oznaczało być enigmatycznym potworem, drapieżnikiem, który zawsze szuka ofiar i gotowy jest wypić krew wszystkich, którzy wpadną w jego sidła. Tylko czasami w pozornie ludzkiej skórze. Powieść częściowo epistolarna, totalnie gotycka, o siłach ciemności, namiętności ,miłości i nieśmiertelnej mocy zła.

dolina8. „Dolina Muminków w listopadzie” Tove Jansson

Ostatnia książka muminkowego cyklu. Pełna nostalgii, melancholii i nadchodzącej zimy. Dom Muminków stoi pusty, pozostawiony na czas wyprawy całej rodziny na Wyspę. Do tej pory ukryte w tle postacie drugoplanowe, czyli różni mieszkańcy Doliny, przejmują dowodzenie, wspominają i snują opowieści o uwielbianych, nieobecnych Muminkach. Jednocześnie zmagają się z własnymi, poważnymi problemami, po raz kolejny udowadniając, że Tove Jansson pisała z myślą o dorosłych czytelnikach.

shirley9. „We Have Always Lived in a Castle” Shirley Jackson

Ostatnia powieść autorki „Nawiedzonego”. Mary Katherine „Merricat” Blackwood i jej starsza siostra Constance żyją wraz ze schorowanym wujem w swojej odizolowanej od świata wiejskiej posiadłości. Constance od sześciu lat nie opuściła terenu domu, wciąż zmagając się z narastającą agorafobią. A kilka lat wcześniej tętnił życiem, aż do dnia, w którym cała rodzina, poza tą trójką, została wytruta arszenikiem podczas rodzinnego obiadu. Jakie tajemnice kryją mieszkańcy tego azylu zbrodni?

needful10. „Sklepik z marzeniami” Stephen King („Needful Things”)

Każdy człowiek jest na sprzedaż. Każdy czegoś pragnie. Każdy jest w stanie poświęcić wiele, by zrealizować swoje najskrytsze marzenia. Z zazdrości, z zawiści, z miłości, namiętności, nienawiści… Bez względu na cenę. Motywów jest wiele, a korzyści? Może, ale raczej wyłącznie dla sprzedającego. Tym bardziej jeśli sprzedawca jest z miejsca poza czasem i przestrzenią, a ludzką chciwość obserwuje i wykorzystuje od początku świata. A jego ceną jest mała przysługa, którą musisz dla niego wykonać. Obojętnie o co poprosi. Jedna z najlepszych powieści Kinga, obnażająca słabe strony człowieczeństwa.

Pięknej i zaczytanej jesieni w gotyckim, deszczowym stylu!

O.

„Night Film” Marisha Pessl

Bombla_NightFilm

 

„Mortal fear is as crucial a thing to our lives as love. It cuts to the core of our being and shows us what we are. Will you step back and cover your eyes? (…) Will you curl up with your eyes closed and die? Or can you fight your way out of it and fly?”

Stanislas Cordova

Wielu czytelników marzy, by choć raz znaleźć się w jednym z książkowych światów. Magicznie przenieść się i zostać współtowarzyszem bohaterów opowieści. Gorzej jednak, gdy tą opowieścią jest mroczny, miejski thriller. Kryminał z tajemnicą i morderstwem w tle. Tym bardziej, gdy historia w nim przedstawiona nie tylko wciąga czytelnika do swojego świata, ale sama wychodzi do niego i płynnie integruje się z naszą rzeczywistością. Koncepcja augmented reality, czyli rzeczywistości rozszerzonej, rzadko bywa wykorzystywana w promowaniu literatury. Mogłoby się wydawać, że akurat w promocji książki taka kampania wcale nie musi się sprawdzić, a jednak w przypadku najnowszej, długo wyczekiwanej powieści Marishy Pessl zatytułowanej „Night Film” sprawiła, że snuta opowieść stała się pełniejsza i na swój sposób wielowymiarowa.

Fabuła „Night Film” to doskonała mieszanka thrillera z elementami horroru, sensacji i klasycznej powieści kryminalnej, a wszystko w nowoczesnym duchu rzeczywistości wirtualnej. Historia rozpoczyna się tajemniczą śmiercią Ashley Cordovy – dwudziestoczteroletniej córki Stanislasa Cordovy, znanego reżysera filmów grozy. Stanislas Cordova od ponad trzydziestu lat nie był widziany publicznie. Nie udziela wywiadów, wydaje się, że zakończył działalność filmową,  a jego życie i wszystko co go otacza owiane jest tajemnicą. Nie wiadomo jak reżyser aktualnie wygląda, nie można być nawet pewnym tego, czy jeszcze żyje. Wiadomo, że Ashley, utalentowana pianistka, była jego ukochaną córką, a jej samobójcza, niewyjaśniona śmierć nadaje całości dodatkowego, niepokojącego czynnika.

Zanim „Night Film” trafiło na księgarskie półki i do wirtualnej sprzedaży, w Internecie pojawił się filmowy zwiastun, w którym młoda dziewczyna znika w ciemnych, wilgotnych nowojorskich podziemiach, ścigana przez zamaskowanego napastnika. Na ścianach można dojrzeć namalowane sprayem znaki,  odbicia twarzy i fragmenty tekstu, a wszystko to przerażające w swoim niedopowiedzeniu. Jakiś czas później pojawił się wywiad ze znanym filmoznawcą, który opowiada o filmach Stanislasa Cordovy – kontrowersyjnego reżysera, który w swoich filmach przekracza granice strachu. Wywiad urywa się nagle, gdy pada pytanie o wyniki śledztwa, jakie przeprowadził dziennikarz Scott McGrath, a które dotyczyło śmierci Ashley. Wypuszczono także archiwalne plakaty najbardziej znanych dzieł Cordovy takich jak „The Legacy”, „Isolate 3”, czy „Small Evil”. Znalazły się również fragmenty przesłuchań aktorek i nagranie z ulicznej kamery video, na której przez krótki moment, najprawdopodobniej widać sylwetkę reżysera wyłaniającego się z mroku.

Kolejnymi elementami dość nietypowymi, które wykorzystała Marisha Pessl w stworzeniu swojej opowieści, a za które jest często krytykowana, to wtłoczenie w tekst m.in. kopii raportów policyjnych, zdjęć, wycinków wywiadów, artykułów i internetowych screenów, nie tylko uzupełniających fabułę, ale kreujących ją na takim samym poziomie, jak język. Wszystko to, by dać czytelnikowi złudzenie realności, namiastki prawdziwości świata i dać wzgląd we wszystko to, co widzą bohaterowie. Pozwala to samemu wyciągnąć wnioski, czy odnaleźć ukryte wskazówki. Można odnieść wrażenie, że granica pomiędzy naszym światem, a  tym z kart powieści zamazuje się, by każdy mógł na własną rękę znaleźć odpowiedzi na najważniejsze, nękające go od początku śledztwa pytania.

Chociaż Ashley i jej samobójcza śmierć stanowią element zapalny całej fabuły i napędzają następujące wydarzenia, to osobą którą śledzimy przez cały czas i odkrywamy kolejne kroki jest tak naprawdę Stanislas Cordova.  „He’s a myth, a monster, a mortal man.” („Jest mitem, potworem, śmiertelnikiem.”) Człowiek, który od samego początku tworzy własną legendę. Nazywany jest filmowym geniuszem i niedoścignionym mistrzem, którego dzieła wciąż żyją, pomimo iż on sam oficjalnie zakończył działalność i wycofał się w jeszcze bardziej nieprzebrany mrok. Jego najwięksi miłośnicy, na wzór swojego idola, ukrywają się z seansami filmów Cordovy, uznanymi za tak potworne, że wycofanymi z legalnego obiegu. Trzymają się na uboczu, chroniąc tożsamość, dbając o anonimowość, jedynie podsycając plotki na temat życia i działalności reżysera.

Filmy, tak okrutne i obnażające prawdziwą naturę człowieka, również tworzył w odosobnieniu, na strzeżonym terenie wielohektarowej posiadłości The Peak, którą odciął od zewnętrznego świata i wyposażył tak, by stać się całkowicie samowystarczalnym. W poznaniu Cordovy nie pomaga fakt, iż w jego otoczeniu wszystko i wszyscy rozmywają się. Każdy kto brał udział w produkcji jego filmów, zaraz po ukończeniu stawał się nieuchwytny, jak sam reżyser. Co więcej, często kończył pracę w przemyśle filmowym i znikał lub odchodził, by rozpocząć nowe życie, jako inna osoba. Mówiono, że jego wpływ na aktorów był tak brutalnie niesamowity i tak silny, że konfrontowani z samymi sobą, po ukończeniu scen przypominali raczej wyssane do cna skorupy, niż ludzi, którymi byli dawniej. Porównywano go do wampira, który karmi się energią innych i wysysa współpracowników do ostatniej kropli.

Gra w jego filmach, jak samo przebywanie w jego otoczeniu stanowiła nie lada wyzwanie. Stanislas Cordova kierował się zasadą życia ponad wszystko. Wgryzania się w nie i wykorzystywania aż po same kości lub głębiej. Penetrowania głębin, odkrywania najciemniejszych zakamarków duszy człowieka, eksplorowania tego, czego boimy się najbardziej. To wszystko w całkowitej samotności. W odosobnieniu. Dla niego nie istniały żadne ograniczenia – wszystkiego trzeba poznać na własnej skórze, doznać najgorszego, by, nawet jeśli pozostawiłoby to na zawsze blizny, przekroczyć nieprzekraczalne i wynieść z tego doświadczenia nową lekcję. Tylko wtedy życie ma jakiś sens i tylko wtedy życie ma prawdziwy smak. Co więcej to od nas zależy, czy zdecydujemy się w pełni skorzystać  z okazji, jakie nam oferuje, czy poświęcić ten czas na płytkie, „zwyczajne” doznania – „Sovereign. Deadly. Perfect.”

Świat Stanislava Cordovy i jego filmów to skomplikowana łamigłówka, na którą składają się miejskie legendy, magia kina, miraż produkcji filmowych, światek aktorów, życie reżysera i jego relacje z bliskimi. Czynnik ludzki zostaje zaburzony przez ten diabelski i plotkarki, często o wiele bardziej przez nas zrozumiały niż prawdziwa, namacalna rzeczywistość. Bywa, że o wiele łatwiej jest uwierzyć w to, co najbardziej iluzoryczne, bo prawda nie tylko może nas zawieść, ale sprawić, że przestaniemy wierzyć w to co niecodzienne i magiczne. Lepiej dać się ponieść, tak jak bohaterowie „Night Film”, ponad rozum, ponad ziemię, ponad niebo, życie i śmierć. Ponad to co zwyczajne i typowe. Stać się legendą, postawić wszystko na jedną kartkę i dotrzeć w mroczne otchłanie, za głosem Cordovy, za nęcącym z ciemności głosem syren.

O.

„Anthem” Ayn Rand

Bombla_Anthem

„And here, over the portals of my fort, I shall cut in the stone the word which is to be my beacon and my banner. The word which will not die should we all perish in battle. The word which can never die on this earth, for it is the heart of it and the meaning and the glory.

The sacred word:

EGO”

Dzisiaj mam dla Was kogoś bardzo wyjątkowego. Unikalnego. Nie do pomylenia z nikim innym. Amerykańską pisarkę, scenarzystkę i myślicielkę, która po dziś dzień wzbudza w świecie literatury i filozofii nie lada emocje. Ayn Rand. W Stanach Zjednoczonych przez wielu uznawana za koszmar młodości i wspomnienie wielu godzin spędzonych nad męczącą lekturą, ma też tysiące wielbicieli, a nawet instytut jej imienia. Pisarka kontrowersyjna, a jednak nietuzinkowa. 

Urodzona na początku XX wieku, w Sankt Petersburgu w Rosji, autorka dorastała w najbrutalniejszym i jednocześnie najistotniejszym momencie przemian na wschodzie. Nadchodząca krokami wielka rewolucja, wzrost siły partii bolszewickiej i przejęcie władzy przez komunistów z Leninem na czele. Wraz z nastaniem nowego porządku rodzina Rand straciła swój mały biznes i została zmuszona do nagłego upadku, w największą, bolesną biedę. Zostali pozbawieni wszystkiego na co tak ciężko pracowali. Odebrano im ich niewielki, rodzinny majątek i zrównali do swojego, idealnego w ich oczach poziomu. Gdy dowodzenie nad Związkiem Radzieckim przejął Józef Stalin, Ayn Rand pozbawiona złudzeń co do przyszłości swojego kraju, uciekła do Chicago, a stamtąd do Hollywood, kontynuując obraną przez siebie karierę scenarzystki, a z czasem pisarki.

Bukowe giganty Ayn Rand, czyli kultowy „Atlas Zbuntowany” („Atlas Shrugged”) i „Źródło” („The Fountainhead”) to wielkie, opasłe i mięsiste tomiska, zarówno w treści, jak i w formie, które z pewnością dla niektórych mogą być zbyt przytłaczające. Dlatego to właśnie „Anthem” („Hymn”), nowela wydana w 1938 roku, jest najlepszym wyborem, by rozpocząć przygodę z twórczością Rand i poznać najbardziej kluczowe i podstawowe zagadnienia jej wyjątkowej, miejscami dość skrajnej filozofii, czyli obiektywizmu.  Co więcej, tekst ten uznawany jest także za swoisty manifest polityczny, za którego podstawę przyjąć można pogardę Rand dla wszystkiego co oparte jest na socjalistycznych marzeniach o wspólnocie i narodzie jako „jednym, żywym organizmie”, którego złotą dewizą są „wolność, równość i braterstwo”.

Narratorem „Hymnu” jest Equality 7-252 (dosłownie: Równość 7-252), młody mężczyzna, który stanowi nieodłączną, niewyróżniającą się część pracującej społeczności. Jego życie to anty-utopijny koszmar ukazujący codzienną walkę o byt, strach przed okiem „wielkiego brata” w formie wszechwiedzącej Rady, która śledzi każdy, najmniejszy ruch swoich podwładnych i tłumi wszelkie zapędy wyjątkowych jednostek. W tym świecie nie ma pojedynczych osób, są tylko ludzie. Jako tłum. Bezkształtna masa, która ma podporządkowywać się wszelkim żądaniom rządzących i codziennie, aż do śmierci wykonywać narzucone z góry zadania. Próba wyróżnienia się i zwrócenia na siebie uwagi, poprzez mówienie prawdy, zwrócenie uwagi Radzie, czy wyróżnienia siebie na tle innych zawsze kończy się ostatecznym ucieszeniem, czyli egzekucją.

W dzieciństwie Equality 7-252 był świadkiem takiej właśnie egzekucji. Dokonano jej na tym, którego zwano Głosicielem Niewypowiedzianego Słowa (the Transgressor of the Unspeakable Word), czyli słowa, które użyte przez kogokolwiek zachwiałoby porządkiem kolektywu, a nawet mogłoby zburzyć porządek rzeczy i wywołać bunt. Słowo, którego nie można wymawiać to „ja”. Wyraz, forma najbardziej zakazana na świecie, wyznacznik trucizny, która okaleczyłaby biedną, nieprzygotowaną,  jednolitą społeczność. Za użycie tego słowa Głosiciel został publicznie spalony na stosie, ku uciesze nic nie rozumiejącej gawiedzi. I tylko Equality 7-252 zaczął rozumieć co skazaniec miał na myśli.

Jego własny, osobisty bunt zaczął kiełkować w momencie, gdy upadły marzenia o zostaniu myślicielem i wynalazcą na rzecz kolektywu. W zamian, Rada przyznała mu „zaszczytne”, dożywotnie miejsce jako… sprzątacza ulic. Po cichu, w jego sercu zagnieździło się poczucie niesprawiedliwości. To wtedy pojawiła się motywacja i pragnienie zmiany. Equality na własną rękę, ryzykując życiem, zaczął prowadzić małe eksperymenty. W krótkim czasie odkrył zjawisko elektryczności, by w końcu wynaleźć pierwszą żarówkę. Wszystko to z myślą o polepszeniu życia swoich współrodaków, z którymi chciał podzielić się przełomowym wynalazkiem, tak bardzo usprawniającym ich życie. Jak możecie się domyślić Equality zostaje przywołany do porządku, a Rada ze strachu odrzuca projekt i grozi mu śmiercią.

W społeczności przedstawionej przez Rand nie ma miejsca na wyjątkowość. Nie ma miejsca na unikalność. Nie można się wyróżniać, czy nawet wykazać się oryginalnością, a działania młodego sprzątacza zagrażają wszelkim ustanowionym prawom. Żywy organizm jakim jest kolektyw musi zawsze być stały. Jednolity. Oddychać miarowo, poruszać się tym samym, monotonnym ruchem. Ten świat, z góry skazany jest na upadek i porażkę, a w szarej ludzkiej masie zawsze musi znaleźć się swoisty Prometeusz. Ktoś, kto otworzy innym oczy, a przynajmniej spróbuje. Przestanie się bać nieznanego i postawi się przeciw kategorycznym zakazom tyranii. Ktoś, kto rozświetli tunel i wskaże, chociażby nielicznym, przeciwną ścieżkę, którą można podążyć przy odrobinie wysiłku.

Historia Equality 7-252 to opowieść stara jak świat. O pierwszym buntowniku. Kimś wyjątkowym, kto narażając swoje życie przeciera szlaki innym. Otwiera nowe możliwości. Oczywiście, by on mógł istnieć, musi istnieć także bezkształtny tłum, w kółko powtarzający te same frazesy, zastygły umysłowo, żyjący w strachu przed nowościami i tymi, którzy potrafią manipulować jego prostymi instynktami. Z tego strachu rodzi się nienawiść – do inności, do pomysłowości, do indywidualizmu. Tę nienawiść zbiorowości Ayn Rand brutalnie odrzuca tworząc nowy nurt, oparty na silnym antropocentryzmie, gdzie to człowiek, jako stabilna jednostka, kierująca się autonomicznym rozumem, ma pełne prawo decydować sam o sobie, podążać za własnymi pragnieniami i do upragnionego celu, którym jest szczęście. Wszystko to w obrębie racjonalnego prawa i moralności, w państwie, w którym zawsze można być sobą, wybierać swoją ścieżkę i rozwijać wyjątkowe umiejętności.

Filozofia Ayn Rand ma to do siebie, że można jej albo nienawidzić całym sobą i definitywnie odrzucać, albo potraktować ją jako inspirację do samodoskonalenia i ulepszania siebie. Można ślepo podążać za wszystkimi – tym niemym, głuchym i bezkształtnym tłumem, który mówi dużo i jednym głosem, lub oderwać się, zyskać autonomię i stać się samodzielną, wyjątkową jednostką, która nie pędzi za kolektywem. Odważyć się być sobą i całe życie podążać za własnymi ideałami, podwyższając poprzeczkę. Nie zwracając uwagi na innych, zawsze mieć własne zdanie i nie bać się nim dzielić. Być wyzwolonym od przymusu myślenia ogółu i nigdy nie dać się zniewolić, dążąc naprzód jako człowiek, nigdy ludzie.

O.

„Angelfall” Susan Ee

Bombla_Angelfall

Po wilkołakach, wampirach i wszelkiego innego rodzaju nieumarłych na literackich salonach zapadła moda na anioły. Tym razem jednak nie w przesłodzonej, zaróżowionej romantycznymi wizjami, eterycznej postaci, ale w wersji mrocznej. Anioły straciły swoją niewinną poświatę, przestały być wysłannikami odwiecznego dobra i Boga. Nastała era aniołów z pogranicza życia i śmierci, światła i ciemności, nieba i piekła. Nawet ich charakter nabrał dwuznaczności, upodabniając ich bardziej do śmiertelników niż istot ukazywanych dotąd jako idealne. Stali się słabsi, bardziej ludzcy, podatni na czające się w mroku zło, a jednocześnie na tyle silni, by móc zagrozić chwalącej je i modlącej się do nich ludzkości. Jedną z takich demoniczno-anielskich wizji pokazała Susan Ee, tym samym rozpoczynając swoją najnowszą młodzieżową trylogię zatytułowaną „Angelfall”.

Pomysł na fabułę był prosty i intrygujący. Na niespodziewającą się niczego Ziemię napadają bezwzględni wysłannicy nieba, czyli anioły. W kilka miesięcy świat zamienia się w krwawą arenę i jest świadkiem upadku ludzkości. Inwazja postępuje systematycznie, część ludzi godzi się z nowym porządkiem, inni schodzą do podziemia i zaczynają walkę o wolność, żyjąc niczym szczury i chowając się przed skrzydlatym najeźdźcą. Kim są anioły stworzone przez Susan Ee? To istoty niemal perfekcyjne. Piękne, dostojne, potężne zarówno w wielkości, jak i sile. Z wyglądu przypominają doskonałe rzeźby, bez żadnej, najmniejszej nawet skazy. Są muskularni, wysocy, o nieskazitelnej skórze. Różnią się między sobą płcią, karnacją i kolorem włosów, oczu i skrzydeł. Są wyszkoleni i zorganizowani, przywodząc na myśl niebiańską armię. Jednak jak to w każdej armii bywa (tym bardziej armii bez jednego konkretnego dowódcy), od czasu do czasu zdarzają się buntownicy. Ktoś, kto nie do końca zgadza się z narzuconymi rozkazami i ustalonymi zasadami. Taki właśnie ktoś, tutaj anioł Raffe, zostaje skazany na najbrutalniejszą karę z możliwych – odcięcie skrzydeł i śmierć wśród żerujących na osłabione ciało ludzi.

Tak zaczyna się historia „Angefall”. Jej narratorką jest siedemnastoletnia Penryn, która już od pierwszej strony w prosty i dosadny sposób kreśli obecną sytuację. Bohaterka codziennie musi przemieszczać się z miejsca na miejsce, uciekać pod osłoną zmierzchu, szukając schronienia w opuszczonych i zdewastowanych budynkach. Nie jest sama, bo razem z nią ucieka jej matka i młodsza siostra – Paige, siedmiolatka ze sparaliżowanymi nogami, przykuta do wózka inwalidzkiego. Nie mają wystarczającej ilości prowiantu, nie mają domu, a śmierć czeka nie tylko z ręki aniołów, ale także szwendających się po ulicach brutalnych ludzkich gangów.

Akcja rozgrywa się bardzo szybko, bez dodatkowych, zbędnych opisów. Wszystko dzieje się tu i teraz – kilku aniołów skazuje na śmierć jednego ze swoich i zostawiają go na pastwę losu. Penryn ratuje nieprzytomnego anioła, ukrywa go i jego odcięte skrzydła w jednym z opuszczonych budynków, pielęgnuje i jednocześnie próbuje chronić matkę i siostrę. Niestety, ich kryjówka zostaje odnaleziona, Paige zostaje porwana do tak zwanego „gniazda”, czyli głównej siedziby najeźdźców, a oszalała matka ucieka, zostawiając córkę na pastwę losu. Ocalały anioł o imieniu Raffe postanawia pomóc Penryn odnaleźć siostrzyczkę, jednocześnie sam mając własny plan odzyskania odciętych skrzydeł i powrotu do swoich pobratymców.

W kolejnych rozdziałach akcja przyspiesza, robiąc się niepotrzebnie przewidywalna. Pojawia się ruch oporu, a między aniołem i dziewczyną rodzi się – a jakże! – intensywne, romantyczne uczucie. Złowieszczy anioł staje się ujarzmionym potworem, kolejnym bohaterem bez skazy, mężczyzną doskonałym, którym Penryn zachwyca się co kilka stron, i o którym snuje śmieszne erotyczne fantazje, nijak mające się do rzeczywistości. To właśnie główna bohaterka jest największym minusem całej historii. O ile przewidywalność treści można by spokojnie przełknąć i dać ponieść się opowieści o zemście i miłości, tak Penryn miejscami dość skutecznie nas od tego odciąga.

Jej główną wadą jest to, że tak naprawdę jest wtłoczoną w ciało siedemnastolatki mieszanką dorosłej kobiety i rozchwianego dziecka. Autorka nie potrafiła stworzyć rzeczywistej postaci, która pozwoliłby na utożsamienie się z nią i zwyczajne polubienie jej. Penryn dziecinnie się przekomarza, jest emocjonalnie niedojrzała, a jednak próbuje stwarzać iluzję dorosłości i dojrzałości, opisując fantazje o Raffem, a także posiadając umiejętności dorosłej kobiety i… wyszkolonego żołnierza. Jest silna, zna sztuki walki, była odpowiedzialna za losy całej rodziny i w związku z tym ma za sobą dramatyczne przeżycia, które mają nadać jej życiu mroczny element. Wszystko to nie przeszkadza w zamianie co jakiś czas w femme fatale i próbach uwiedzenia kroczącego u jej boku męskiego ideału. Całość wychodzi sztucznie, a Penryn staje się kolejną przerysowaną i wyidealizowaną Mary Sue literatury młodzieżowej **.

Szkoda, bo „Angelfall” ma świetnie zarysowane podstawowe koncepcje, które być może autorka pociągnie w kolejnych tomach. Najlepszym przykładem są same anioły, które poza tworzeniem świetnie wykwalifikowanej armii są potraktowani w powieści jako rasa doskonała – „naziści nieba”, którzy dopuścili się holokaustu ludzkości. Po apokalipsie, w odosobnionych placówkach, prowadzą genetyczne eksperymenty i wykorzystują naiwnych przy tworzeniu demonicznych mutacji.

Na tle pop-literatury młodzieżowej, która szturmem zdobywa w ostatnich latach rynek wydawniczy, Angelfall wypada korzystnie – jest dobrze napisaną, porządną historią (o nieco niefortunnie dobranej głównej bohaterce), która może sprawić swoim czytelnikom wiele radości i umilić książkowe wieczory. Pomimo paru niedociągnięć, historia Penryn wciąga, a anielska postapokalipsa to przyjemny, świeży pomysł fabularny, który przykuwa uwagę i zaciekawia. „Angelfall” – jako urban fantasy i paranormalny romans w jednym – wypada naprawdę nieźle w porównaniu ze „Zmierzchem” i wieloma podobnymi mu klonami.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 7 września, a którą można przeczytać także TUTAJ.
** Kilka słów o koncepcie MARY SUE: http://pl.wikipedia.org/wiki/Mary_Sue

„Dziewczyna ze śniegiem we włosach” Ninni Schulman

Bombla_DziewczynaZeSniegiem

Szwecja. To dziwne miejsce. Już kiedyś napisałam to zdanie, przy okazji „[geim]” Andersa de la Motte i szwedzkiego umiłowania zbrodni. Wciąż uważam je za jak najbardziej aktualne i świetnie określające atmosferę tego północnego kraju. O ile powieść „[geim]”, podobnie jak trylogia Millenium Stiega Larssona opowiadały przede wszystkim o zbrodniach typowo miejskich, których akcja działa się w szwedzkich metropoliach, o tyle powieść „Dziewczyna ze śniegiem we włosach” Ninni Schulman za miejsce fabuły obrała sobie Hadfors – małe miasteczko na północy kraju. Oczywiście niezupełnie przypadkowo. Autorka oparła swoją historię, przynajmniej po części, na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce właśnie tam, w 2001 roku.

Sami wiecie jak to bywa z małymi miasteczkami. Tym bardziej takimi odizolowanymi. Na uboczu. Gdzieś w środku lasu. Na pierwszy rzut oka wydają się być enklawami spokoju. Panująca wokół cisza, z dala od zgiełku miejskiego życia i uśmiechnięte twarze mieszkańców stwarzają pozory małego raju na ziemi. Każdy wydaje się być pomocny, otwarty i taki… dobroduszny. Ale jak każda odosobniona miejscowość, której społeczność od lat żyje sama ze sobą, wśród tych samych twarzy, i w której każdy zna innych na wylot, kryje w sobie sekrety, znane wyłącznie miejscowym. A ci gotowi są bronić i chronić ich do ostatniej kropli krwi. Bywa, że te tajemnice są niewinne, nawet błahe, przynajmniej z perspektywy obcego przybysza nic nieznaczące. Jednak bywa, że są to mroczne i smutne sekrety, ukrywane od lat przed oczami ciekawskich. Często zaskakujące i straszne. Takie, które doprowadziły do krzywdy wielu niewinnych osób.

Właśnie taką historię opowiada w „Dziewczynie ze śniegiem we włosach” Ninni Schulman. Wszystko zaczyna się morderstwem. My, czytelnicy, jesteśmy świadkami okrutnej zbrodni wyrządzonej na młodej dziewczynie. Mężczyźnie udaje się ukryć ciało i bezpiecznie uciec, nie zwracając niczyjej uwagi. Jest środek typowej szwedzkiej zimy, prawie dwadzieścia stopni mrozu. Na dodatek trwa sylwestrowy wieczór i większość mieszkańców spędza ten czas w domach ze znajomymi i rodziną. Nie trzeba martwić się o niewygodnych świadków. Tak wstępnie zarysowuje się fabuła powieści, której główna bohaterka Magdalena Hansson, dziennikarka, która po latach wraca w rodzinne strony, próbuje zrozumieć i rozwikłać tajemnice dręczące Hadfors.

Nie przez przypadek bohaterka jest mieszkańcem powracającym, kobietą od dziecka znaną i lubianą w społeczności.  W ten sposób jest „swoja” od zawsze i nie musi wkupywać się od nowa w łaski miejscowych. Jej powrót nikogo nie dziwi, tym bardziej w jej życiowej sytuacji. Nie musi niczego nikomu udowadniać, wszystko jest dokładnie tak jak dawniej, a przynajmniej tak się jej z początku wydaje. Gdy na własną rękę rozpoczyna dziennikarskie śledztwo zaczyna odkrywać, że nie wszystko w Hadfors jest takie idealne i spokojne, jak myślała z początku i prawdopodobnie nigdy do końca takie nie było. Jednocześnie, Magdalena czuje się silnie związana z tym małym światkiem i po części rozumie motywacje swoich współmieszkańców.

Ninni Schulman dotknęła w powieści tematu, który pisarze szwedzkich kryminałów bardzo często wspominają w swoich książkach. A mianowicie: nielegalnego handlu ludźmi, a dokładnie kobietami z krajów Europy wschodniej. Co za tym idzie prostytucji, przemocy wobec kobiet i wielkiej skali tego zjawiska, traktowanego jako intratny biznes i dodatkowa, prowadzona na boku działalność. Autorka była świadkiem procesu, jaki miał miejsce właśnie w Hadfors, a który dotyczył zmuszania nastolatek z Mołdawii do prostytuowania się przez jednego z miejscowych. I chociaż fabuła „Dziewczyny…” jest jedynie luźno oparta na tej sprawie, to przeraża sama świadomość zbrodni „prawie doskonałych”, tej gry pozorów i podwójnego życia sielankowego miasteczka.

„Dziewczyna ze śniegiem we włosach” to idealny portret miasteczka i jego mieszkańców, którzy szczelnie ukrywają się za perfekcyjnie zbudowanymi fasadami. Panuje między nimi zmowa milczenia. Odwracają wzrok od tego co mogłoby zwrócić uwagę obcych, więc wypierają to za wszelką cenę i udają, że nie istnieje. Byle nie skompromitować siebie, swojej rodziny i przyjaciół w oczach reszty świata. Niepotrzebny jest rozgłos, a ciekawość może jedynie prowadzić do ujawnienia prawdziwego stanu rzeczy. Dla nich to codzienność. Normalność i nie widzą w tym nic złego. W końcu robią to, by chronić najbliższych. Ten fałsz pokazują wszystkie skandynawskie kryminały.

Wymiar społeczny ukazany przez Schulman w powieści jest najważniejszym jej aspektem. Realia szwedzkiej prowincji ukazane strona po stronie rysują prawdę na temat mieszkańców Hadfors. Miejsca, w którym przemoc wobec kobiet jest na porządku dziennym. I to nie tylko ta związana ze handlem ludźmi, czy prostytucją. Gdzie zastraszanie lub „delikatna” perswazja dają lepsze rezultaty niż zwykła, szczera rozmowa. Gdzie kryzys dotarł tak samo, jak do reszty kraju. Miasteczka na wskroś szwedzkiego, w którym króluje ukryta depresja i pragnienie ucieczki jak najdalej od czujnych oczu sąsiadów, od lat powielanych schematów i zastoju kulturowego.

„Dziewczyna ze śniegiem we włosach” to idealny szwedzki kryminał. Ninni Schulman zadbała o realia i perfekcyjne dopracowanie swoich bohaterów. Jak to w Szwecji bywa, nie ma tu niczego na wyrost. Atmosfera jest mroźna, surowa i prosta. Nikt niepotrzebnie się nie wypowiada. Każda akcja podejmowana jest metodycznie i bardzo konkretnie.  Najważniejszy jednak jest realizm tej opowieści. Przeraża, że została oparta na faktach i to nadaje jej dodatkowego elementu, który sprawia, że nie można się od niej oderwać. I w końcu ostrzega nas, by zawsze być ostrożnym i nie dać zwieść się pozorom, bo prawda może nas w każdej chwili nieprzyjemnie zaskoczyć.

O.

„The Complete Stories” Flannery O’Connor

Bombla_Flannery

Już od dłuższego czasu myślałam o tym, w jaki sposób opisać Wam moje pierwsze spotkanie z twórczością Flannery O’Connor. Jak zmieścić wszystko co chciałabym napisać, gdy w grę wchodzi ponad trzydzieści opowiadań i nowel – prawie cały literacki dorobek twórczy tej wyjątkowej pisarki amerykańskiego Południa? Z pewnością zauważyliście już, że jeszcze nigdy nie pisałam na Buku o opowiadaniach. Różne ich tomy pojawiały się w rekomendacjach i poszczególnych zestawieniach, ale wpis jako taki o żadnych z nich jeszcze nie powstał. Jednak Flannery O’Connor jest na tyle istotna dla współczesnej kultury Stanów Zjednoczonych, a jej dorobek tak ciekawy, że postanowiłam zaryzykować i wprowadzić mały wyjątek na bukowe strony.

Flannery O’Connor to tajemnicza i nietuzinkowa postać w amerykańskiej kulturze. Urodzona w Georgii pisarka wychowana była na nowoczesną dziewczynę z Południa  – dumną, wyniosłą i głęboko wierzącą, ale jednocześnie porządnie wykształconą młodą myślicielkę. Uczęszczała do najlepszej szkoły, zdobyła wyższe wykształcenie i swoim talentem podbiła serca wykładowców prestiżowej uczelni. Z łatwością wślizgnęła się w śmietankę towarzyską Nowego Yorku, pozostając ekscentrycznym odludkiem pisarskiego światka, ciągle rozwijającym warsztat i stawiającym sobie coraz wyższą poprzeczkę. Gdy okazało się, że podobnie jak jej ojciec cierpi na dziedziczną chorobę układu odpornościowego, z czasem, Flannery wróciła na Południe i tam zamieszkała na farmie, hodując pawie i inne ozdobne ptactwo. Zmarła mając trzydzieści dziewięć lat, pozostawiając po sobie eseje, dwie powieści i najbardziej znane – opowiadania.

Zbiór „The Complete Stories” wydany w 1971 roku mieści wszystkie trzydzieści jeden opowiadań i noweli napisanych przez autorkę między rokiem 1947 a 1965, a które osobno pojawiały się przez lata w różnych czasopismach i mniejszych zestawieniach. Zbiór zdobył Narodową Nagrodę Literacką przyznawaną za wybitne osiągnięcia i wkład w literaturę amerykańską obywatelom Stanów Zjednoczonych. O każdym z nich z osobna można by napisać esej i w każdym z nich można by pewnie wciąż odkrywać coś nowego. Niemniej jest kilka głównych tematów, które stanowią podstawę twórczości Flannery O’Connor, na których opierała i budowała swoje poszczególne historie.

Po pierwsze, dychotomia dobra i zła. Może zabrzmi to banalnie, ale u Flannery O’Connor nawet „poczciwa” walka dobra ze złem nie jest wcale tak oczywista, jak z pozoru mogłaby się wydawać. W jej opowiadaniach zło kamufluje się i przybiera formy tych najbardziej niewinnych osób, których nikt o zdrowym rozsądku nie posądziłby o niecne intencje.  Zło przywdziewa nieprawdopodobne maski i operuje najbardziej wyrafinowanym językiem, byle nie wyjawić swojej obecności. Jest tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy. Bywa, że chowa się w niewinnej, małej dziewczynce, której prawdziwa natura objawia się tuż przed śmiercią. W młodym, sympatycznym i szczerym komiwojażerze sprzedającym Biblie po okolicznych farmach. A nawet w eleganckiej kobiecie z wyższych sfer, która życie poświęca na działalność charytatywną i pomoc biedniejszym od siebie. Zło zaskakuje na każdym kroku i „napada” na bohaterów, którzy nijak tego ataku się nie spodziewali. Jednocześnie, uważny obserwator jest w stanie wychwycić te „tiki” zła, przebłyski okrucieństwa i czekać na ich wybuch, który O’Connor potrafi przedłużać się aż do ostatniego zdania.

Najbardziej przeraża podatność na wszechobecną niegodziwość. Naiwne postacie, które zagubione podejmują zawsze złe decyzje wpadają w sprytnie zastawione sidła i płynnie zmierzają ku niechybnej zagładzie. Napięcie budowane w opowiadaniach bywa miejscami bolesne i pozostawia czytelnika, jak i wielu bohaterów, z poczuciem niemocy, a nawet pustki w sercu. Szok i zawód są tak wielkie, że nie można sobie nawet wyobrazić co odczuwają ludzie na kartach książki.

Drugim aspektem wszechobecnym w prozie amerykańskiej pisarki jest rasizm. Problem naturalnie wpisany w świadomość Południa i przekazywany „we krwi”  z pokolenia na pokolenia. Flannery O’Connor w zupełnie pozbawiony świadomości wyrządzanej krzywdy, jedyny sobie znany sposób, posługuje się przez te wszystkie lata słowem „nigger” (dosłownie, bardzo obraźliwie „czarnuch”) w stosunku do wszystkich swoich czarnoskórych bohaterów. Zaskakuje ten dziwny brak ogłady, tym bardziej że sama pisarka uważana była za ekscentryczną, ale dobrze wychowaną młodą kobietę, obytą w świecie. A jednak, O’Connor nawet w prywatnej korespondencji opisywała w ten sposób współmieszkańców okolic i znajomych o odmiennym kolorze skóry. Wielu przypisuje to właśnie tej wyrazistej „południowości” z jaką całe życie miała styczność pisarka, a od której nigdy tak naprawdę się nie odżegnała.  Przysłużyły się ku temu również zmiany obyczajowe, jakie zachodziły w społeczeństwie i kulturze okresu powojennego i walki o wolność rasową. Były one zupełnie niezrozumiałe i nie do przyjęcia przez zatwardziałych Południowców z jej otoczenia. Za pewnik możemy przyjąć, że w pewnych miejscach nic się nigdy nie zmienia i już nigdy nie zmieni.

A to z kolei prowadzi do trzeciej, ważnej kwestii poruszanej u O’Connor, czyli konfrontacji nowego i starego porządku. Wpisują się w to zarówno zderzenie Północy i Południa, które w tamtych latach były bardzo intensywnie widoczne, różnice światopoglądu starego i nowego pokolenia i te pomiędzy farmerską wsią, a mentalnością miejską. Te trzy elementy kumulują się tworząc smutne opowieści o wykorzenionych starcach, wtłoczonych w nowojorską, porażającą rzeczywistość, gdzie wszystkie tak widoczne na Południu różnice zacierają się na ulicach wielkiej metropolii. Kobiety równe mężczyznom. Brak szacunku do tradycji. Mieszkanka kulturowo-rasowa nie do pomyślenia za starych, „lepszych” czasów. Bohaterowie pojawiają się niczym uchwyceni między przenikaniem przeszłości z przyszłością, nierozumiejący istoty zmian i konieczności przystosowania się. Z tego rodzi się ignorancja, poczucie niemocy, a w końcu alienacja i pozostawienie samemu sobie na śmierć, z dala od wyimaginowanego „domu”, gdzieś na polach kukurydzy, wśród „swoich”.

Wszystko to w duchu głęboko zakorzenionej w mentalności Południa wiary i religijnego poświęcenia mieszkańców tzw. pasa biblijnego, czyli Bible Belt. Wydarzenia są tu opisywane niczym przez krzywe zwierciadło, które wyolbrzymia każde złe przyzwyczajenie, każdy zły nawyk i w ogóle każdy aspekt zła drzemiącego w człowieku. Bo człowiek, według Flannery O’Connor, to zlepek wielu wad, zdeformowany przez własne złe instynkty. Ta deformacja nie jest tu fizyczną ułomnością (fizycznie zdeformowane postacie są zazwyczaj dobre i na swój sposób czyste i nieskalane), ale ułomnością ducha, która wychodzi z nas na każdym kroku. Fizyczne piękno często idzie w parze z „gnijącym” wnętrzem. Doskonałość zewnętrzną równoważy zdeprawowany charakter. Wszystko ma swój cel, idealnie zazębia się, tworząc doskonały portret ludzkości jako ogółu, który pisarka podsumowała kiedyś słowami: „We’re all grotesque” („Wszyscy jesteśmy groteskowi”).

W swojej twórczości pisarka ukazuje nam zwykłych ludzi w niecodziennych sytuacjach, wystawionych na dziwne próby i doświadczenia, trudne do zrozumienia i odbiegające od normalności. Odstają od niej, a jednocześnie mieszczą się w tym co realne i prawdziwe. Chodzi tu o realizm zachowania i reakcji bohaterów na to co nieoczekiwane, często zagadkowe. O’Connor konfrontuje ze sobą światopogląd każdego ze swoich bohaterów ze światopoglądem innych, czyli jedną prawdę z drugą, ukazując dystans pomimo pozornej, zarysowanej poprzednio bliskości.

Gdybym miała zaryzykować pewną teorię powiedziałabym, że groteska Południa to bardziej udramatyzowana i stąpająca twardo po ziemi amerykańska wizja realizmu magicznego. Swojskie zjawisko, które nie mogło zajść nigdzie indziej poza waśnie tradycyjnym Południem Stanów Zjednoczonych, gdzie zwyczajność co krok napotyka inność i wchłania ją, przystosowując do własnych potrzeb.

Jak pisała sama Flannery O’Connor, czytelnicy wkraczający w ten groteskowy świat nie za bardzo są przygotowani na to co tu napotkają. Każdy chciałby być albo skazany na pozorne potępienie („mock damnation”) albo na pozorną niewinność („mock innocence”), a jej wizjonerskie opowiadania zostawiają nas raczej w stanie swoistego zawieszenia. Osaczonych przez własne, wielokrotnie powielane, wyostrzone odbicia, które uzmysławiają nam naszą prawdziwą naturę. I wiecie co, coś w tym jest… Łatwiej nam pogodzić się z ostatecznością, napotkać wyczekiwany kres, niż zostać sam na sam z samym sobą, będąc zmuszonym do wiecznego poszukiwania własnej autentyczności.

O.