PRZEGLĄD KOŃCA ŚWIATA: „Feed”, „Deadline”, „Blackout” Mira Grant

Bombla_PKŚ

 

„Taka jest prawda: jesteśmy społeczeństwem przyzwyczajonym do strachu. (…) I nie jest to zaledwie nawyk, a uzależnienie. Ludzie pragną lęku. Lęk uświęca wszystkie środki. To on sprawia, że godzimy się na odbieranie nam wolności krok po kroku, aż w końcu każdy nasz ruch jest śledzony i notowany w dziesiątkach baz danych, do których przeciętny obywatel nigdy nie będzie miał dostępu. Strach tworzy, definiuje i kształtuje nasz świat, a bez niego większość nas nie miałaby pojęcia, co ze sobą zrobić.”

Georgia Mason Feed

„Każdego dnia budzę się z myślą, że wszyscy umrzemy. Może to dziwne, ale przynosi mi to ulgę. Każdego dnia budzę się z myślą, że dzisiaj wszystko się skończy i wreszcie odpoczniemy. Byłoby miło.”

Shaun Mason Blackout

Zombie. Nieumarli. Żywe trupy. Różne nazwy. Mnóstwo możliwości. Zombie to bardzo wdzięczny temat dla twórców wszelkich dziedzin. Łatwo nimi operować. Łatwo je umiejscowić w każdej możliwej rzeczywistości. Wystarczy wybrać rodzaj zombie, ich szybkość, sprawność i nośność wirusa, jakim zarażają. Wiadomo – w końcu i tak będą próbowały ugryźć wszystko, co napotkają żywego na drodze. Potem dodać kilku bohaterów wyposażonych w setki możliwych narzędzi do wybijania umarlaków, zamknąć w wyobrażonej piaskownicy pod postacią sklepu, parkingu, miasteczka, czy parku. Dodać krwawe szczegóły i voilà! – gotowe.  Niby takie proste, prawda?

Niby tak, ale wcale nie, bo z zombie jest tak, że niby pasują wszędzie, ale nie każdy potrafi je wykorzystać. Bo wcale nie idzie o to, żeby tak sobie po prostu wmontować zombie do jakiejkolwiek rzeczywistości i napuścić na żywych. To byłoby pójście na łatwiznę tak jak w zombistycznych dziełach kategorii C. Musi być wiarygodnie. Twórca, który pragnie wyzwolić zombie musi zbudować wokół nich cały świat, kierujący się sensownymi prawami, działający na konkretnych zasadach, które mają adekwatne wytłumaczenie. Udało się to nielicznym z Georgem Romero na czele, Robertem Kirkmanem tuż za nim i Maxem Brooksem w następnej kolejności.

Taki misternie wyobrażony, precyzyjnie dopracowany świat zombie-apokalipsy wykreowała także Mira Grant w swojej trylogii Przegląd Końca Świata, na którą składają się tomy zatytułowane „Feed”, „Deadline” i finałowy „Blackout”. Trzy tomy. Trzy bestsellery. Zombie wróciły w wielkim stylu i trafiły pod przysłowiowe strzechy. Zakochali się w nich totalni laicy, osoby, do których nigdy tego typu historia nie przemówiłaby, gdyby nie odpowiednie warunki promocyjne, a znawcy tematu dodali kolejny element do zestawu „zombie must have”. Jedno trzeba Mirze Grant przyznać – jej wizja jest przejmująca i wyjątkowo wręcz realistyczna. Zamiast na ślepo podążać za poprzednikami podjęła się wyzwania, inspirując się wyłączenie najlepszymi zbudowała wszystko od zera i ten kawał dobrej roboty widać w ilości szczegółów, czy chociażby w płynności wydarzeń fabularnych. Trzy grubaśne tomy po brzegi wypełnione akcją, emocjami i dramatami ludzkimi.

Tym razem nie będę nawet próbowała streszczać Wam fabuły, bo tym samym zniszczyłabym zabawę wszystkim tym, co jeszcze nie mieli szansy zapoznać się z trylogią Przeglądu Końca Świata. W zamian pokrótce zarysuję Wam sytuację w jakiej  Mira Grant postawiła ludzkość w swoich powieściach.  Latem roku 2014, tego mijającego lata właściwie, wybucha epidemia wirusa zombizmu. Powstał zupełnie przypadkiem, z dobrej woli geniuszy medycyny, ale coś poszło nie tak i dwa laboratoryjnie spreparowane wirusy, które miały leczyć ostatecznie zamieniły się w potwora-mutanta. Ten zyskał nawet ujmującą, łatwo przyswajalną nazwę Kellis-Amberlee. Zmarli wstali z grobów, osoby zarażone aktywną formą wirusa rzuciły się na swoich bliskich, świat ogarnęła panika i w zastraszającym tempie rzeczywistość jaką znamy zamieniła się w świat po Powstaniu. Dwadzieścia lat później życie trwa nadal. Niektóre miejsca na mapie zniknęły bezpowrotnie lub stały się niedostępne. Ludzkość obudowała się szczelnie, zabezpieczyła i schowała w perfekcyjnie chronionych domach, za grubymi murami przedzielonymi kolejnymi pomieszczeniami do badania krwi. Na każdym możliwym kroku.

Człowiek, jak każde zwierzę, dostosował się szybko do nowej sytuacji. Zmieniły się nawyki. Przekształciły tak bardzo liberalne dawniej prawa. Ochrona przede wszystkim. Zaraz obok obrona, gdy na ochronę jest już za późno. Nie ma zmiłuj. Nie ma uczuć. Zawsze trzeba być gotowym na to, by swoim bliskim strzelić w rdzeń kręgowy, spakować manatki i uciekać, po drodze robiąc ekspresowe testy na obecność wirusa. Skończyły się czasy zabaw na dworze, spotkań w pubach, kinach, teatrach. Skończyły się rodzinne pikniki, leśne przeprawy i wycieczki w góry. Skończyły się międzynarodowe loty na szeroką skalę, wypady na miasto i domki na wsi, na środku pustego pola w otoczeniu stad udomowionych zwierząt. Nic nie ma. Bo każde zwierzę powyżej dwudziestu kilogramów może nosić aktywnego wirusa i zarazić w każdej możliwej chwili. A w tym wszystkim najbardziej zmieniły się media, w których dwadzieścia lat po wybuchu epidemii prym wiodą blogi tworzone przez wszelkich ludzi z pasją i siłą – redaktorów, którzy są w stanie poświęcić nawet swoje życie za prawdę. Ludzi jak para narratorów, twórców strony Przegląd Końca Świata – szalonego rodzeństwa George i Shauna Masonów.

Głównym celem tej historii jest wykrycie i udowodnienie spisku. Spisku na skalę międzynarodową, a który wspiera cywilizację i kulturę strachu. Komuś zależy na tym, by ludzie pielęgnowali swój lęk. Aby zamykali się za coraz grubszymi ścianami, wypełnieni po uszy kablami, strzykawkami i testami. By szerzyła się plaga agorafobii. Społeczeństwo ma bać się wszystkiego – od najmniejszych zwierząt, po wychodzenie z domu i zwyczajną przyjemność czerpaną ze spotykania się z innymi. Sterylizacje, utylizacje, test za testem, próbki i znaczniki. Życie zamknięte w powtarzanych w kółko czynnościach, aż do bólu, do przesady. Tylko dostęp do informacji wciąż jest w miarę aktywny, bo nie do końca kontrolowany. To jest właśnie nisza blogerów, którzy narażają swoje życie, by pokazać innym świat w strefach zakażonych, zamkniętych, pełnych agresywnych chodzących ciał. Gdy pojawia się marzenie o śmierci, to nie jest to już jedynie czcze gadanie. Dobrze byłoby po prostu umrzeć. Zniknąć, a nie zrywać się w konwulsjach, ze zdeformowanym ciałem, by zagryzać bliskich i nie być nawet świadomym przekształcenia. Dobrze byłoby w końcu raz być w stu procentach pewnym czyjejś śmierci.

Powiem Wam szczerze, że mam mieszane uczucia wobec trylogii Miry Grant, ale nie biorą się one wcale z tego, że Przegląd Końca Świata mi się nie podobał, czy opowieść nie spełniła moich oczekiwań. Co to, to nie. Fabuła poprowadzona jest tak, że wciąga od pierwszych stron i pędzi na złamanie karku aż do ostatniej strony trzeciego tomu i podziękowań autorki. Na dokładkę świat wykreowany przez Grant jest tak dopracowany, dopieszczony i wychuchany, że czepianie się jej byłoby zbrodnią. A jednak coś, w moim prywatnym odczuciu, było nie do końca dobre z tą historią. Mam wrażenie, że wynika to z samych bohaterów, którym nie potrafiłam kibicować. Nie zależało mi na nich, a relacja między Shaunem a George wydawała mi się naciągana i chorobliwa z wielu względów. Pierwszoplanowa narracja wymusiła na nich podawanie TAKIEJ ilości powtarzających się informacji, że w kółko opowiadanie o testach, wybielaczach, okularach przeciwsłonecznych, prawie Masona, o przeszłości, Powstaniu, przywracanie historii i rozdziały zakończone często egzaltowanymi fragmentami ich blogów, wymęczyło mnie pod koniec tak, że miałam dosyć. Miejscami przypominało mi to rozbudowany do granic możliwości scenariusz z setkami adnotacji dla aktorów, którzy dopiero samymi sobą mieliby wypełnić te postacie. Uchwycono każdy możliwy moment, od wstawania rano, przez szczegółową toaletę po jazdę samochodem i tak dalej, i tak na okrągło.

Po latach fascynacji zombie, oglądaniu filmów, przechodzeniu gier, pożeraniu komiksów i książek, przyznam Wam się, że mogę czuć się wymęczona tematem. Zbyt wiele nieumarłych w popkulturze może w moich oczach wyglądać już jak te wychudzone, umierające z głodu wściekło-zombie z filmu „28 dni później” Danny’ego Boyle’a, których nie trzeba się już tak naprawdę bać. I może to właśnie jest w tym wszystkim najtragiczniejsze – ten moment, w którym przestajesz się bać chodzących ludzkich szczątków.

O.

*Za zombie-przygodę dziękuję Ance, która pięknie pisała o Przeglądzie na swoim blogu WstawTytuł :*

#AnkaTheGoddess

No i Zoombie Carl 😀

Zoombie

„Wspomnienia bitniczki” Diane di Prima

Bombla_WspomnieniaBitniczki

 

„Jak u Henry’ego Jamesa, pomyślałam. Wydaje im się, że żyją jak postaci z Fitzgeralda, ale są bohaterkami Henry’ego Jamesa…”

Kiedy mówimy o ruchu bitników, wspominamy bunty młodych intelektualistów lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, to przede wszystkim wymieniamy jednym tchem nazwiska słynnych pisarzy tamtego okresu jak chociażby Allena Ginsberga, Jacka Kerouaca, Gary’ego Snydera czy Williama Burroughsa. Raczej nigdy w tym zestawieniu nie pojawia się żadna kobieta. Czytamy o wpływach religii Dalekiego Wschodu, o filozofiach europejskich, które inspirowały ich twórczość, o przerysowanym heteroseksualizmie bądź, zupełnie na odwrót, o eksponowaniu męskości homoseksualnej, to jednak ich świat wydawał się kręcić według kulturowo ustalonych reguł amerykańskiego społeczeństwa tamtej epoki. Męska rzeczywistość była po brzegi wypełniona tułaniem się po kraju, nadmiernym piciem, narkotykowymi eksperymentami i wolną miłością, w której kobieta była naczyniem, narzędziem do otumanienia, porzucenia, bądź „przytulenia się” na pewien czas, by wykorzystać jej stabilność, umocnić kotwicę, omamić pozorną wizją szczęścia i uciec szybko, ku wielkim przygodom, gdzieś gdzie czuć powiew wolności.

Niemniej, w tym zmaskulinizowanym środowisku bywały wyjątki. Kobiety, które wciąż będąc wpisane w męskie tryby społeczeństwa, potrafiły odnaleźć swój własny głos i wybić się ponad kolegów z ówczesnej intelektualnej śmietanki. Jedną z nich, być może najważniejszą, była poetka i pisarka, Diane di Prima, która swoje pierwsze kroki wśród bitnikowskiej bohemy opisała w tylko częściowo prawdziwych „Wspomnieniach bitniczki” (org. „Memoirs of a beatnik”).  To jedna z tych pozycji, których kluczem do przekazania treści jest intensywna erotyka. Seks, w formach różnorakich, w zestawieniach tak homo-, jak i heteroseksualnych, zbiorowych i samotnych, prowadzi każdy rozdział i w zasadzie jest go tak dużo, że przyćmiewa konkret treści, przyćmiewa ducha epoki i w takim natężeniu powoduje, że zanika to, na czym prawdopodobnie di Primie zależało. Jest w tym wszystkim bardzo szczera. Otwarta. Opisy są dosłowne, seks czarno na białym, wraz z jego wszelkimi przyległościami. Autorka wykorzystuje cielesność w jej pełnej krasie, nieskrępowanie opisując seksualne przygody swojego alter-ego z przeszłości.

Bohaterkę „Wspomnień bitniczki” poznajemy w łóżku niejakiego Ivana, w jego mieszkaniu w popularnej West Village. Dziewczyna ma siedemnaście lat. Dopiero co rzuciła college, porzuciła studia i szansę na porządną edukację, na rzecz wolności na przekór rodzicom i społecznemu establishmentowi lat pięćdziesiątych. Nastolatka wędruje tak, od sypialni do sypialni, dając czytelnikowi całkiem niezłe ćwiczenie z voyeuryzmu. Podglądamy inne dziewczęta i chłopców, w przeróżnych konfiguracjach, z drastycznie różnych środowisk. Gdy pojawia się dorosły, to raczej po to, by ochronić, bądź zarobić lub niecnie wykorzystać, nie dając zbyt wiele w zamian. Kalejdoskop gładkoskórych chłopaków i miękkich dziewczyn, ich zróżnicowanych organów płciowych, zapachów wydzielin i doznań, jakimi dokarmiają narratorkę, a na dodatek orgazm za orgazmem, nieważne czy z przemocy, czy z uczucia. Pełen przekrój ówczesnego społeczeństwa, od mieszczuchów, po artystów i biznesmenów. Dziewczęca wolność, jakaś taka jeszcze dziecięca w treści i pojmowaniu. Najważniejsze, że nie ma tam rodziców i nie trzeba się z niczego tłumaczyć. Nie trzeba się myć, ani dbać o konsekwencje. Jest alkohol, narkotyki, seks bez zabezpieczeń (zaskakuje agresywna perora przeciw środkom antykoncepcyjnym).

A z perspektywy? Wygląda to trochę tak, jakby dziewczyny wciąż niedojrzałe emocjonalnie, zagubione, nierozumiejące niuansów życia, odpowiedzialności i więzów społecznych rzucały studia dla pornografii, prowadzonych przez mafię klubów i „ulicznej szkoły życia”. Bohaterka wcale nie jest seksualnie wyzwolona, bo tak naprawdę jest wykorzystywana na każdym możliwym kroku, jak przedmiot do zabawy. A w niej wciąż buzują hormony, przez niedożywione ciało przepływają substancje odurzające i siłą rzeczy instynkt samozachowawczy dość mocno szwankuje. Gwałt przestaje być gwałtem, gdy tylko pod naporem ciała odpuszczamy i wypinamy tyłek, a ciąża to kwestia osobistej magii, „czaru” i nigdy nie przychodzi niechciana. Nie ma tu nic z libertynizmu, bo libertynizm polega na wykorzystywaniu dla własnej przyjemności, a tu wykorzystywana jest sama dziewczyna. Z niezrozumiałych względów czuje radość istnienia bez jakiegokolwiek zamysłu, która rodzi w niej sztuczne nadęcie, poczucie wyższości. Pisze na przykład o „pełnych dobrych chęci dziewczynkach z New Jersey”, kiedy sama jest taką właśnie tułającą się bez celu, sypiającą po parkach dziewczynką, której wydaje się, że należy do bohemy, a wychodzi z niej prostytuująca się nastolatka. Mówi o „jasnych i ustalonych celach”, a tym celem jest jedynie przeżycie za wszelką cenę, bo wiedzę czerpie z powietrza. Tylko zapomina, że w powietrzu nie ma nic poza kilkoma pierwiastkami, które pozwalają oddychać i egzystować na najniższych potrzebach.

Lektura „Wspomnień bitniczki” zawodzi, ale nie jako opowieść sama w sobie, tylko jako wspomnienie kobiety uznawanej za swoistą ikonę wczesnofeministycznych ruchów lat pięćdziesiątych. Po jednej z czołowych poetek swojego pokolenia, która miała szansę przeżyć i opisać ducha tamtej zapomnianej już epoki wraz z początkami narodzin kontrkultury, spodziewać można się o wiele więcej niż pornografizującej, erotycznej powiastki, w której nawet seks jest w większości zmyślony. Można zrozumieć, czemu to wszystko służy. Czuje się ten anarchizm, czuje się sprzeciw, czuje się, że to pewnego rodzaju studium własnej tożsamości, gdzie nawet zmyślone relacje seksualne służą autoanalizie i podsumowaniom. Jednak przede wszystkim czuć w tej historii pewien brak. Pustkę w miejscu, gdzie można było uzupełnić ją o tyle intrygujących zagadnień!

Bazując na reputacji autorki oczekiwałoby się więcej kiełkującej myśli rewolucyjnej, okraszonej porządnym feministycznym peanem na cześć kobiecej wolności, a w zamian dostajemy zagubioną dziewczynę, omamioną buntem nastolatkę, której jedynym, a jakże równie pozornym wyborem, okazuje się „zezwolenie ciału” na zapłodnienie. Ostatecznie to nie w pisaniu, nie dokształcaniu się, czy w propagowaniu kobiecej literatury odnajduje się narratorka, ale znowu w najbardziej cielesnej formie wyznaczania granic swojej płci. Wychodzi na to, że to co w „Nouvelle Justine” Sade’a, czy „Candy” Terry’ego Southerna i Masona Hoffenberga służyło jedynie za narzędzie satyryczne, tym samym wybijając status kobiety ponad jego ówczesny stan, tutaj, potraktowane zupełnie na poważnie, odbiera jej feministyczny zamysł i na powrót wtłacza w społeczne schematy lat pięćdziesiątych.

W odróżnieniu od poezji Diane di Primy, ta książka nie pozostawia żadnych większych emocji. W czytelniku natomiast pozostaje pytanie nie tyle o sens tych zmyślonych wynurzeń, ile o same wartości jakie odbieramy po lekturze. Może di Prima zbyt wcześnie podjęła się podsumowania tamtego okresu? Może powinna była odczekać jeszcze kilka lat na publikację, gdy opadłyby emocje, a wynurzyły inspirujące wnioski?   Pod koniec okazuje się, że „Wspomnienia bitniczki” to desperacka próba odzyskania wspomnień, chociażby  nieprawdziwych, chyba tylko po to, by niczym bohater „Waldena” Henry Davida Thoreau, u kresu wszystkiego, „w godzinę śmierci nie odkryć, że nie umiał żyć”.

O.

Posłowie: Jak to już ze mną często bywa rozejrzałam się to tu, to tam, i zauważyłam, że odbiór książki di Primy w wielu przypadkach bywa jednoznaczny – pisarka traktowana jest jako ikona kobiecej strony bitnikowskiej bohemy, wyemancypowana feministka torująca drogę innym kobietom w tym męskim, zaciętym środowisku. Jednak ja chyba tutaj czegoś nie rozumiem, bo nigdy nie zidentyfikowałabym „Wspomnień bitniczki” z kanonem feminizmu. Co więcej, nie wspominałabym w ogóle o jakimkolwiek feminizmie w tym przypadku. Nie można rozumieć feministycznej idei, jako wyłącznie otwartości seksualnej. Biseksualność, zgoda na gwałt, walka z antykoncepcją i pozowanie do pornograficznych zdjęć nie oznaczają wcale wyzwolenia kobiecości!

Idąc za myślą Piotra Bratkowskiego, który na łamach Newsweeka recenzował nomen omen genialną książkę Richarda Fariñy „Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej” (pamiętacie Papsa?) śmiem twierdzić, że książka Diane di Primy nie przetrwała próby czasu  przez to, że skonstruowana została właśnie ze śmiertelną powagą, a jej lektura stała się taką desperacką przygodą o jakiej wspomina pan Bratkowski.

*Za książkę pięknie dziękuję panu Łukaszowi Urbaniakowi z wydawnictwa Officyna.

 

„We Were Liars” E. Lockhart

Bombla_WeWereLiars

 

„Welcome to the beautiful Sinclair family. No one is a criminal. No one is an addict. No one is a failure. The Sinclais are athletic, tall and handsome. We are old-money Democrats. Our smiles are wide, our chins square, and our tennis serves aggressive.”

Pamiętacie te czasy, gdy zdawało się, że cały świat leżał u Waszych stóp? Te szalone lata młodości. Kiedy wszystko wydawało się takie piękne. Wszystko wydawało się takie realne. Pewne i na wyciągnięcie ręki. Wakacje trwały miesiącami, a życie było dopiero przed nami. Dorosłość zawieszona w czasie. Jeszcze niedostępna. Taka odległa. Życie bez planów na przyszłość. Bez konkretnych celów. Dziesiątki marzeń i wiara, że pewnego dnia chociaż część z nich będzie mogła się spełnić. Życie bez zobowiązań, u boku rodziny, odliczanie dni do początku lata. Upalne miesiące… To wtedy traciło się poczucie czasu. Znikało na całe dnie, szukając przygód. Pierwsze miłostki, skradzione pocałunki, wino dzielone na kilka osób, gdzieś w ukryciu. Plaża, kwiaty we włosach, piasek między palcami. Świetna zabawa. Doskonałe, tak ulotne chwile, do których powrót wydaje się prawie już nierealny. Magiczny jakiś. Dni wycięte z kalendarza, jak z zupełniej innej rzeczywistości. Z cudzego życia. Co było prawdą? Co było snem? Co stało się największym koszmarem?

Historię pewnego lata, które zmieniło życie jej bohaterów na zawsze, opowiada doskonała, pełna tajemnic, sekretów i twistów powieść E. Lockhart „We Were Liars”. To opowieść o upadku raju, gdy zrywane są maski, a prawda wychodzi na jaw. Opowieść o dojrzewaniu, pierwszej miłości i wyborach, które niekoniecznie muszą przynosić dobre zakończenie. O uzdrawiającej mocy wspomnień, które nawet jeśli niezwykle bolesne, przynoszą ukojenie. O samotności. O przyjaźni. Ale przede wszystkim o rodzinie. Rodzinie niezwykłej, niezbyt normalnej. O chorych relacjach zbudowanych na fałszywych pobudkach. To opowieść brutalna. I gorzka. Zapach rozgrzanego piasku, słonej wody i wodorostów zbyt szybko przekształca się tutaj w smród rozkładu i spalenizny. Niemniej warto wsiąść na prywatną łódź. Warto przemierzyć ocean i wraz z bohaterami powieści odwiedzić Beechwood Island, na której wszystko się zaczęło.

Poznajcie rodzinę Sinclair. Jak mówią już pierwsze zdania z książki, nikt w tej rodzinie nie jest przestępcą, nikt nie jest narkomanem i nikt z nich nie jest porażką. Na sam początek dostajemy trzy kłamstwa, bo to właśnie o Kłamczuchach jest opowieść. Ale z zewnątrz Sinclairowie są właśnie tacy – bez skazy, perfekcyjni, po prostu piękni. Nawet ich nazwisko jest niezwykle znaczące, bo dosłownie tłumaczyć jest można jako „pozbawieni grzechów”. Każdy chciałby nimi być. Nie wierzycie? Rodzina Sinclair jest niezwykle bogata. Mają najpiękniejsze domy, kończą najlepsze szkoły, a wakacyjne miesiące spędzają na swoje prywatnej wyspie, która staje się niemym świadkiem wszystkich wydarzeń. Historię opowiada Cadence Sinclair, osiemnastoletnia dziewczyna z wielką traumą. Całe jej życie było spełnionym snem, aż do pewnego lata, po piętnastych urodzinach, gdy wszystko się zmieniło i obróciło w koszmar. Nie pamięta tamtych wydarzeń. Nie potrafi powiedzieć, co przeżyła i dlaczego jej cała rodzina trzyma przeszłość przed nią w tajemnicy. Cady, jak sama o sobie mówi, coś straciła, zapadła się w sobie. Przytrafił jej się wypadek, jakaś potworna trauma, ale wspomnienia spowija mgła, która ściąga ją w dół i tłamsi migrenami. Tego lata członkowie rodziny pozwalają jej wrócić na wyspę. Spróbować zacząć wszystko od nowa, a być może dojść do prawdy i rozwikłać zagadkę samej siebie i tego, co przytrafiło się jej w tamte spowite niepamięcią wakacje.

Lockhart wybrała pewną grę z czytelnikiem. Wprowadziła narratorkę, której nie można ufać. I to nie tylko dlatego, że Cady sama sobie nie ufa, a karty, które po kolei odkrywa są wielkim zaskoczeniem także dla niej samej. Przede wszystkim dlatego, że rodzina Sinclair, i w tym także Cadence, są urodzonymi kłamcami. Nie są to kłamstwa wyrachowane. Nie są to kłamstwa wypowiadane z premedytacją, by kogoś skrzywdzić. To kłamstwa, które tworzą wokół nich ochronny płaszcz, bo prawda wydaje się im być potworniejsza od zwyczajnych iluzji. A tych iluzji stworzyli już mnóstwo. Wakacyjna wyspa zamieniła się w zaczarowaną krainę, gdzie nic nie jest do końca szczere, gdzie wydarzenia bywają złudne, a słowa mają podwójne, czy nawet potrójne znaczenie. Fabuła zbudowana jest na niespójnej pamięci Cady, a ta natomiast oparta jest na trójce jej najbliższych przyjaciół – Johnnym, Mirren i Gattcie. Johnny i Mirren to dwójka jej kuzynów, a Gat to syn przyjaciela rodziny. Razem spędzają każde lato, razem szaleją na Beechwood Island i razem zapracowali sobie wspólnie na ksywkę Liars, czyli Kłamczuchy. I tak przezywa ich cała rodzina. Rodzina, która sama ma wiele do ukrycia, a jej codzienne relacje zależą od wzajemnie opowiadanych sobie kłamstw i półprawd.

To właśnie na relacjach pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny a Cadence budowany jest główny wątek. Cady musi od nowa odtworzyć samą siebie, odbudować zaginione wydarzenia, żeby odzyskać równowagę, dojrzeć i móc wreszcie pójść naprzód ze swoim życiem. Jednak przede wszystkim, służy to prawdziwemu oderwaniu się od Sinclairów. Ich idealne życie, wyuczone zachowanie, powtarzane w nieskończoność formułki, za którymi kryje się jedynie pustka, maskują śmierć, rozwody, wypadki – wszystkie mniejsze i większe tragedie, z którymi mierzą się wszystkie rodziny na świecie, a które w przypadku Sinclairów wydają się być na tyle wstydliwe, że konieczne do ukrycia. Odzyskanie własnej tożsamości poprzez odzyskanie pamięci nie będzie łatwe w takim otoczeniu. Cadence jest pilnowana, karmiona półsłówkami, otaczana szczelną opieką w taki sposób, że wyspa w końcu wydaje się być pięknym więzieniem, ale tylko więzieniem, gdzie zatrzymał się czas i gdzie utknęła sama dziewczyna. Odurzona tabletkami, zamroczona gigantycznymi bólami głowy, przemierza szlaki, odbudowuje relacje z kuzynami, przenika rodzinne sekrety, by w końcu, w kulminacyjnym momencie, odzyskać siebie.

Powieści E. Lockhart nie można się oprzeć. „We Were Liars” napisana jest w taki sposób, że dosłownie nie można się oderwać. Co więcej, na okrągło zmuszeni jesteśmy chociaż na chwilę spoglądać na wszystko z dystansu, żeby nie wpaść do tej czarodziejskiej krainy, którą odrysowuje przed nami Cadence. Tylko w ten sposób czytelnik może sam odgadnąć już wcześniej, co tak naprawdę się wydarzyło i dopingować dziewczynę w dotarciu do celu. Fabularne zawijasy, ślepe uliczki, mgliste przesmyki – z początku nic nie jest pewne, a jednak brniemy dalej, by rozwiązać zagadkę wydarzeń sprzed lat. Wraz z bohaterką przebijamy się przez wypracowaną perfekcyjną fasadę rodziny Sinclairów i przenikamy do jej wnętrza, by przekonać się, że nie wszystko złoto co się świeci, a niektóre tajemnice powinny ujrzeć światło dzienne – nieważne jak mroczne, jak bardzo bolesne. Bo tylko to pozwoli pogodzić się traumą i zamknąć na zawsze drzwi do przeszłości.

O.

„Sycamore Row” John Grisham

Bombla_SycamoreRow

 

„Everything is about race in Mississippi, Jake. Don’t ever forget that.”

Gdy umiera ktoś bliski, ktoś kochany i szanowany, rzadko kiedy wśród żałobników jako pierwsza pojawia się myśl o jego ostatniej woli, spadku, który pozostawił po sobie członkom rodziny, czy przyjaciołom. Trochę inaczej ma się ta kwestia w przypadku osób zamożnych, takich, których majątek liczony jest co najmniej w setkach tysięcy, bardziej w milionach. Kiedy kwestia spadku to nie tylko smutny obowiązek, ale dreszcz wyczekiwania i wstydliwych (przynajmniej dla poniektórych) emocji. W takich chwilach, po lub jeszcze przed pogrzebem, nagle wychodzi na jaw kogo nieboszczyk kochał najbardziej, kogo lubił i chciał szczodrze nagrodzić, a kogo nie znosił.  Tym ostatnim brak nazwiska w rozporządzeniu przyniesie upokorzenie i najprawdopodobniej wzbudzi cały zestaw negatywnych uczuć. Jednak testamenty ludzi bogatych potrafią także zmieniać życie innych na lepsze. Kto miał dobre serce, był szczodry i potrafił dostrzegać cierpienie bliźnich, ten potrafi zapisać mnóstwo pieniędzy fundacjom charytatywnym i podobnym organizacjom lub oddać wiele na rzecz kogoś, kto tego majątku potrzebował. Niewielu jest takich ludzi, chociaż istnieją, istnieli i sprawili, że ktoś nawet przez moment poczuł się po prostu szczęśliwy.

Opowieść o wielkim spadku i jego niechcianych konsekwencjach snuje John Grisham w jednej ze swoich najnowszych powieści zatytułowanej „Sycamore Row” i zarazem luźnej kontynuacji debiutanckiego „Czasu Zabijania”. Znów wracamy do hrabstwa Ford, fikcyjnego miasteczka Clanton w stanie Mississippi, w którym w trzy lata po legendarnym procesie Carla Lee Hailey w sumie niewiele się zmieniło. Życie toczy się swoim torem, dla jednych lepiej, dla innych trochę gorzej. Jake Brigance, obrońca Carla Lee, który w procesie życia stracił dom, ale liczył chociaż na jako taką sławę, nie zyskał zbyt wiele. Pracuje, trzyma się i rodzinnie wspiera z żoną Carlą, jednak nie jest to właśnie to, czego oczekiwał po wydarzeniach sprzed lat. Miało być tak pięknie, po prostu lepiej, a jest jak jest. Przynajmniej są cali i zdrowi i nawet Ku Klux Klan odpuścił po czasie. I nic by się nie zmieniło, gdyby nie list, który pewnego dnia trafia do rąk Jake’a. To niezwykły list. Skrupulatnie zaplanowany, wysłany na ostatnią chwilę, tuż przed śmiercią – testament wisielca.

Tym wisielcem jest Seth Hubbard. Za życia był on jednym z najbogatszych, o ile nie najbogatszym człowiekiem w hrabstwie. Wielomilionowy majątek zdobył tworząc swoje małe imperium, zupełnie od zera, zaczynając dosłownie z niczym, no może kilkoma akrami ziemi. Dorobił się wielkich pieniędzy, ale niekoniecznie rodzinnego szczęścia. W ostatnich latach mieszkał już zupełnie sam, opuszczony przez trzy poprzednie żony i chciwe dzieci, których nienawidził. Umierał na raka, a opiekowała się nim jego gosposia, czarnoskóra Lettie Lang. Gdy wiedział, że śmierć w męczarniach jest naprawdę blisko, a nie chciał tak umierać zamroczony lekami, spisał po raz kolejny swój testament. Tym razem odręcznie, bez świadków i wysłał go do Jake’a, tak, by dotarł w dwa dni po jego śmierci.

Seth Hubbard powiesił się pewnego ranka na jednym z jaworów rosnących przy tytułowej Sycamore Row (Alei Jaworów). Jego ostatnia wola wstrząsnęła okolicą, bo 90% majątku, bez słowa wyjaśnienia zostawił… Lettie. Pominął całą rodzinę, poza zaginionym od dekad bratem, dokładnie zaznaczając w dokumencie, że nic im się nie należy. Wyśmiał ich chciwość i zaznaczył, by testament odczytać dopiero po wszystkich uroczystościach związanych z pogrzebem, by prawdziwa natura i intencje jego fałszywej rodziny wyszły na jaw. Nie był to jednak jego jedyny testament, więc na swojego pośmiertnego obrońcę wyznaczył właśnie Jake’a Brigance’a. Wkrótce rozpoczyna się kolejny głośny proces, którego główną osią raz jeszcze stają się konflikty rasowe i rodzinne sekrety z przeszłości, o których wszyscy chcieli zapomnieć.

Tym razem Grisham nie skupił się na trudnych moralnych wyborach, ale w zamian poruszył temat ludzkiej pazerności, która potrafi połączyć ludzi bez względu na pozycję społeczną, wiek, płeć, czy rasę. Wielkie pieniądze to zawsze dziesiątki rąk, które koniecznie chcą się do nich dorwać, zagarnąć jak najwięcej, jak najmniejszym kosztem. W kolejce po miliony stają dzieci Hubbarda wraz z  armią prawników, a po drugiej stronie zagubiona Lettie, która w tej opowieści wydaje się być jedyną osobą, której na tych pieniądzach nie zależy i która dostrzega w tym hojnym geście więcej problemów niż przyszłego szczęścia. Ona wie, że stając się najbogatszą kobietą w takim hrabstwie jak Ford, do tego czarnoskórą, może oznaczać falę miejscowej nienawiści do końca życia. Bez względu na jej prawdziwe pobudki, bez względu na intencje darczyńcy. Bo przecież nikt nie wie dlaczego Lettie przypadło w udziale wszystko i dopiero przypadkowe wydarzenia i śledztwo odkryje zupełnie inną stronę całego procesu. I od tego momentu jedynie od ławy przysięgłych będzie zależało, jak zakończy się cała sprawa.

John Grisham nie byłby sobą, gdyby w „Sycamore Row” nie poruszył także odwiecznego konfliktu rasowego amerykańskiego Południa. Znowu mamy poczucie, że w Clanton nic się nie zmieniło i wcale zmienić nie zamierza, a takie sprawy jak Carla Lee, czy Lettie są jedynie kroplą w morzu tysięcy podobnych. Miało być lepiej, a lepiej wcale nie jest. Pomimo, że proces wcale nie toczy się w imieniu czy przeciw Lettie – chodzi tutaj o dowód na prawdziwość i pełnoprawność ostatniego testamentu Hubbarda – na każdym kroku Jake musi przypominać o co tak naprawdę rozgrywa się cała sprawa, nie tylko osobom trzecim, ale nawet prokuratorowi i sędziemu. Tak jakby wszyscy zapomnieli na czyje zlecenie się tam spotykają, bo w zupełnie naturalny sposób wychodzi z tego kolejny proces biali vs. czarni i nie ma od tego odwrotu, jak to w Mississippi.

W porównaniu z „Czasem zabijania”, „Sycamore Row” brakuje tego „czegoś”. Brakuje napięcia i wyczekiwania na rozwiązanie sprawy. Brakuje wątków pobocznych, które dodałyby tej opowieści tak potrzebnej pikanterii. I nie zrozumcie mnie źle – to doskonały thriller sądowniczy, ale… nic poza tym. Rozwiązanie tajemnicy Alei Jaworów nie zaskakuje. Przeraża, ale było łatwe do przewidzenia i kto potrafi wiązać poszczególne wątki nie będzie już wstrzymywał oddechu na zakończenie. Bo to znowu przecież Mississippi. Jeden z najbardziej rasistowskich stanów w USA. Miejsce z przeszłością, tragiczną i wciąż wstydliwą dla wielu Amerykanów, w której zawarły się lata prześladowań, linczów i rasowych potyczek. Zapisała się historia okrutnych wspomnień, o których strach rozmyślać. We krwi mieszkańców płyną uprzedzenia, których pokonanie zajmie jeszcze doświadczenia wielu pokoleń.  I żadne pieniądze tego nie naprawią.

O.

„Parabellum: Horyzont Zdarzeń” Remigiusz Mróz

Bombla_Parabellum#2

Kontynuacje doskonałych opowieści mają to do siebie, że w bardzo niewielu przypadkach zdolne są utrzymać poziom oryginału. Często bywa, że tracą spójność, rozjeżdżają się i gdzieś po drodze chaotycznie, jakby na siłę, rozbudowują zagubione wątki i rozpędzają się w kilku różnych kierunkach. Jednak, jak we wszystkim, istnieją wyjątki od reguły. Historie, które nieistotne ilu tomowe, trzymają poziom, w umiejętny sposób wciągają jeszcze głębiej czytelnika w swój świat i jeszcze długo nie pozwalają o sobie zapomnieć. Do takich niezwykle udanych, świetnie skonstruowanych kontynuacji należy z pewnością „Horyzont Zdarzeń”, czyli druga część wojenno-przygodowego cyklu autorstwa Remigiusza Mroza Parabellum (której nazwa pochodzi od parabellum zwanego Lugerem od nazwiska swojego twórcy, czyli klasycznego pistoletu oficerów wojska niemieckiego), której wydarzenia podejmują fabułę w chwili zakończenia pierwszej części, czyli „Prędkości Ucieczki” (klik!klik!).

„Horyzont zdarzeń” to wciąż jest historia miłości, o braterskiej przyjaźni i wojennej przygodzie, a także o nienawiści, która płynie falą przez Europę, nie dając się zatrzymać. Tym razem jednak Remigiusz Mróz postanowił przenieść środek ciężkości z bohaterów i połączyć ich przeżycia z wnikliwym ukazaniem dwóch wrogich obozów, które obsiadły Polskę z każdej strony, rozszarpując i pożerając po kawałku. Maria i Staszek nadal uciekają na zachód, do Francji, tym razem już sami, ścigani przez listy gończe hauptmanna Christiana Leitnera. Leitner natomiast zmaga się ze swoim przeniesieniem do służb SS i przyjazdem do Rawicza szalonego porucznika Johanna Blankenburga. A na wschodnich terenach okupowanych przez Sowietów z oprawcą walczy nieprzerwanie kompania Obelta, czyli Bronek, Chwieduszko i Kiljan, którzy po nieudanej próbie odbicia swojego dowódcy kierują się dalej na wschód. Sam Obelt, teraz już zostawiony samemu sobie, ranny i bezsilny, trafia do niemieckiego obozu jenieckiego dla polskich oficerów. Wszyscy oni mają swoje konkretne, prywatne cele i próbują wszelkimi sposobami osiągnąć je w nowej, niełatwej rzeczywistości. Tym razem jednak każdy z nich musi osobiście zmierzyć się z osaczającym go najeźdźcą.

Remigiusz Mróz idealnie zobrazował różnice między napierającą z zachodu Rzeszą a walącym ze wschodu Związkiem Radzieckim. Obu tyranom przyświeca jeden cel – zniszczyć Polskę, zmiażdżyć i wtłoczyć w to co zostało swoją filozofię nienawiści i zniszczenia. Obu charakteryzuje pierwotne zło płynące z ich obsesyjnych dowódców. Oba narody trawi gorączka zabijania. Jakieś nieokreślone szaleństwo, które trudno normalnemu człowiekowi pojąć nawet po latach. Wśród nazistów jednak to szaleństwo i okrucieństwo zdają się być wpisane w konkretny system. Kierują się określonymi, narzuconymi z góry regułami. Dobrym przykładem jest tutaj Christian Leitner, wyznawca przysłowiowego Ordnungu, gdzie wszystko musi mieć swoją konkretną przyczynę, cel i musi do czegoś prowadzić. Jest zimny i zdystansowany, potrafi trzeźwo określić sytuację, wymijając chorobliwą propagandę Hitlera. Z drugiej strony Johann Blakenburg, ślepo wykonujący rozkazy, niby wydaje się skończonym sadystą, a jednak również jego działania mieszczą się w kodeksie postępowania grup specjalnych niemieckiego wojska.  Działają „czysto”, układnie, według ustalonych regulaminów, nawet jeśli wydaje się, że jest inaczej.

Dopełnieniem obrazu opętanej porządkiem i prawem Rzeszy są miasteczka i wioski niemieckie, jakie mijają w swojej podróży Maria i Staszek. Gdy po ucieczce trafiają do protestanckiej wioski aż wstyd im się pokazywać na ulicy! Wszędzie czysto, pachnąco, klomby kwiatów i ludzie spacerujący za rękę. Jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby za ich granicą nie działy się wszystkie okrucieństwa. Ot, płyną zwyczajne dni. Dzieci marzą o przyłączeniu do Hitlerjugend, organizowane są pochody i pomniejsze uroczystości. Nad wszystkim czuwa uwielbiany Führer i nikt niczym specjalnie nie musi się przejmować. Idylla. Sielanka. Uśmiechnięci ludzie, którzy skorzy są pomóc potrzebującym. O ile nie okażą się oni być Polakami. Albo Żydami.

A jednak mieszkańcy wschodniej granicy leżącej w gruzach Polski gotowi są spakować manatki i uciec prosto w ramiona nazistów byle dalej od najeźdźcy ze wschodu. Radzieccy żołnierze okazują się być jak dzikie bestie spuszczone z łańcucha. Nikt nad nimi nie panuje. Nikt nimi nie dowodzi. Są uosobieniem wojennego chaosu, największego koszmaru, jaki może spotkać mieszkańców okupowanych ziem. Brudni, śmierdzący nie kierują się żadnym kodeksem. Nie mają regulaminu. Za bestialskie zbrodnie nie odpowiadają przed kimkolwiek. Ich celem jest jedynie siać grozę i zniszczenie. Wpadają do domów jak sfora psów, zawsze w pace, gwałcą kobiety na śmierć, zabijają dzieci, znęcają się nad starcami, by na koniec wszystko za sobą spalić, wrzucić do rowu i odejść zanosząc się pijackim śmiechem. Są zupełnie nieprzewidywalni. Opętani wolnością i bezkarnością.

W „Horyzoncie Zdarzeń” to chłopaki kompanii Obelta muszą zmierzyć się z tak potwornym wrogiem. Są świadkami niewyobrażalnych okrucieństw i nic nie mogą zrobić. Osobą, która może niejako dobrze zobrazować przykład radzieckiego żołnierza jest niejaki Wiektor Iwanowicz Sidorenko, na którego trafia kompania. Człowieka, który będąc w grupie innych mu podobnych, zupełnie na ślepo podążał za współbraćmi. Na instynkt. Nie myślał. Nie zastanawiał się nad konsekwencjami. Po prostu działał. Dopiero gdy zyskał czas, by dojrzeć zniszczenie, postanawia pomóc. I nawet  okazuje się nie być taki zły, chociaż szaleństwo płynie mu we krwi razem z galonami wódki.

Jak zdążyliście już pewnie zauważyć „Horyzont Zdarzeń”, podobnie jak „Prędkość ucieczki”, pędzi naprzód, wciąga w fabularne szaleństwo i aż z trudem można się od niego oderwać. A zupełnie przy okazji Remigiusz Mróz daje nam całkiem porządną lekcję historii, jej wybranych elementów, przeżywanych i widzianych oczami zwykłych ludzi: żołnierzy, ruchu oporu, czy mieszkańców okupowanych terenów. Ich sytuacja zmienia się co chwilę, przekształca jak w kalejdoskopie. Wojna nie pozwala o sobie zapomnieć, nie daje oddechu ani na moment. Nikt nie jest bezpieczny. Nie istnieją idealne kryjówki. Zagrożenie czyha dosłownie z każdej strony. Druga część cyklu Parabellum trzyma mocno poziom, w narracji, trybie opowieści nie zmienia się nic – doskonała wojenna historia z wątkiem przygodowym trwa, tak jak wciąż próbują wytrwać i odnaleźć się w nowej rzeczywistości jej bohaterowie. Maria, Staszek, kompania Obelta, Holzer i nawet Leitner – oni wszyscy jeszcze bardziej ludzcy, jeszcze bliżsi i tak samo znajomi, jak poprzednio. Nie pozostaje nic innego, jak czekać na kolejny tom, bo finał „Horyzontu Zdarzeń”, moi Drodzy, wbija w fotel i zmusza do zagryzania paznokci z nerwów. Oby wkrótce!

O.

*Za książkę wraz z przemiłą dedykacją dziękuję pięknie autorowi Remigiuszowi Mrozowi 🙂

„Parabellum: Prędkość Ucieczki” Remigiusz Mróz

Bombla_Parabellum01

W ostatnich dwóch dekadach popkultura całkowicie przejęła i przyswoiła sobie tematykę II Wojny Światowej. Ten wydawałoby się trudny temat jest eksploatowany z każdej strony, stał się po prostu modny w każdej dziedzinie i każdym możliwym gatunku – w kinie triumfują produkcje nawołujące do spielbergowskich „Listy Schindlera”, „Szeregowca Ryana” czy serialowej „Kompani Braci”, na równi z filmami luźno czerpiącymi z tego historycznego okresu, w stylu „Kapitana Ameryki”. Podobna sytuacja jest z grami, gdzie serie jak „Call of Duty” czy „Medal of Honor” występują jednocześnie z tytułami typu Wolfenstein. To zróżnicowanie w formie pozwala współczesnemu odbiorcy doskonale dopasować tematykę II Wojny Światowej do siebie i przyswoić na swój sposób, bez konieczności skupiania się wyłącznie na jej pojedynczym aspekcie, czy na konkretnych, wymuszonych emocjach.

Inaczej ma się jednak sytuacja w literaturze. Bo w tym przypadku temat nazistowskich zbrodni, Holokaustu i dramatów wojennych wciąż często traktowany jest w sposób klasyczny, z naciskiem na patos i ludzki dramat. Cierpienie, śmierć, cierpienie i tak w kółko, aż do przejedzenia i odarcia z głębszych odczuć czytelnika, niestety. Wydawanych jest mnóstwo tytułów z podobnej kategorii, świetnych, a jednak jakoś już tematycznie przegadanych, jak młodzieżowa „Złodziejka książek” Markusa Zusaka, „Biegnij chłopcze, biegnij” Uri Orleva, czy „Dziewczynka w zielonym sweterku” Krystyny Chiger. Największą rolę odgrywają tam potworne, inspirowane prawdą wspomnienia, nieszczęście, ból i rozpacz, których nie da się zapomnieć.

Zupełnie z innej strony do tematu II Wojny Światowej podszedł Remigiusz Mróz w swojej przygodowo-historycznej serii Parabellum (tak w ramach szybkiego wyjaśnienia: parabellum zwany Lugerem od nazwiska swojego twórcy, to klasyczny pistolet oficerów wojska niemieckiego), której pierwszy tom nosi intrygujący tytuł „Prędkość ucieczki”. Już od pierwszych stron widać, że nie będzie to jedna z tych wyciskających łzy powieści, ale mocna, okraszona czarnym humorem nietypowa opowieść wojenna, w duchu kultowej „Wielkiej ucieczki”, „Złota dla zuchwałych”, czy „Bękartów Wojny”. Czuć świeże, nowoczesne podejście do tematu, odizolowane od dramatycznych wspomnień, ale traktujące wojnę, jako możliwość opowiedzenia pasjonującej historii o kilku wyjątkowych bohaterach, niekoniecznie przebywających na głównych frontach. W ten sposób powstała doskonała powieść, w której zamiast dużych miast są dworki, zamki, górskie wioski i małe polskie miasteczka, a realizm historii czasami miesza się z intrygującymi przygodowymi elementami, jak spotkanie znachora, czy wioskowej czarownicy.

„Prędkość ucieczki” to opowieść o miłości. Niby takie proste, prawda? Ale będzie to miłość wystawiona na dziesiątki prób. Miłość na przekór i pod wiatr, bo nie ma już nic bardziej niebezpiecznego od uczucia Polaka i młodej Żydówki, gdy agresorzy wdzierają się do kraju z każdej ze stron, siejąc filozofię zniszczenia i nienawiści. Stanisław Zaniewski i jego narzeczona Maria zaryzykują i wyruszą na zachód, by ratować swoje życie i zacząć wszystko od nowa. Staszek i Maria są wyjątkową parą. On, cztery lata młodszy od narzeczonej, często poddaje się jej woli, jednak wspiera w trudnych momentach. Maria natomiast jest silna i przebojowa. Potrafi szybko podejmować decyzje i posiada tą niezwykłą umiejętność znalezienia rozwiązania każdego problemu. Interesuje się polityką i dzięki temu od miesięcy była świadoma zagrożenia ze strony Niemiec. Atak nie był dla niej niezrozumiałym zaskoczeniem. To dzięki niej narzeczeni wyruszają w podróż życia, mając za przewodnika tajemniczego, nieprzewidywalnego Holzera, znajomego rodziny Marii, których łączy mroczny sekret z przeszłości.

Powieść Remigiusza Mroza to także, a może przede wszystkim, opowieść o wielkiej, braterskiej przygodzie. Bronek Zaniewski, starszy brat Stanisława, stacjonuje wraz ze swoją jednostką na granicy z Rumunią. Wieść o ataku Rzeszy na Polskę nakazuje im powrót do kraju i czekanie na konkretne rozkazy. Jednak po nalocie Luftwaffe z żołnierskiej drużyny zostaje już tylko czwórka: Bronek, Chwieduszko, Kiljan i ich dowódca, kapitan Obelt. Ta mała kompania nie podda się, nie wycofa, ale wbrew wszystkiemu, kierując się honorem i miłością do ojczyzny, wróci na swoje ziemie, by spróbować bronić upadającej Polski. Staną się legendą, żywą opowieścią i postrachem Niemców, organizując zasadzki oraz ratując całe rodziny przed masowymi mordami.  Będzie brutalnie, krwawo i męsko, a każdy z polskich żołnierzy będzie gotów poświęcić własne życie, by ratować okupowany kraj i jego obywateli.

W wojennych opowieściach nie może zabraknąć samego najeźdźcy, który w tym przypadku jest jednym z najgorszych i najbrutalniejszych wrogów. Niemcy, Adolf Hitler i jego sen o Tysiącletniej Rzeszy, która uratuje świat. Przed czym? Nie wiadomo, ale w jego chorą, wyrafinowaną filozofię wierzy dwóch głównych przedstawicieli nazistowskiej strony – hauptmann Christian Leitner i SS-man porucznik Blankenburg. Leitner to klasyczny przypadek służbisty. Na wojnie kieruje się kodeksem wojskowym, pilnuje, by ściśle dopełniać swoje obowiązki, a przede wszystkim trzyma żelazną dyscyplinę wśród swoich żołnierzy. Wierzy w Rzeszę, ale nie w bezsensowną przemoc, ani gwałt, co intryguje i sprawia, że jego postać staje się wielowymiarowa, odbiegając od wizerunku typowego nazisty. Natomiast Blankenburg jest modelowym SS-manem. Podnieca go zadawanie bólu, jest mistrzem wyrafinowanych metod torturowania i zabijania. Jego psychopatyczny umysł wciąż poszukuje godnego siebie przeciwnika, niszcząc wszystkich innych po drodze.

Pierwszy tom Parabellum ma w sobie wszystko, czego wymagać można od doskonałej wojennej historii z wątkiem przygodowym. Jest miłość, jest kompania braci, walka za honor ojczyzny i walka z demonicznym wrogiem. Remigiusz Mróz zadbał o najmniejsze szczegóły. Nazewnictwo, wygląd, mijane po drodze miejsca – to wszystko idealnie do siebie pasuje i świetnie uzupełnia dramatyczne przeżycia bohaterów. Jest tu romans i perypetie, braterstwo i walka, wszystko to na tle rozrywanej, rozpadającej się Polski, której już nic nie może uratować. Okrucieństwo wojny, potworne widmo Holokaustu na horyzoncie i cierpienie milionów ludzi. I  w tym wszystkim zwyczajni ludzie – Staszek, Maria, Bronek i inni, którzy nie chcą się poddać i wierzą, że jeszcze nie wszystko stracone. Tak bliscy. Tak jakoś znajomi i podobni w swoim uporze do nas, współczesnych. Nie pozostaje nic innego jak porwać się w wir ich historii i spróbować odmienić los.

O.

„Jej wszystkie życia” Kate Atkinson

Bombla_JejWszystkieŻycia

 

„A gdybyśmy tak mogli przeżywać nasze życie raz za razem, żeby wreszcie zrobić to jak należy? Czy to nie byłoby wspaniałe?”

Déjà vu. Poczucie, że obecna chwila wydarzyła się już kiedyś, w nieokreślonej przeszłości i teraz przeżywamy ją od nowa. Dotyczy całych sytuacji, wyciętych z życia momentów, które jakoby miałyby się powtarzać i nieść za sobą wspomnienia. Podobno, według przeprowadzonych w skali światowej badań, uczucie „już widzianego” przydarza się od 30-96% zdrowej populacji i towarzyszy mu zawsze pewność, że to przecież niemożliwe. Nie można przeżywać od nowa czegoś, co dopiero się dzieje. Bo nie ma przecież alternatywnych rzeczywistości, nie ma innych światów tuż obok naszego, czas płynie, a nie zawraca raz po raz. A co jeśli déjà vu to faktycznie krótkie „zwarcie” w czasoprzestrzeni? Kilkusekundowe okno do innego świata? Innego życia, które gdzieś tam trwa, albo trwało w przeszłości i jego wyrwane z kontekstu fragmenty, nacechowane intensywnymi emocjami, potrafią pokonywać bariery, przedostając się do naszego życia tu i teraz?

Déjà vu jest najprawdziwszą rzeczywistością dla bohaterki powieści „Jej wszystkie życia„, czyli najnowszej, dziewiątej już książki wielokrotnie nagradzanej brytyjskiej pisarki Kate Atkinson. Autorka wykorzystuje znaną koncepcję, wtłaczając ją w przestrzeń historyczną Europy pierwszej połowy dwudziestego wieku. Czytelnik ma szansę z zapartym tchem śledzić losy Ursuli Todd, od czasów narodzin aż do śmierci, na różnych etapach, w kolejnych osiach czasowych, zawsze jednak u progu światowych zmian, które doprowadzą do wielkich tragedii i potwornych wydarzeń na całym świecie. Ukazując kolejne życia Ursuli, od ich najwcześniejszych momentów, Kate Atkinson poprzez subtelne mikro-zmiany, pozornie nieistotne przekształcenia zdań i znaczeń, buduje napięcie i kreuje dzieje swojej bohaterki wciąż od nowa, dając jej nowe możliwości, tworząc szanse zaprzepaszczone w innym życiu. Ursula rodzi się, żyje i umiera wciąż od nowa, zawsze na innych etapach i w innych konfiguracjach,

Powieść rozpoczyna się w listopadzie 1930 roku, gdy młoda kobieta wkracza do zatłoczonej niemieckiej kawiarni. Dosiada się do stolika pewnej pary – on wyjątkowo pewny siebie „niemęski mężczyzna” i ona – wyzywająca blondynka. Po chwili niezobowiązującej konwersacji kobieta wyciąga pistolet i strzela prosto między oczy mężczyzny. Właśnie ginie niedoszły Führer, Adolf Hitler. Piękna wizja, prawda? Jeden celny strzał, jeden moment i znika on, a wraz z nim znika idea tysiącletniej Rzeszy, obozy zagłady i prysznice, które wcale nie były prysznicami.  Gdzieś w alternatywnej rzeczywistości nie będzie II wojny światowej, nie wydarzą się czystki etniczne, bombardowania, czy anihilacja milionów niewinnych ludzi. Idylla, piękna wizja, która pryska jak bańka mydlana w chwilę później, gdy młoda zamachowiec ginie przeszyta kulami ochrony Hitlera i… rodzi się na nowo w 1910 roku podczas śnieżnej zawiei, by umrzeć raz jeszcze, zanim złapie pierwszy oddech. I rodzi się ponownie.

Cykle narodzin i śmierci Ursuli wydają się wydłużać z każdym kolejnym przeżytym przez nią dniem. Nawet godziny mają tutaj znaczenie, małe gesty, nieodbyte rozmowy domowników, czy kłótnie między rodzeństwem. Wszystko się liczy – każdy podjęty wybór ma znaczenie i realnie wpływa na dalszy ciąg historii. W ten sposób mamy szansę wiele razy przeżywać narodziny dziewczynki i jej kolejne śmierci. Ursula raz umiera zaraz po przyjściu na świat, przyduszona pępowiną, raz na hiszpankę, raz przez utonięcie, raz podczas bombardowania i tak dalej, w kółko, jednak zawsze wydłużając swój czas przeżyty na świecie przez „wspomnienia” z innego życia. Déjà vu, które pozwala jej niejako kształtować nadchodzące wydarzenia. Tak naprawdę w „Jej wszystkich życiach” obserwujemy jedynie ułamek możliwości bohaterki. Liczba zmiennych, a co za tym idzie skutki tych zmian, są tak naprawdę nieskończone i mogą powielać się całą wieczność. Powieść nie kończy się, ale wraca do początku, do lutowej śnieżycy 1910 roku, kolejnych narodzin (w tym wypadku oryginalny tytuł Life After Life z ang. życie po życiu wydaje się być o wiele bardziej adekwatny).

W jakimś momencie podczas lektury tej powieści, czytelnik może zapytać, jaki jest w takim razie cel Ursuli? Czy w ogóle istnieje jakiś, czy po prostu żyje i metodą prób i błędów stara się naprawić nieodwracalne szkody? Odmienić swój los i tym samym wpłynąć na dzieje świata? Oszukać przeznaczenie, wykorzystać swoją wiedzę i chociaż raz nie dopuścić do tego, co i tak musi wydarzyć się gdzieś w innym świecie, naszym świecie? Cel wydaje się być jeden – jest nim niedopuszczenie Adolfa Hitlera do władzy. Co za tym idzie uratowanie milionów istnień, w tym jej ukochanego młodszego brata Teddy’ego, a może nawet całej rodziny? Jedno jest pewne – czas nie pędzi tu ciągle naprzód, ale stanowi wartość płynną, niepewną, powielającą się w nieskończoność, w której można brodzić i zawracać, jeśli tylko da się pamiętać.

W „Jej wszystkich życiach” Kate Atkinson podjęła dość ryzykowny, niemniej niezwykle intrygujący motyw fabularny. Takie przeżywanie swojego życia wciąż od nowa, umieranie i powracanie do punktu wyjścia, by zacząć wszystko od początku, wydaje się o wiele bardziej pasować do tematyki science fiction, światów i opowieści wyobrażonych, gdzie historia nie powiela prawdziwej rzeczywistości, nie biegnie alternatywnie, ale wręcz przeciwnie, tworzy się w zupełnie nowym świecie wyobraźni. Niestety to, cojuż się wydarzyło nigdy się nie zmieni, a bolesne dzieje świata na zawsze już takimi pozostaną.

„Jej wszystkie życia” to świetnie napisana powieść dla wszystkich czytelników, którym niestraszne są powielane motywy, wyszukiwanie niuansów i zmian w każdej kolejnej odsłonie życia bohaterów, czy usilne próby naprawiania świata przez główną bohaterkę powieści przeżywającą raz za razem déjà vu.  Ciekawie poprowadzona fabuła, świeża odsłona klasycznej rodzinnej sagi oraz próba odpowiedzi na nurtujące pytania o egzystencję człowieka i sens wszystkiego sprawiają, że powieść Kate Atkinson robi wrażenie i nie daje o sobie zapomnieć.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, do poczytania również TUTAJ.

„Bracia Sisters” Patrick DeWitt

Bombla_BraciaSisters
 

„To dziwny czas na życie na ziemi.”

Był taki okres, gdzieś w początkach drugiej połowy dwudziestego wieku, kiedy gatunek zwany westernem zawojował popkulturę i stał się niezwykle lubiany zarówno w swojej wersji filmowej, jak i literackiej. Szalony Dziki Zachód przyciągał awanturnictwem, przygodą i dzikimi preriami zamieszkanymi przez wojownicze indiańskie plemiona. Przygody banitów, rewolwerowców, poszukiwaczy złota i kowbojów biły rekordy popularności i prawie każdy dzieciak w tamtych czasach naśladował ulubione postacie żywcem wyciągnięte z ukochanych filmów, czy książek. Potem przyszła epoka anty-westernów, by w końcu western wycofał się w cień i został zastąpiony innymi i bardziej nowoczesnymi gatunkami. Próby wskrzeszenia legend Dzikiego Zachodu podejmowało w ostatnich latach wielu twórców i jak to bywa ze wskrzeszaniem czegokolwiek, ze średnio ciekawym skutkiem. Jest jednak coś takiego w początkach nowego tysiąclecia, co pozwala na zabawę formą, odświeżanie zastanych  gatunków i co daje szansę na wzniecenie nowej mody na to, co niby już przeminęło i zaginęło w odmętach historii popkultury.

Ożywają uśpione saloony i spowite pyłem amerykańskie miasteczka, wracają poszukiwacze złota, a szlaki znowu wypełniają się awanturnikami w doskonałej,westernowej powieści Patricka DeWitta zatytułowanej „Bracia Sisters”. Stany Zjednoczone. Rok 1851. Oregon. W najlepsze trwa Gorączka Złota. Kwitnie handel, a gospodarka rozwija się w zaskakującym tempie. Po złoty kruszec ukryty w rzekach Kalifornii, z całego kraju zjeżdżają tłumy spragnionych bogactwa ludzi. Szlaki pełne są kupieckich karawan zmierzających na południe, maruderów i złodziei, którzy w zaślepionych rządzą zysku poszukiwaczach widzą łatwy i szybki łup. W stronę Kalifornii zmierzają także Eli i Charlie Sisters – wyjątkowi bracia uznawani za postrach Dzikiego Zachodu. Czarne charaktery, czarne serca i okrucieństwo zapisane w genach. Płatni zabójcy, doskonali strzelcy, awanturnicy, których zła sława wyprzedza na każdej drodze. Wszyscy ich znają, wszyscy się ich boją. Słyną ze swojej brutalności i z tego, że zawsze wykonują powierzone im zadania, nie zadając zbędnych pytań co do losu tych, których życie oddano w ich ręce.

W Kalifornii bracia Sisters mają do wykonania kolejne zadanie zlecone przez niejakiego Komandora, dla którego pracują w rodzinnym stanie. Po ostatniej, średnio udanej robocie, Eli i Charlie liczą na szybki zysk i równie szybki powrót do domu, odkuci i przygotowani do kolejnych zadań. Ich celem jest niejaki Hermann Kermit Warm, poszukiwacz złota, który podobno okradł Komandora. Bracia mają się go pozbyć, odebrać własność szefa, a wszystko za godną znanych zabójców zapłatę i obietnicę kolejnych zleceń. Zaczyna się dla nich podróż pełna często surrealistycznych, czasami magicznych spotkań i nowych wyzwań, jednak najważniejsza będzie przemiana, jaka zajdzie w postrzeganiu otaczającej ich rzeczywistości. W tę podróż czytelnicy wyruszają razem z młodszym z braci, czyli Eli. To jego oczami postrzegamy świat Dzikiego Zachodu, a przede wszystkim jego starszego brata, jego wzór do naśladowania, czyli Charliego.

Eli ciągle obserwuje brata, porównuje się do niego, ale te porównania nigdy nie wychodzą na jego korzyść, niestety. Charlie jest szczuplejszy, mądrzejszy i lepiej orientuje się w meandrach fachu, jakim się parają. To on zazwyczaj kieruje ich wyprawami, rozplanowuje zadania. Charlie nie ma sumienia, nie zna litości i wydaje się, że zawsze potrafi znaleźć rozwiązanie w każdej sytuacji. Oczywiście ma swoje słabości, na przykład nie potrafi pić z godnością, jest wybuchowy i nie szanuje kobiet, ale pomimo to, w oczach Eli jego brat jest po prostu lepszy. Dlatego też nie wykłóca się z nim o pieniądze, nie sprzeciwia się, gdy to Charlie dostaje lepszego konia, ani nawet wtedy, gdy Komandor mianuje go szefem wyprawy do Kalifornii. Przyjmuje swój los ze spokojem i pozostaje w cieniu. Jednak coś zmienia się w spojrzeniu Eli i coraz częściej rozmyśla on o zakończeniu pracy płatnego zabójcy. Podróż na południe otwiera przed nim nowe możliwości i daje szansę przemyślenia swojego życia na nowo.

W opowieści o braciach Sisters nie brakuje elementów baśniowo-przypowieściowych. To historia drogi, na której kolejne spotkania, kolejne przygody, przyniosą więcej filozoficznych przemyśleń niż krwawych rozliczeń. Chociaż, jak to na Dzikim Zachodzie bywa, nie obędzie się bez okrucieństwa i dziwności. O ile okrucieństwo jest jak najbardziej oczekiwane i wytłumaczalne, to elementy tajemnicze nie są już tak oczywiste w takim wydawałoby się przewidywalnym otoczeniu. Eli i Charlie napotykają po drodze tajemniczego, płaczącego wędrowca, trafiają do domu staruchy, która rzuca uroki, a jednemu z braci śni się dziwna dziewczynka niosąca ze sobą śmierć. A poza tym, każdego dnia bracia Sisters trafiają na traperów, zwykłych podróżnych i podobnych sobie zabójców. Odwiedzają burdele, saloony i  obozy poszukiwaczy złota. Niby niedługa droga z Oregonu do pławiącej się w złocie Kalifornii ukazuje pełny przekrój społeczeństwa tamtego okresu, zależności kulturowe i obyczajowe.

„Bracia Sisters” to niezwykle udany powrót do zapomnianego gatunku, jakim jest western i tym samym równie udana próba wskrzeszenia legendy Dzikiego Zachodu. Powieść DeWitta wydaje się być hołdem złożonym klasykom gatunku, czerpiącą inspiracje z najlepszych opowieści, zarówno tych filmowych, jak i literackich. Czytelnicy znajdą tutaj wszystko, czego potrzeba wciągającej i pędzącej naprzód powieści przygodowej – barwne postacie, czarny humor i mnóstwo pełnokrwistej, mocnej akcji, niepozbawionej intensywnych szczegółów. Ale najważniejsi są tutaj oczywiście dwaj bracia, Eli i Charlie, ich relacje i przemiana, jaka zachodzi gdzieś po drodze. Przemiana, która jak to w westernach bywa, prowadzi do odkupienia i nie pozwala zapomnieć, że nic nie jest tylko i wyłącznie czarne bądź białe, ale złożone z setek odcieni szarości, często trudnych do odróżnienia. „Bracia Sisters” to kawał westernu i wspaniała opowieść nie tylko dla miłośników gatunku.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, do poczytania również TUTAJ.

„Zimowa Opowieść” Mark Helprin

Bombla_ZimowaOpowieść

 

„(…) od razu zorientował się, że pod całą tą szarością tętni jakaś niewidzialna siła, że miejskie zdarzenia i cuda są wyłącznie jej efektem, że to ona wszystko nasyca, że właśnie ona wyrzeźbiła miasto, nim zdążyło otworzyć oczy. Czuł, jak ta siła pulsuje we wszystkim naokoło, i wiedział, że wszyscy mieszkańcy miasta, choć szczycą się niezależnością, podlegają jej całkowicie i dogłębnie jak instrumenty wielkiej orkiestry. Przemykali obok niego, dając upust swym namiętnościom: walczyli, szarpali się, podrygiwali jak marionetki.”

Fenomen miasta, wielkiej nowoczesnej metropolii, na obrzeżach której skrywają się setki tysięcy ludzkich istnień, fascynuje pisarzy od lat. Jest coś przyciągającego w tych wielkich skupiskach, które wydają się nigdy nie spać, wibrując tętniącym na okrągło życiem. Zarazem brutalne, jak i delikatne. Zawsze pełne kontrastów. O miastach pisało wielu i wielu próbowało uchwycić ich prawdziwą naturę, ale tam nic nigdy nie jest stałe. Takie miasto to kalejdoskop wrażeń i doznań. Wielokulturowy tygiel wspomnień, historii i legend. Nieuchwytny i nieosiągalny.

Jedną z takich opowieści próbujących zatrzymać, chociaż na chwilę, miejski pęd jest „Zimowa opowieśćMarka Helprina wydana w 1983 roku. Ta ni baśń, ni przypowieść dzieje się w odrealnionym, nieco magicznym Nowym Jorku, w którym wciąż zderzają się i walczą ze sobą tradycja z nowoczesnością, czystość z niemoralnością i dobro ze złem. Wszystko rozpoczyna się w czasie największych przemian – nadchodzi wiek maszyn, wielkich technologii i ogromnego kapitału. Ludzie kotłują się tutaj zagubieni, próbując znaleźć punkt zaczepienia, ale wnętrze tego miasta-potwora nie pozwala im na pewność, ani na jakąkolwiek stabilność.

Z początku może się wydawać, że „Zimowa opowieść” to historia ponadczasowej miłości. Jednak głębokie uczucie Petera Lake’a i Beverly Penn jest przede wszystkim pretekstem, by opowiedzieć historię tajemniczego miasta i pokazać mechanizmy, jakie nim rządzą. Miasta wyjątkowego, innego niż wszystkie inne na świecie. Mark Helprin na każdej stronie powieści składa hołd metropolii Nowy Jork, ukazując ją w całej swej okazałości. Co rusz porównuje miasto do żywej istoty, bezwzględnej, ale sprawiedliwej i pełnej miłości do swoich mieszkańców. Pulsującej kreatury z epok poza czasem, wywodzącej się z eonów wieczności. Wielkiego zwierzęcia pożerającego energię życiową tych, którzy zagubili drogę wśród jego zaułków. Wymaga wielu ofiar, ale zawsze w zamian oferuje schronienie i dobrą zabawę.

Ludzie są tutaj wyłącznie symbolami, narzędziami dokarmiającymi opowieść o sprawiedliwym miejskim tworze. Chwilami przypominają jedynie zbitkę nic nieznaczących, często ekscentrycznych i odrealnionych postaci, kierujących się mistycznymi pobudkami. Kobiety u Helprina są zawsze piękne, zawsze kochające i zdolne do nieludzkich poświęceń. Stanowią dopełnienie praktycznych, silnych mężczyzn, przybitych poczuciem odpowiedzialności za wszystko, co słabsze i bardziej delikatne od nich. Idealne pary kontrastują ze zezwierzęconymi bohaterami z pogranicza tego, co realne i nierealne, postaciami poza nawiasem, należącymi do ciemnej strony ludzkiej natury i zapomnianych dzielnic Nowego Jorku.

Niemniej każdy z bohaterów „Zimowej opowieści” ma do odegrania szczególną rolę. Jest jednym z bardzo konkretnych trybików wspierających cały skomplikowany miejski mechanizm. Nie przez przypadek zostali dobrani tak, by reprezentować wybrane grupy społeczne i obyczajowe. W ich opisach króluje dualizm, podobnie jak w charakterze całego Nowego Jorku. Najbogatsi spacerują jedną ulicą z tymi najbiedniejszymi, których w spowitym wieczną zimową aurą mieście, jest niezliczona ilość. Z zakazanych zaułków, mrocznych zakątków i uliczek bez nazwy wychylają się żebracze dłonie, pełzają schorowane, osierocone dzieci, a nocą królują gangi z okrutnymi Krótkimi Ogonami, na których czele stoi niepokonany i niedotykalny Pearly Soames. Bogactwem i dobrocią dzieli się rodzina Pennów, której ojciec odpowiedzialny jest za założenie gazety The Sun. A z nizin grupy robotniczej wyłania się zagubiony w czasie-bezczasie Peter Lake. Każdy z nich skazany jest niejako na piękno bądź szpetotę, bogactwo lub biedę. Muszą podejmować skrajne wybory i zachowywać się w równie skrajny sposób, na życie lub śmierć, jak gdyby nie miało być już przed nimi jutra. Miasto tworzy ich, by zaraz potem hojnie obdarować lub z czasem poddać całkowitej degeneracji i zniszczeniu.

A należy pamiętać, że w zimowym mieście stworzonym przez Marka Helprina zarówno czas, jak i przestrzeń są całkowicie względne. Nie zależą od niczego, po prostu dla każdego mijają inaczej i inaczej wyglądają. Czas w „Zimowej opowieści” jest kwestią umowną. Jednocześnie może być to początek XX wieku, jak i połowa lat pięćdziesiątych, czy dziewięćdziesiątych. Przestrzeń załamuje się, wygina i przekształca pozwalając wędrować między epokami, otwierając nowe drogi ucieczki i nowe możliwości. Symbolem takiej zmiany jest tajemnicza biała ściana, którą tylko nieliczni zdołali bezpiecznie przekroczyć, w tym Peter Lake na swoim anielskim białym koniu, a tuż za nim szalony Pearly, w odwiecznym pościgu. W niepewnym świecie wiecznego lodu tylko uczucia i wspomnienia pozostają stałe i to właśnie one motywują każdego z bohaterów do działania. Kluczem do tej dziwnej rzeczywistości jest miłość, której udaje się przetrwać wszelkie przeciwności losu, wszelkie czasowe załamania i epokowe zmiany. Tylko ona jest pewna i tylko ona pozwala przetrwać głównym bohaterom.

W „Zimowej opowieści” Mark Helprin zabiera czytelników w szaleńczą podróż po buzującym sekretnym życiem i pulsującym namiętnościami tysięcy ludzi organizmie miasta tajemnic, jakim jest Nowy Jork. Cała powieść jawi się jako triumfalny pean na jego cześć i na rzecz sekretnej mocy tworzenia, jaka wypływa z jego wnętrza. To hymn napisany dla metropolii, która jest bytem samym w sobie, a nie jedynie miejscem pełnym martwych budynków i ulic. Tworem pełnym sprzeczności, gdzie sposobu życia nie wyznaczają wcale jego mieszkańcy – anonimowe, samotne tłumy. Helprin poprzez poszczególne historie bohaterów, skacząc w czasie i epokach udowadnia, że miasto żyje, ma swój wyjątkowy charakter i to nie miasto dostosowuje się do nas, ale to my musimy dostosować się do niego, nieświadomi zachodzących w nim mechanizmów, nieuchwytnych zmian i ulotnych chwil, które przeżyte raz, już nigdy się nie powtórzą.

„Na każdym rogu miasta odgrywane są sceny tryumfu i sceny upadku. Miasto jest jak kalejdoskop światła i cienia, obrazuje nasz stan umysłu dużo lepiej niż koło fortuny, które choć ma dwa odpowiednie bieguny, nie dzieli właściwie czasu i zdarzeń. (…) Ci, którzy o tym wiedzą, są gotowi cierpieć, bo mają pewność, że nic nie dzieje się na próżno.”

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się  14 lutego, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Handlarz ksiąg przeklętych” Marcello Simoni (przedpremierowo!)*

Bombla_HandlarzKsiągPrzeklętych

 

„Dotychczas myślałem, że wszelka księga mówi o rzeczach, ludzkich albo Boskich, które są poza księgami. Teraz zdałem sobie sprawę, że nierzadko księgi mówią o księgach albo jakby ze sobą rozmawiają. W świetle tej refleksji biblioteka wydała mi się jeszcze bardziej niepokojąca. Była więc miejscem długiego i wiekowego szeptania, niedostrzegalnego dialogu między pergaminami, czymś żywym, schronieniem sił, których ludzki umysł nie mógł opanować, skarbcem tajemnic pochodzących z mnóstwa umysłów i żyjących po śmierci tych, którzy je wytworzyli albo uczynili się ich pośrednikami.”

Imię Róży Umberto Eco

Księgi szepczące o księgach, nawiązujące do innych dzieł literatury, intrygujące odniesieniami do tekstów zapomnianych. Wciągające w niekończące się poszukiwania. Snujące opowieści z pogranicza prawdy i starożytnych legend. Księgi, które obiecują historie przeklęte, skrywające sekrety ludzkości, ze wszelkich możliwych dziedzin. Dające nadzieję na zdradzenie tajemnic życia wiecznego, wielkiego bogactwa i na zdobycie wpływów, o których nikomu się jeszcze nie śniło. Na podzielenie się wiedzą, której gruntowne zbadanie zajęłoby niejeden żywot mędrca. Historie o księgach, które stanowią największą pożywkę dla wyobraźni wygłodniałego czytelnika, spragnionego pochłonięcia opowieści, zagłębienia się w nią i rozwiązania zagadek, jakie w sobie kryje.

Opowieść o mitycznej księdze snuje Marcello Simoni w swojej powieści „Handlarz Ksiąg Przeklętych”, pierwszym tomie serii o Ignaciu z Toledo, handlarzu relikwiami i poszukiwaczu sekretnych manuskryptów. Ten wielokrotnie nagradzany autor, były archeolog, mediewista z zamiłowania i znawca Nowego Testamentu, stworzył wyjątkowy historyczny thriller, łączący w sobie zarówno prawdziwe historyczne wydarzenia, jak i niesamowitą opowieść o tajemnej księdze Uter Ventorum, której rozszyfrowanie jakoby pozwala na przywołanie jednego z aniołów. Na poszukiwanie manuskryptu wyrusza wspomniany wyżej Ignacio z Toledo, tytułowy handlarz ksiąg (nie tylko przeklętych) i relikwii, które zdobywa podróżując po wciągniętej w krucjaty Europie i Azji Mniejszej. To właśnie relikwie, szczątki świętych i pozostałości po nich, bijące rekordy popularności w Średniowieczu, są głównym źródłem zarobku i celem bohatera. Jednak od czasu do czasu, dostaje on zlecenie na wyśledzenie jednej z ksiąg zakazanych, mitycznych lub zapomnianych, których miejsce ukrycia pozostaje tajemnicą. Taką właśnie księgą jest Uter Ventorum. Kluczem do niebios i początków wiedzy człowieka, którą jakoby podzielili się aniołowie z legendarnymi magami ze wschodu.

Znalezienie księgi zleca Ignaciowi jeden z weneckich możnych, który pragnie posiąść niebiańską wiedzę dla siebie, nie zdając sobie sprawy, że anielskie sekrety przydałyby się również pewnemu tajnemu stowarzyszeniu, które próbuje skorzystać z okazji politycznych zawirowań i pozyskać sobie nieskończone wpływy w Europie, szczególnie we Włoszech, Francji i Hiszpanii. Należący do niego ludzie to wojownicy, politycy, szlachta, z różnych części świata, połączeni jedną wspólną misją. Są w stanie poświęcić wszystko dla władzy, nie zważając na ofiary i zniszczenia, jakie za sobą zostawiają.  To właśnie oni, okutani w czarne płaszcze i skrywający twarze za potwornymi maskami w kolorze krwi, stają się przekleństwem Ignacia, zagrażając nie tylko jego życiu, ale także jego rodzinie i przyjaciołom. Handlarz relikwiami musi wciąż uciekać, ukrywać się i znikać, gdy tylko podejrzewa, że stowarzyszenie wpadło na jego trop. A trzeba dodać, że swoich szpiegów mają wszędzie, tak na najwyższych stanowiskach kościelnych, jak i politycznych, nie wspominając nawet o podrzędnych wojownikach, tylko czekających na rozkaz.

W chwili otrzymania zlecenia, dla bohaterów rozpoczyna się wyścig z czasem. Uter Ventorum na swych kartach skrywa zbyt cenne tajemnice, by móc tak po prostu być odnalezioną, a człowiek, który ją posiada, podzielił księgę na części i ukrył w różnych częściach Europy. Odnaleźć można ją jedynie rozwiązując zagadki za pomocą specjalnego klucza, opartego na starożytnej wiedzy astronomicznej, matematycznej i kulturowej. Tak się składa, że tylko nieliczni potrafią ten klucz odczytać. Akcja pędzi, Ignacio z Toledo wraz ze swoimi współtowarzyszami wędruje i wciąż się przemieszcza, a w tle wojujące średniowieczne miasta, benedyktyńskie opactwa, zakon templariuszy i walka o jedną prawdziwą wiarę, na wszystkich frontach.

„Handlarz Ksiąg Przeklętych” jest doskonałą lekturą dla wszystkich miłośników książek o książkach. Miłośników opowieści, w których główny wątek opiera się na tajemniczych manuskryptach, księgach legendarnych, mitycznych, takich, których istnienie można dzisiaj jedynie podejrzewać, a na wzmianki o których natykamy się od czasu do czasu, całkiem przypadkiem. Bohaterowie odnajdują na zakurzonych półkach zaginione teksty, od dawien dawna uznane za stracone w mrokach czasu, zarówno te istniejące w rzeczywistości manuskrypty historyczne, jak i te całkiem zmyślone. Doskonałym przykładem jest odnalezienie przez Ignacia na jednej półce jak najbardziej prawdziwej „Libri Mysteriorum” Abu Masara i kultowego już „Necronomiconu” autorstwa szalonego Araba Abdul al-Hazreda, czyli fikcyjnej mrocznej księgi wymyślonej na potrzeby mitologii Cthulhu przez nie kogo innego jak H.P. Lovecrafta. „Handlarz Ksiąg Przeklętych” skrywa także wiele pomniejszych elementów zaczerpniętych ze znanych już opowieści o tajemniczych manuskryptach. Uważny czytelnik u Simoniego odnajdzie nawiązania do klasycznego „Imienia Róży” Umberto Eco, do przebojowego „Kodu Leonarda Da Vinci” Dana Browna, czy „Klubu Dumasa” Arturo Pérez-Reverte.

Międzynarodowe stowarzyszenia, zamaskowani wrogowie, sekrety od pokoleń strzeżone przed wzrokiem niewiernych i przekazywane następcom w największej dyskrecji, tylko dla wtajemniczonych. Alchemiczne nauki, legendarne biblioteki, sekretne przejścia, a także korytarze starych świątyń i europejskich opactw. Do tego świetnie dobrane historyczne tło – brutalny czas krucjat i wojujących po średniowiecznych krainach armii, gdzie dramaty maluczkich mieszają się ze zmianami na światową skalę. A na dokładkę sensacyjny wątek i to poczucie obcowania z utajnioną wiedzą, której trzeba strzec za wszelką cenę. Obiecująco brzmi fakt, że „Handlarz Ksiąg Przeklętych” to pierwsza część trylogii „Handlarza Relikwiami” autorstwa Simoniego, której dwie kolejne książki „La biblioteca perduta dell’alchimista” i „Il labirinto ai confini del mondo” kontynuują dzieje Ignacia z Toledo i wprowadzają nas głębiej w podziemne życie średniowiecznych myślicieli, obiecując więcej historii, jeszcze więcej przygód, a przede wszystkim – więcej ksiąg, pilnie strzegących swych mrocznych tajemnic.

O.

*Za przedpremierowe udostępnienie powieści dziękuję wydawnictwu Sonia Draga. „Handlarz Ksiąg Przeklętych” pojawi się w księgarniach już na dniach, bo 19 lutego 2014.