Wojna to najeźdźcy i pokrzywdzeni. To oprawcy i ich ofiary. To bohaterowie i żywe potwory. Wojna kieruje się swoimi prawami, ma swoje zasady, tak bardzo inne, różne od dobrej, pokojowej rzeczywistości, gdzie kodeks moralny ma swoje granice i nie można ich naginać. Na wojnie reguł nie ma. Są rozkazy. Są żołnierze i cywile. Żołnierze i terroryści. Żołnierze i jeńcy.
„But it didn’t occur to her, when she first learned she was going to Iraq, that they paid you that money for more than just the risk to your own life. It wasn’t just a question of what could happen to you, but also a matter of what you might be asked to do to others.”
Płyną lata, przemijają wieki, rodzą się i znikają cywilizacje, ale wojna i konflikty zbrojne pozostają takie same. Wymagają poświęceń. Twardej psychiki. Odłączenia hamulców na jakiś czas. To doświadczenie z granic człowieczeństwa. Na wojnie, gdy emocje biorą górę, trudno o humanitaryzm. Tym bardziej, gdy chodzi o życie towarzyszy w boju. A powrót z frontu? To zderzenie snu i jawy. To coś, czego zwykli cywile nie są w stanie pojąć. Nagle okazuje się, że to, co wydawało się okrutne, ale normalne, bo konieczne, w świecie pokoju może być uznane za zbrodnię wojenną. Może pozostawić skazę i naznaczyć żołnierza już na zawsze, gdy wrócą wyrzuty sumienia, gdy na powrót spróbują być tym, kim byli dawniej. Normalność okazuje się być o wiele bardziej stresująca niż życie pod ostrzałem. O takim powrocie żołnierki z frontu na Bliskim Wschodzi opowiada niejednoznaczne opowiadanie Joe Hilla zatytułowane „Thumbprint” (dosł. „Odcisk kciuka”).
Mallory Grennan, zwana Mal, wraca z Iraku. Myśli kotłują się w jej głowie, sumienie gryzie i niezrozumiałe emocje, ale nie ma komu się zwierzyć z tego, co zrobiła. Jej ojciec właśnie zmarł, zanim ona zdążyła postawić stopę na rodzinnej ziemi. Wraca do pustego domu, podejmuje pracę w barze, codziennie trenuje, żeby zawsze być w formie. Brakuje jej tego kopa adrenaliny, ale wypełnia pustkę zachowując się skrajnie wobec kolegów i działając po cichu na pograniczu prawa. I pewnego dnia znajduje przed domem kopertę, a w niej czarny odcisk kciuka z charakterystyczną blizną. Coś ta blizna jej przypomina, ale nie za bardzo pamięta co. Przy kolejnych kopertach wracają wspomnienia, a Mal już wie, że coś czai się na nią by zaatakować.
Mal jest twarda. Jest bardzo silna i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Ale Mal nie jest bohaterką. W Iraku pełniła niechlubną funkcję (niechlubną z perspektywy czasu i powrotu) – Mal bowiem była oprawcą. To jedna z tych niezidentyfikowanych kobiet, których fragment munduru widać na zdjęciach, na których więźniowie/jeńcy stoją w poniżających pozycjach, pobici, pokryci śladami tortur i własnymi wydzielinami.
W „Thumbrint” nie ma bohaterów, chociaż Mal wierzyła w to co robi i w obowiązek wobec ojczyzny. Jednak wojna obudziła w niej tę stronę, która okazała się być sadystyczna, okrutna, po prostu nieludzka. Joe Hill doskonale ukazał, że na wojnie nie ma płci, bo tak kobieta, jak i mężczyzna zdolni są do tego samego. Nie ma konkretnych rozkazów, jest piekło wojny i piasku. Wystarczy spuścić ludzi ze smyczy. Pozwolić na więcej niż w zapisanych konwencjach, czy jakichkolwiek umowach. Nie ma tu mowy o PTSD. Przynajmniej nie w przypadku Mallory. Niemniej wojna powraca. Po dniach, po miesiącach, po latach. Bo tak naprawdę nigdzie nigdy nie zniknęła. Zaczaiła się tylko w duszy i poczekała na swoją kolej.
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo rozmyślam o demonach wojny.
O.