„Wielkie Nadzieje” Charles Dickens

Bombla_WielkieNadzieje

 

„Suffering has been stronger than all other teaching, and has taught me to understand what your heart used to be. I have been bent and broken, but – I hope – into a better shape.”

„Great Expectations”

Dzisiaj dzień uroczysty. Dzień obżarstwa, rodzinnych spotkań i prezentów. Czas spokoju i błogiego relaksu wieczorną porą, gdy można w końcu oderwać się od codziennego życia i zwolnić bieg. Właśnie dlatego, nie przez przypadek, podobnie jak w zeszłym roku, na wigilijny wieczór wybrałam dla Was powieść idealną, autorstwa Charlesa Dickensa. Twórczość tego pisarza od zawsze i nieodłącznie kojarzy mi się ze okresem około-świątecznym i ogólnie zimowym. Przywodzi na myśl mgliste wrzosowiska, mokre ulice Londynu, deszcze i śniegi. Jest w niej coś przytłaczającego, ciężkiego i właśnie takiego, co sprawia, że mrocznym i mroźnym sezonie czyta się go najlepiej. Z pewnością przyczynia się także do tego niełatwa tematyka, pogrążeni w cierpieniu i smutku bohaterowie oraz panująca w jego świecie niesprawiedliwość, wychylająca się na każdym kroku.

Historią zawodu, niezrozumienia i złamanego serca jest jedna z najpiękniejszych powieści literatury angielskiej i jednocześnie jedna z najlepszych w dorobku Dickensa, czyli „Wielkie Nadzieje”. To historia niewyobrażalnych kontrastów, doskonale obrazująca społeczne i industrialne zmiany, jakie zaszły i jakie wciąż zachodziły w tym czasie w XIX-wiecznej Anglii. Epoka wiktoriańska odznaczała się zachodzącymi na szeroką skalę przemianami kraju, którego mieszkańcy z dotąd licznie zasiedlonych terenów wiejskich tłumnie przenieśli się do będących w stałym rozwoju miast. Londyn stał się mekką dla wszystkich, którzy szukali pracy, łatwego zysku i lepszych warunków życia, jednak masowe przenosiny tylko nielicznym pozwoliły polepszyć warunki bytu. Podział klas stał się jeszcze bardziej widoczny, a reguły przynależności do tych najwyższych, jeszcze bardziej restrykcyjne. Ulice Londynu wypełniał nieustający zgiełk, a wśród tłumów można było dojrzeć cały przekrój sfer, od arystokratycznej śmietanki po najbiedniejszych, wygłodzonych żebraków.

W takim kształtującym się od nowa świecie urodził się Pip. To osierocony chłopak, którego wychowania podjęła się kochająca go, ale surowa siostra i jej dobroduszny mąż – kowal Joe. Mieszkają w małym domku, na angielskiej wsi w hrabstwie Kent, obok nadrzecznych bagien i cmentarza. To właśnie w tej mglistej atmosferze Pip dorasta, gdzieś w środku przekonany o swojej wyjątkowości i o tym, że opatrzność stworzyła go do wyższych celów. Pewnego dnia, gdy rozmyśla na grobie swoich rodziców, znikąd wyłania się zbiegły więzień, terroryzuje chłopca i zmusza, by ten przyniósł mu jedzenie i narzędzia do przecięcia kajdanów. Zastraszony chłopiec zgadza się, uwalnia mężczyznę, nie wiedząc nawet, że właśnie uśmiechnęło się do niego przeznaczenie. Jeszcze wiele czasu minie, zanim Pip będzie miał szansę się o tym przekonać.

Pip dorasta, a jego kolejny wielki dzień nastaje, gdy jeden z jego dalekich krewnych zabiera go w odwiedziny do starej posiadłości Satis House. To miejsce jest niczym zatrzymane w czasie, a jego posiadaczką jest ekscentryczna i, jak to dziwne miejsce, jakby „zakurzona” Miss Havisham. Tam poznaje śliczną protegowaną właścicielki – Estellę – wyniosłą, młodą osóbkę, której serce jest równie zimne, jak serce jej opiekunki. Dziewczynka odrzuca Pipa z założenia, jako niegodnego chłopaka z nizin, a on natomiast, na swoje nieszczęście zakochuje się w niej i wtedy podejmuje decyzję, że tylko dla Estelli wyniesie samego siebie ponad stan i zostanie bogatym dżentelmenem. Przeznaczenie znów uśmiecha się do niego i powraca pod postacią prawnika, który oznajmia chłopcu i jego rodzinie, że tajemniczy dobroczyńca pragnie sfinansować naukę Pipa w Londynie i sprawić, że prosty chłopak faktycznie stanie się bogatym młodzieńcem. Ale nawet tam, nawet gdy miną lata, cel Pipa będzie jeden – zdobyć serce Estelli.

Tytułowe wielkie nadzieje (z ang. great expectations), to nic innego, jak umożliwienie młodemu człowiekowi predyspozycji do pobierania nauki i zdobycia godnego wykształcenia, by ten wypełnił oczekiwany plan i w przyszłości został godnym obywatelem klasy wyższej. Wielkie nadzieje to również oczekiwanie w ogóle, że może w końcu coś, gdzieś, ziszczą się najskrytsze marzenia. Także szczera wiara, że coś może się udać i pójść zgodnie z planem, a ten plan ustalony jest z góry, dla każdego człowieka. Bohaterowie powieści Dickensa pielęgnują właśnie takie wielkie nadzieje i oczekiwania. Ich wzrok wciąż wędruje naprzód, ich przeszłość jest jedynie motorem do tworzenia przyszłości, a ich motywacje nie mają zawieszenia w teraźniejszości. Ale nie bez powodu mówi się, że „nadzieja jest matką głupich”, bo i w tym przypadku to przykre powiedzenie sprawdza się co do joty. Nadzieje i marzenia pryskają, raz za razem, przynosząc za sobą kolejne smutki i stracone złudzenia.

Podążając śladem Pipa, wynurzając się z jego przydomowych, dobrze znanych mgieł, stajemy się świadkami zmiany jego punktu widzenia wraz ze zmianą warunków życia – jego wstydu i niemożności pogodzenia się z prawdziwym pochodzeniem. Chłopak przez większość życia czuje się gorszy, Estella tylko utwierdza go w tym przekonaniu, a podziwiana z daleka Miss Havisham przyklaskuje podopiecznej. Tożsamość Pipa chwieje się przez całą powieść, jego los miejscami staje się bardzo niepewny, a wszystko w wiecznym poczuciu nieszczęścia i nadchodzącej, nienazwanej katastrofy. I tylko czasami, tylko momentami, można złapać się na poszukiwaniu iskierki na horyzoncie i próbować przekonać samego siebie, że nie wszystko jeszcze stracone. Wciąż jest szansa, by starte w proch marzenia spełniły się. Może. Kiedyś. Pewnego dnia.

O.

„The Luminaries” („Wszystko, co lśni”) Eleanor Catton

Bombla_Luminaries

 

„A secret deserves a secret, and a tale deserves a tale.”

„The Luminaries” Eleanor Catton

Odkąd sięgam pamięcią nigdy specjalnie nie zwracałam uwagi na to, czy dana powieść była nagrodzona, czy zdobyła jakieś literackie odznaczenie, wyróżnienie, czy też może nie. Kwestia nagród była mi całkowicie obojętna i w żaden sposób nie wpływała na mój osobisty wybór lektury, czy odbioru dzieła. Nie odczuwam potrzeby zaczytywania się w twórczości tych „największych z największych”, o ile po prostu na ich książkę nie natrafię i zachwycę się tak po prostu, bądź nie i zostawię na później. Jednak od jakiegoś czasu, może ze względu na zwiększone zainteresowanie nowinkami ze świata literatury, zaczęłam zauważać zwycięzców i zdobywców podium literackich, a ich twórczość coraz częściej zaczęła pojawiać się na moich listach buków obowiązkowych do przeczytania.

Jedną z nich była najnowsza, druga w karierze powieść Eleanor Catton, „The Luminaries”, za którą zdobyła tegoroczną Nagrodę Bookera. Jest to zwycięstwo wyjątkowe, bo pisarka ma tylko dwadzieścia osiem lat i jest najmłodszą laureatką w historii tego odznaczenia, a jednocześnie dopiero drugim autorem pochodzącym z Nowej Zelandii. Sama powieść, pomimo swojej porządnej rozpiętości, jest dosłownie niezwykła, dopracowana do perfekcji i  wciągająca jak diabli. Łączy w sobie najlepszy kryminał z powieścią wiktoriańską, grozę i mistycyzm, a do tego powieść przygodową z pierwszymi kronikami odkrywców. To kawał najbardziej mięsistej opowieści sensacyjnej. Napisana jest pięknym, bogatym językiem, który tak rzadko można spotkać we współczesnej prozie i tym bardziej zaskakującym. Podobnie z budową i stylem snutej przez Catton historii, którą oparła na mapach nieba, układach planet i znakach zodiaku, wchodzących w poszczególne koniunkcje z innymi ciałami niebieskimi. To właśnie ich pozycje na niebie odpowiadają nadchodzącym wydarzeniom i to ich zależności zmieniają fabułę – stąd tytuł „The Luminaries”, gdzie słowo „luminary” oznacza jasne ciało niebieskie, które ma wpływ na inne ciała wokół niego.

Akcja powieści rozpoczyna się w 1866 roku, gdy na południowo-zachodnie wybrzeże Nowej Zelandii, do miasteczka Hokitika przybywa Walter Moody. To młody prawnik, który na nowym kontynencie pragnie rozpocząć nowe życie i porzucić za sobą towarzyszącego mu dotychczas pecha. Jest wietrzna, burzliwa noc, a przerażony i przemoczony do suchej nitki Moody trafia do jednego z najbliższych hoteli, czyli Crown Hotel. Tam, by ogrzać się i wypocząć, a także uspokoić naruszone nerwy schodzi do pokoju kominkowego i dołącza do towarzystwa dwunastu mężczyzn. Moody nie wie jednak, że przypadkiem wtargnął na bardzo ważne, sekretne spotkanie najbardziej wpływowych mieszkańców Hokitiki, którzy zebrali się, by omówić tajemnicze wypadki ostatnich miesięcy. Jak szybko się okazuje, także Moody może dodać coś od siebie w tej kwestii i opowiada swoje makabryczne wspomnienie, jakiego świadkiem był na statku, którym kilka godzin wcześniej przybył do wybrzeży Nowej Zelandii.

Rozpoczyna się wieczór opowieści, z którego dowiadujemy się najważniejszych wydarzeń, jakie miały miejsce w Hokitice od początku jej założenia, główne problemy i mieszkańców, z których wszyscy (jak Moody) próbują od czegoś się uwolnić i przed czymś uciec. Zeznania wszystkich zebranych w pokoju zazębiają się, uzupełniają i wyjaśniają dziwne wypadki przeszłości, a pomiędzy bohaterami tworzy się więź niczym wśród członków tajnego stowarzyszenia. Cała, skomplikowanie powiązana ze sobą historia mieści w sobie morderstwo, porwanie, wielką miłość, przyjaźń aż po grób, zemstę, a wszystko to wokół dwóch najważniejszych i naznaczonych przez opatrzność postaci, które w układzie stworzonym przez Eleanor Catton są jej głównymi „luminaries”, czyli słońcem i księżycem.

Wszyscy bohaterowie, czyli zarówno trzynastu mężczyzn z Crown Hotel, jak również cała plejada postaci uzupełniających, wciąż wymieniają się i krążą wokół siebie, w najdziwniejszych układach i zbiorach. Wszyscy wydają się wpływać na siebie, tworzyć pozornie niewidzialne związki, które z drugiej strony oddziałują na tych pozostałych, zarówno w widoczny, jak i niewidoczny sposób. Hokitika to miejsce wyjątkowych zależności, gdzie nic nie jest pewne, gdzie nic ani nikt nie jest jednoznaczne, a fabuła którą obserwujemy robi pełny obrót, jak konstelacje na niebie. Wszystko wraca tam, gdzie się zaczęło, a czytelnik staje się świadkiem prawdziwych dramatów, sytuacji absurdalnych i tych niepojętych, których do końca nikt nie będzie potrafił wyjaśnić.

Jednym z głównych założeń powieści, którym dzieli się z nami Walter Moody jest stwierdzenie, że nie istnieją zbiegi okoliczności, a zbyt wiele przypadkowych zdarzeń może wcale nie być tak przypadkowa, jak mogłoby się wydawać. Każdy z bohaterów oprócz swojej opowieści ma także ukryty w tym spotkaniu interes. Osobistą tajemnicę, którą nie chce się z nikim dzielić. Tym samym pozostawia po sobie niedomówienia, symbole zaledwie, ścieżki i znaki, które jednak zbiegają się gdzieś razem i zostają wyjaśnione w kolejnych historiach. Pozostaje pytanie, czy wcześniejsze niepokojące wypadki, spotkanie w Crown Hotel i przybycie Waltera Moody’ego, bez którego nic do końca nie mogłoby się wyjaśnić były faktycznie zupełnie przypadkowe. Czy było to zwykłe zrządzenie losu, czy może ręka przeznaczenia?

Całość „The Luminaries” jawi się jako marzenie o nowym początku, czystej karcie i odrodzeniu, które nigdy nie będzie do końca możliwe. Nowa Zelandia tamtego okresu, podczas gorączki złota, to niczym Ameryka lata wcześniej, kraj nowych szans, a raczej drugiej szansy dla tych, którzy nie odnaleźli się na starym kontynencie lub popełnili niewybaczalne błędy. Nowymi przybyszami kieruje pragnienie zysku, marzenie o bogactwie, wzniesieniu się poza ustalone pozycje społeczne i ucieczka przed samymi sobą. Tylko że nawet tam nie jest to do końca możliwe, bo „The Luminaries” udowadnia, że przeszłość zawsze nas odnajdzie i przypomni o sobie w najmniej oczekiwanym momencie, bez względu czy tego chcemy, czy nie.

O.

„Anthem” Ayn Rand

Bombla_Anthem

„And here, over the portals of my fort, I shall cut in the stone the word which is to be my beacon and my banner. The word which will not die should we all perish in battle. The word which can never die on this earth, for it is the heart of it and the meaning and the glory.

The sacred word:

EGO”

Dzisiaj mam dla Was kogoś bardzo wyjątkowego. Unikalnego. Nie do pomylenia z nikim innym. Amerykańską pisarkę, scenarzystkę i myślicielkę, która po dziś dzień wzbudza w świecie literatury i filozofii nie lada emocje. Ayn Rand. W Stanach Zjednoczonych przez wielu uznawana za koszmar młodości i wspomnienie wielu godzin spędzonych nad męczącą lekturą, ma też tysiące wielbicieli, a nawet instytut jej imienia. Pisarka kontrowersyjna, a jednak nietuzinkowa. 

Urodzona na początku XX wieku, w Sankt Petersburgu w Rosji, autorka dorastała w najbrutalniejszym i jednocześnie najistotniejszym momencie przemian na wschodzie. Nadchodząca krokami wielka rewolucja, wzrost siły partii bolszewickiej i przejęcie władzy przez komunistów z Leninem na czele. Wraz z nastaniem nowego porządku rodzina Rand straciła swój mały biznes i została zmuszona do nagłego upadku, w największą, bolesną biedę. Zostali pozbawieni wszystkiego na co tak ciężko pracowali. Odebrano im ich niewielki, rodzinny majątek i zrównali do swojego, idealnego w ich oczach poziomu. Gdy dowodzenie nad Związkiem Radzieckim przejął Józef Stalin, Ayn Rand pozbawiona złudzeń co do przyszłości swojego kraju, uciekła do Chicago, a stamtąd do Hollywood, kontynuując obraną przez siebie karierę scenarzystki, a z czasem pisarki.

Bukowe giganty Ayn Rand, czyli kultowy „Atlas Zbuntowany” („Atlas Shrugged”) i „Źródło” („The Fountainhead”) to wielkie, opasłe i mięsiste tomiska, zarówno w treści, jak i w formie, które z pewnością dla niektórych mogą być zbyt przytłaczające. Dlatego to właśnie „Anthem” („Hymn”), nowela wydana w 1938 roku, jest najlepszym wyborem, by rozpocząć przygodę z twórczością Rand i poznać najbardziej kluczowe i podstawowe zagadnienia jej wyjątkowej, miejscami dość skrajnej filozofii, czyli obiektywizmu.  Co więcej, tekst ten uznawany jest także za swoisty manifest polityczny, za którego podstawę przyjąć można pogardę Rand dla wszystkiego co oparte jest na socjalistycznych marzeniach o wspólnocie i narodzie jako „jednym, żywym organizmie”, którego złotą dewizą są „wolność, równość i braterstwo”.

Narratorem „Hymnu” jest Equality 7-252 (dosłownie: Równość 7-252), młody mężczyzna, który stanowi nieodłączną, niewyróżniającą się część pracującej społeczności. Jego życie to anty-utopijny koszmar ukazujący codzienną walkę o byt, strach przed okiem „wielkiego brata” w formie wszechwiedzącej Rady, która śledzi każdy, najmniejszy ruch swoich podwładnych i tłumi wszelkie zapędy wyjątkowych jednostek. W tym świecie nie ma pojedynczych osób, są tylko ludzie. Jako tłum. Bezkształtna masa, która ma podporządkowywać się wszelkim żądaniom rządzących i codziennie, aż do śmierci wykonywać narzucone z góry zadania. Próba wyróżnienia się i zwrócenia na siebie uwagi, poprzez mówienie prawdy, zwrócenie uwagi Radzie, czy wyróżnienia siebie na tle innych zawsze kończy się ostatecznym ucieszeniem, czyli egzekucją.

W dzieciństwie Equality 7-252 był świadkiem takiej właśnie egzekucji. Dokonano jej na tym, którego zwano Głosicielem Niewypowiedzianego Słowa (the Transgressor of the Unspeakable Word), czyli słowa, które użyte przez kogokolwiek zachwiałoby porządkiem kolektywu, a nawet mogłoby zburzyć porządek rzeczy i wywołać bunt. Słowo, którego nie można wymawiać to „ja”. Wyraz, forma najbardziej zakazana na świecie, wyznacznik trucizny, która okaleczyłaby biedną, nieprzygotowaną,  jednolitą społeczność. Za użycie tego słowa Głosiciel został publicznie spalony na stosie, ku uciesze nic nie rozumiejącej gawiedzi. I tylko Equality 7-252 zaczął rozumieć co skazaniec miał na myśli.

Jego własny, osobisty bunt zaczął kiełkować w momencie, gdy upadły marzenia o zostaniu myślicielem i wynalazcą na rzecz kolektywu. W zamian, Rada przyznała mu „zaszczytne”, dożywotnie miejsce jako… sprzątacza ulic. Po cichu, w jego sercu zagnieździło się poczucie niesprawiedliwości. To wtedy pojawiła się motywacja i pragnienie zmiany. Equality na własną rękę, ryzykując życiem, zaczął prowadzić małe eksperymenty. W krótkim czasie odkrył zjawisko elektryczności, by w końcu wynaleźć pierwszą żarówkę. Wszystko to z myślą o polepszeniu życia swoich współrodaków, z którymi chciał podzielić się przełomowym wynalazkiem, tak bardzo usprawniającym ich życie. Jak możecie się domyślić Equality zostaje przywołany do porządku, a Rada ze strachu odrzuca projekt i grozi mu śmiercią.

W społeczności przedstawionej przez Rand nie ma miejsca na wyjątkowość. Nie ma miejsca na unikalność. Nie można się wyróżniać, czy nawet wykazać się oryginalnością, a działania młodego sprzątacza zagrażają wszelkim ustanowionym prawom. Żywy organizm jakim jest kolektyw musi zawsze być stały. Jednolity. Oddychać miarowo, poruszać się tym samym, monotonnym ruchem. Ten świat, z góry skazany jest na upadek i porażkę, a w szarej ludzkiej masie zawsze musi znaleźć się swoisty Prometeusz. Ktoś, kto otworzy innym oczy, a przynajmniej spróbuje. Przestanie się bać nieznanego i postawi się przeciw kategorycznym zakazom tyranii. Ktoś, kto rozświetli tunel i wskaże, chociażby nielicznym, przeciwną ścieżkę, którą można podążyć przy odrobinie wysiłku.

Historia Equality 7-252 to opowieść stara jak świat. O pierwszym buntowniku. Kimś wyjątkowym, kto narażając swoje życie przeciera szlaki innym. Otwiera nowe możliwości. Oczywiście, by on mógł istnieć, musi istnieć także bezkształtny tłum, w kółko powtarzający te same frazesy, zastygły umysłowo, żyjący w strachu przed nowościami i tymi, którzy potrafią manipulować jego prostymi instynktami. Z tego strachu rodzi się nienawiść – do inności, do pomysłowości, do indywidualizmu. Tę nienawiść zbiorowości Ayn Rand brutalnie odrzuca tworząc nowy nurt, oparty na silnym antropocentryzmie, gdzie to człowiek, jako stabilna jednostka, kierująca się autonomicznym rozumem, ma pełne prawo decydować sam o sobie, podążać za własnymi pragnieniami i do upragnionego celu, którym jest szczęście. Wszystko to w obrębie racjonalnego prawa i moralności, w państwie, w którym zawsze można być sobą, wybierać swoją ścieżkę i rozwijać wyjątkowe umiejętności.

Filozofia Ayn Rand ma to do siebie, że można jej albo nienawidzić całym sobą i definitywnie odrzucać, albo potraktować ją jako inspirację do samodoskonalenia i ulepszania siebie. Można ślepo podążać za wszystkimi – tym niemym, głuchym i bezkształtnym tłumem, który mówi dużo i jednym głosem, lub oderwać się, zyskać autonomię i stać się samodzielną, wyjątkową jednostką, która nie pędzi za kolektywem. Odważyć się być sobą i całe życie podążać za własnymi ideałami, podwyższając poprzeczkę. Nie zwracając uwagi na innych, zawsze mieć własne zdanie i nie bać się nim dzielić. Być wyzwolonym od przymusu myślenia ogółu i nigdy nie dać się zniewolić, dążąc naprzód jako człowiek, nigdy ludzie.

O.

„Wielki Gatsby” F. Scott Fitzgerald

Bombla_Gatsby

 

„Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.”

Istnieją na świecie powieści, które podobno najlepiej jest przeczytać do pewnego wieku. Zanim jeszcze osiągnie się pewną wiekową granicę, która sprawi, że nie będziemy czerpać z historii takiej przyjemności jaką powinniśmy. Całe szczęście, udało mi się jeszcze przed trzydziestką zdążyć z poznaniem jednego z największych klasyków dwudziestowiecznej literatury, powieści o miłości, zdradzie i straconych złudzeniach, czyli „Wielkiego Gatsby’ego” F. Scotta Fitzgeralda. Książki, która w tym roku powróciła na szczyty list bestsellerów dzięki swojej najnowszej ekranizacji i po raz kolejny zawładnęła wyobraźnią czytelników z całego świata.

„Wielki Gatsby” („The Great Gatsby”) to opowieść niesamowita i przejmująca, która trafia do czytelnika tak dziś, jak prawie dziewięćdziesiąt  lat temu. Przepełniona symbolami, komentująca ówczesną rzeczywistość i porządek społeczny to także historia o niespełnionej miłości, ulotności marzeń i amerykańskiego snu o życiu idealnym, w pełni szczęścia. Narratorem „Wielkiego Gatsby’ego” jest Nick Carraway, młody wykształcony makler z Minnesoty, który w Nowym Yorku nabiera doświadczenia na rynku papierów wartościowych. Ma stabilną, spokojną pracę, prowadzi proste i w miarę ułożone życie kawalera, wprowadzając się do wyrafinowanej dzielnicy West Egg, na Long Island. Nick jest miły, sympatyczny i tolerancyjny. Jest szczery, ale nikogo nie ocenia, tylko obserwuje i dzięki temu towarzyska śmietanka uwielbia zwierzać mu się ze swoich sekretów.

A towarzystwo faktycznie jest wyjątkowe i ma o czym plotkować. Szalone lata dwudzieste XX wieku,   rozkwit ekonomiczny i pełna, chwilowa stabilizacja, tuż po pierwszej wojnie światowej wzmagają w ludziach, szczególnie tych z wyższych sfer, poczucie totalnego rozpasania. To czas nowych, kontrowersyjnych artystów, jazzu i lejącego się strumieniami szampana.  Pogoni za wielkim pieniądzem i… wielkim szczęściem, bez względu na poniesione koszty. Największe miasta Europy i Stanów Zjednoczonych co wieczór rozbrzmiewają gwarem, śmiechem i muzyką, trwa rozkwit kulturalny i nastaje czas bohemy.

Jednocześnie trwa obyczajowa odwilż. Dotychczasowe wartości moralne przestają mieć znaczenie, społeczeństwo zatraca się w dekadencji i upada coraz niżej. Liczy się tylko pieniądz, świecidełka i dobra, niekończąca się zabawa. Bohaterowie Fitzgeralda, tak jak jego znajomi z tamtych czasów, są rozpieszczeni, cyniczni, chciwi i pragną pławić się w sztucznym poczuciu przepychu i szczęśliwości. Wraz z ekonomicznym wzrostem rodzi się konsumpcjonizm napięty do granic możliwości, w którym pieniądze, złoto, diamenty i alkohol wydają się przepływać i rozpraszać bez końca.

Tamte postacie to ludzie około trzydziestoletni. Młodzi mężczyźni, bohaterowie wojny, która sprawiła, że wszystko co dotąd znali, ich wartości i pragnienia, obróciły się w proch, a po powrocie do domu wywołały euforyczną potrzebę nadmiaru i szaleństwa. Kobiety, które czekały z niecierpliwością na powrót narzeczonych i ukochanych, stały się księżniczkami otoczonymi wszelkim zbytkiem. Taki właśnie jest świat odmalowany ze wszystkimi szczegółami w „Wielkim Gatsbym” i towarzystwo, które przypadkiem poznaje Nick odwiedzając swoją bogatą kuzynkę Daisy Buchanan.

Daisy i jej mąż Tom są wręcz niebotycznie bogaci. W swoim własnym mniemaniu nie muszą robić już nic, bo osiągnęli wszystko co można i jedyne co im pozostało to walanie się po kanapach w ciągu dnia i wydawanie lub uczęszczanie na pełne przepychu przyjęcia u podobnych sobie ludzi. Są zblazowani i znudzeni tak sobą, jak i swoim życiem. Mają wrażenie, że widzieli już wszystko, byli wszędzie i przeżyli razem to co para mogła przeżyć.  U nich po raz pierwszy Nick słyszy plotki o swoim sąsiedzie – panu Jayu Gatsbym, który wydaje legendarne przyjęcia, tak szalone i przepełnione bogactwem jak tylko się dało w tamtych czasach, a nawet bardziej. Sam Gatsby jest równie legendarny jak jego przyjęcia, a po mieście i okolicach krążą o nim niesamowite historie, których nikt nie potrafi ani podważyć ani potwierdzić. Gatsby jest „wielki” w oczach wszystkich, bo wszyscy u niego bywają, ma największy dom, największy i najlepszy samochód, po prostu wszystko czym powinien imponować. On pierwszy zaprasza do siebie naszego narratora, dla którego żywi uczucia szczerego szacunku, bo ten nie pchał się do niego sam, tak jak wszyscy wokół, ale po prostu był jego sympatycznym sąsiadem i go obserwował, a przynajmniej tak wydaje się być z początku.

To właśnie dzięki temu zmysłowi obserwacyjnemu Nicka zauważamy, że całe to bogactwo otaczające jego wyjątkowego sąsiada to nic więcej jak maska. Fasada, skrywająca człowieka smutnego, pełnego tajemnic i ukrytej za sztucznymi uśmiechami melancholii. Gatsby tęskni za czymś zupełnie nieuchwytnym, czymś co utracił bezpowrotnie wiele lat wcześniej, zanim jeszcze został najbardziej majętnym człowiekiem w mieście.  Za swoją pierwszą i jedyną miłością – Daisy Buchanan. Nie widzieli się od pięciu lat, a jednak dla niego ta kobieta pozostaje najważniejszą istotą na ziemi, zwieńczeniem poszukiwań i wieloletniej ciężkiej pracy. Bo o ile wielu młodych mężczyzn z towarzystwa dziedziczyło fortuny po rodzicach i wielopokoleniowej wysokiej pozycji społecznej, tak twórcą sukcesu Jaya Gatsby’ego jest sam Jay Gatsby. Jego historia to ziszczenie amerykańskiego snu o karierze od pucybuta do milionera, gdzie ciężką pracą możesz wyjść na szczyt i pokonać uprzywilejowanych ich własną bronią.

Gwiazdą nakierowującą Gatsby’ego na sukces było czyste, nieskalane uczucie do Daisy, któremu towarzyszyła poczciwa wiara, że tak jak on lata czekał na nią, tak ona czekała na niego. Na jego nieszczęście stało się jednak zupełnie inaczej. Utraconej bezpowrotnie przeszłości nie da się przywrócić pragnieniem. Żadne pieniądze i bogactwa świata nie przywrócą miłości, jeśli ta miłość była jedynie chwilowa, podszyta pustym kaprysem młodości. Nie można odnaleźć nadziei tam, gdzie korupcja i libertyńskie zapędy zabiły szczere uczucia. Nie można cofnąć się w czasie i rozpocząć wszystkiego od nowa. Ciąg nieszczęśliwych wypadków, obietnic bez pokrycia i zazdrości zdradzonego serca doprowadza do tragicznego zakończenia tej opowieści o człowieku, którego życie i jego olbrzymi potencjał zostały pokonane przez pustotę i głupotę kobiety bez właściwości.

Uniwersalizm „Wielkiego Gatsby’ego ” tkwi w ideałach, do których początkowo mieli dążyć bohaterowie powieści, ale które zaginęły gdzieś po drodze, w trakcie ich niespełnionego, smutnego życia. W wartościach, które tkwią u podstawy człowieczeństwa, a które wtłoczone są w moralny system Stanów Zjednoczonych, czyli ciekawość świata, indywidualizm i dążenie do szczęścia. W szalonym pokoleniu straceńców, które od czasu do czasu odradza się, przybierając jego pomniejsze formy i dążąc ku nieuniknionej zagładzie dokładnie tak samo jak ich przodkowie sprzed lat. Próbujące dogonić przeszłość, marzenia i miłości, które dawno umarły i które nigdy już nie powrócą, pozostawiając ich pusto spoglądających na rozpadający się przed ich oczami świat pozorów i iluzji.

O.

„Gwiazdozbiór Psa” Peter Heller

Bombla_Gwiazdozbior

 

„Zastanawiam się: Czy to właśnie znaczy umrzeć? Być tak samotnym? Nieść w sobie morze miłości i lecieć dalej?”

Bardzo rzadko wzruszam się czytając książki. W zasadzie tak rzadko, że potrafię przypomnieć sobie tylko dwa takie przypadki, a tak naprawdę jeden konkretny – „Wielkie Nadzieje” Dickensa, przeczytane po raz pierwszy dopiero na początku tego roku. Ale to było jedynie wzruszenie, takie tyci, tyci, łezka w oku. Aż do czasu… Na Dzień Dziecka dostałam w prezencie „Gwiazdozbiór Psa” Petera Hellera. Historia porównywana nieudolnie do „Drogi” Cormaca McCarthy’ego nie ma z nią prawie nic wspólnego. Może poza głównym założeniem, czyli wizją świata w kilka lat po apokalipsie, a przecież takich pozycji jest teraz na rynku setki. Książka okazała się być jedną z najpiękniejszych i najsmutniejszych powieści, na jakie udało mi się w życiu natrafić. Tym razem czytając nie wzruszyłam się, ale popłakałam. Trzy razy.

Aby w pełni docenić i zrozumieć „Gwiazdozbiór Psa” (tytuł oryginału „The Dog Stars”) przyda się najpierw kilka słów o jego autorze. Peter Heller to twórca wielokrotnie nagradzanych reportaży dla takich czasopism jak „Outside Magazine”, „Men’s Journal” i „National Geographic Adventure”, czyli skierowanych na zajęcia typu outdoor, tzn. plenerowe. Pisarz jest zapalonym surferem, uczestnikiem wielu ekspedycji kajakarskich, miłośnikiem wędkarstwa, pilotem, survivalowcem i wielbicielem ogólno pojętych wypraw przygodowo-podróżniczych. Zna się na broni i na sztuce przetrwania w trudnych warunkach. Wiedząc to wszystko o Peterze Hellerze zrozumiemy, że to co zamieścił w swojej powieści, nawet każdy najmniejszy szczegół, nie jest jedynie wymysłem pisarza, wybrykiem wyobraźni, ale konkretną wiedzą, podpartą latami doświadczenia.

Fabuła „Gwiazdozbioru Psa” zaczyna się w dziewięć lat po wielkiej epidemii grypy. Choroba, której zmutowany gen spustoszył naszą planetę, zabrała ok. 95% całej populacji. Z grupy ocalałych kolejne 4% zmarły w kilka lat później, w wyniku powikłań, wywołanym rzadko spotykanym zapaleniem krwi. Co więcej, po nagłych i nienaturalnych zmianach klimatycznych na Ziemi wyginęła również część fauny i flory. Zmienia się pogoda, krajobraz powoli przekształca się w preriowo-pustynny, lata są dłuższe i bardziej dokuczliwe. Ludzkość rozsypana po świecie, pomimo wspólnej tragedii, jest jeszcze bardziej wrogo nastawiona wobec siebie nawzajem. Pojedyncze grupki, niczym maruderzy umierającego świata, napadają, zabijają, kradną… bez pytań, bez próby nawiązania kontaktu, czy udzielenia pomocy.

Główny bohater powieści to Hig, zwany również Dużym Higiem, który po śmierci swojej ukochanej żony Melissy, w obliczu upadku i wszechobecnej zagłady, przeniósł się z miasta na wiejskie tereny małego, podmiejskiego lotniska. Przed epidemią Hig był przedsiębiorcą budowlanym, którego największą pasją było wędkarstwo i latanie małym samolotem Cessną. Uwielbiana maszyna, zwana Bestią, jest jedynym co pozostało po jego dawnym życiu. Teraz Hig jest sam. No prawie. Towarzyszy mu ukochany pies Jasper i jego sąsiad, od czasu do czasu nazywany przyjacielem, były żołnierz jednostki specjalnej Navy SEAL, Bruce Bangley.

Ich życie polega na wspólnej zależności. W czasach, w których każdy może okazać się wrogiem, każdy może nagle pojawić się, napaść i zabić, Hig i Bangley nie mają wyjścia, jak zostać partnerami w przeżyciu. Mieszkają w zabudowaniach przy lotnisku, w sąsiadujących domach. Bangley, który jest specem od wszelkiego rodzaju broni, a tej po apokalipsie jest pod dostatkiem, dysponuje wszelkimi jej rodzajami i organizuje doskonałą ochronę przez światem zewnętrznym lotniska. Z drugiej strony Hig, wraz z towarzyszącym mu zawsze Jasperem, każdego dnia oblatują okolicę, by zrobić rekonesans i zdobyć potrzebne zapasy. Razem, we trójkę, Hig, Jasper i Bangley, stawiają czoła światu i za wszelką cenę próbują żyć.

Codzienność opisana w „Gwiazdozbiorze Psa” jest bolesna. Każdy krok, każdy lot, każda, nawet najprostsza czynność, wywołują w Higu wspomnienia. Przychodzą nagle falami i równie szybko odchodzą, zostawiając go jeszcze bardziej osamotnionym niż był na początku. Dziewięć lat to niby nie jest długo dla kogoś kto żyje normalnie, otoczony rodziną, przyjaciółmi, w świecie z przyszłością. Jednak dla Higa, który żyje, ale z dnia na dzień, pogrążony w smutnej i nic nieznaczącej rutynie, dziewięć lat to prawdziwa wieczność. On nie potrafi naprawić świata i czuje, że pewnego dnia także dla niego nadejdzie koniec. Ten człowiek wręcz oczekuje śmierci i wypatruje jej z nadzieją. Bo może wtedy będzie lepiej. Może wtedy będzie miał szansę na odrobinę szczęścia.

W tym życiu Hig utracił już wszystko. Prawie. Wszystko odchodzi, życie najbliższych najszybciej, a ta myśl przeraża go jak nic innego. On boi się straty, boi się śmierci, sam niosąc śmierć i czasami nawet sam tą stratę prowokując. W jego umyśle jest tylko przemijanie. Wszystko ma swój czas i ten czas się powoli kończy. Hig podziwia wszystko tak, jakby już zniknęło. Umarło, pomimo, iż wciąż jeszcze istnieje i walczy o przetrwanie. Czasami próbuje się pocieszyć. A pocieszenia szuka w małych rzeczach. Uroczych, prostych elementach swojej codzienności. Czuje, że żyje, gdy idzie z Jasperem nad leśny strumień łowić ryby. Cieszy się, gdy wsiada za ster Bestii i wzbija się w chmury. Z tej perspektywy świat wciąż wygląda na uporządkowany. Im wyżej, tym bardziej znikają spalone miasta, wraki samochodów, zrujnowane domy… Prawie normalność.

Gdy Hig staje u kresu straty, gdy uznaje, że więcej wewnętrznej krzywdy nie można już przeżyć, kiedy prawie z bólu pęka mu serce, pewnego dnia pojawia się nowa możliwość. Nadzieja. Coś zaczyna się na nowo. Nie da się wymazać przeszłości, ale będzie można w końcu spojrzeć w przyszłość. Ujrzeć chociaż mały jej zalążek, dzięki któremu będzie warto utrzymać się przy życiu. Nawet na siłę.

Peter Heller bardzo mnie zaskoczył. Prostymi słowami, prostymi konstrukcjami przekazał idealnie wszystko to, co większości pisarzy nie udało się nigdy. W tej powieści jest coś takiego, co sprawia, że nie można o niej przestać rozmyślać. Nie da się zapomnieć. Pozwala przemyśleć wszystko od nowa i przypomnieć sobie, jak piękne jest życie. Duży, bardzo duży buk.

O.

„Koszmar w Dunwich” H.P.Lovecraft

Bombla_DunwichHorror

Wielcy Przedwieczni. Śpiący Pradawni. Yog-Sothoth, Azathoth Shub-Niggurath, Nyarlathotep, Cthulhu i tylu innych. Przybyli z pustki kosmosu. Z eonów czasu poza czasem. Z przeszłości i przyszłości. Z wymiarów niepojętych ludzkim rozumem. Z odwiecznych ciemności. Z czarnych otchłani. Zrodzeni z umęczonego umysłu. Jest oczywistym, że to właśnie oni stanowią niepodważalną podstawę twórczości H.P.Lovecraft’a. To oni są głównym filarem łączącym każdy kolejny wątek. Każdą opowieść Samotnika z Providence. Są ich fundamentalnym elementem. Pradawni są tym, co tworzy i buduje wszystkie historie. Są osobnym ich działem. Odrębną mitologią. Bez nich nie byłoby Lovecraft’a. Nie byłoby jego snów.

Jednak, pomimo iż to o nich i przede wszystkim dla nich poznajemy każde kolejne opowiadanie, żadna z tych opowieści nie mogłaby zaistnieć bez swoich głównych bohaterów. Bo Wielcy Przedwieczni bohaterami nie są. Są motywacją. Są tym co nakierowuje owładniętych ich obsesją ludzi. Są tym co odpowiada na modlitwy, błagania i prośby. Wynikową krwawych rytuałów. Bogami pradawnych pogańskich kultów. Są ostatecznym wyzwoleniem. Ostatnim koszmarem. Przeklętym przeznaczeniem. Tym co nieuchronnie nadchodzi i zabiera życie. W każdym znaczeniu.

„Koszmar w Dunwich” („The Dunwich Horror”)to kolejny z serii Wielkich Tekstów Lovecraft’a. Główny rdzeń mitologii Cthulhu. Żeby nikomu nie zepsuć lektury i zabawy odkrywania kolejnych zakamarków fabuły streszczę tylko jej główny punkt wyjścia. Otóż, całość dzieje się w małej, rozpadającej się, zapomnianej przez współczesny świat wiosce, gdzieś na wzgórzach Doliny Miskatonic (czyli jednym z ulubionych miejsc wydarzeń pisarza). Pewna zdegenerowana, szalona kobieta Lavinia Whateley pewnego dnia rodzi syna. Ojciec dziecka pozostaje nieznany. Okoliczności narodzin co najmniej tajemnicze i niewyjaśnione. Sam noworodek, nazwany Wilbur’em, rozwija się nadnaturalnie szybko. I zdrowo, pomimo swojej chorej matki. A z czasem, w okolicy zaczynają ginąć bydło, inne zwierzęta domowe i psy. Mogę dodać jedynie to, że dziadek dziecka znany był w wiosce z bluźnierczych, rytualnych praktyk, których tajemnic nie udało się do końca odkryć nikomu.

Ale nie o samej fabule chciałabym tutaj pisać. Czytając po raz kolejny „Koszmar z Dunwich” zauważyłam pewną istotną cechę całej twórczości H.P.Lovecraft’a. Jest to podział jego bohaterów. Może to zabrzmi dziwnie, ale zauważyłam pewien schemat ich tworzenia. Każdego z ich działań. I głównej charakterystyki. Jak pisałam już wyżej, każda historia opiera się na kulcie jednego z Wielkich Przedwiecznych.  To główna jej podstawa. I te właśnie historie szczegółowo poznajemy dzięki lovcraftiańskim protagonistom.

W uproszczeniu można ich podzielić na trzy podstawowe grupy, oczywiście z możliwością rozszerzenia zakresu, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Gdybym miała przedstawić konkretny schemat, to byłby on pewnie kształtu piramidy. Zaczynając od dołu. Pierwsza grupa to mieszkańcy wiosek, miasteczek i okolic tajemniczych wydarzeń. Druga, to policjanci i inni przedstawiciele prawa, detektywi, urzędnicy, czy naukowcy. Trzecią grupą są natomiast główni uczestnicy wydarzeń, występujący zazwyczaj w pojedynkę, rzadziej grupowo np. stary profesor zajmujący się okultyzmem, bratanek sławnego profesora, księgarz, bibliotekarz, czasami detektyw. To z ich relacji poznajemy wydarzenia. I podobnie jak oni mamy ograniczony punkt widzenia.

Zacznijmy od mieszkańców. Biernych obserwatorów i równie biernych uczestników potwornych wydarzeń. To ludzie, którzy z dziada pradziada żyją na tych samych terenach. W tych samych domach. Obsiewają te same pola. Hodują te same zwierzęta. Zajmują się dokładnie tym samych, co wszyscy w ich rodzinie zajmowali się od wieków. Ich pula genów jest zazwyczaj drastycznie ograniczona. Wszyscy w jakiś dziwny sposób do siebie podobni. Często zdeformowani, albo dotknięci inną chorobą genetyczną. W zależności od miejsca przyjmują cechy swojego otoczenia. Także te fizyczne. Są pogodzeni z losem. Nie walczą o żadne prawa dopóki ich ziemia pozostaje ich ziemią i nikt obcy nie próbuje im jej odebrać. Żyją w zgodzie z naturą. Przynajmniej na tyle ile im ta natura pozwala. Każdy z nich zna siebie na wylot. Wszystkie plotki. Legendy. Zabobony. Zjawiska nadprzyrodzone traktują jako kolejny element, do którego można się przyzwyczaić. Z którym da się żyć. Mieszkańcy Dunwich i okolic są tego idealnym przykładem.

Do drugiej grupy, jak już wspomniałam, należą osoby z zewnątrz, których głównym zadaniem jest pomóc, gdy problem przerasta miejscowych. Są to stróże prawa, osoby z kręgów naukowych itp. Zjeżdżają oni na miejsce wydarzeń, kiedy następuje zbyt duża eskalacja problemu. Kiedy wszystko wymyka się spod kontroli. Swoim zachowaniem przypominają mi tzw. „czerwone koszule” z serii Star Trek: przypadkowe osoby, które przyjeżdżają tłumnie i tłumnie giną. Bardzo często anonimowo, zanim zdążą w jakiś oryginalny sposób zaistnieć. Nie umieją poradzić sobie z własną paniką i niezrozumieniem sytuacji. Próbują za wszelką cenę racjonalnie tłumaczyć to, co zdecydowanie do rozumu nie należy. Wierzą, że w grupie jest siła, a siłą można pokonać wszystko, bo tylko wtedy stają się wystarczająco odważni i zdecydowani.

Trzecia grupa, to szczyt „bohaterskiej” piramidy. To z ich oczu poznajemy wydarzenia. To ich motywacją nieświadomie kierujemy się przekładając kolejne strony książki. Z nimi najłatwiej nam się utożsamić, bo wiemy bardzo konkretnie, co ich prowadzi. Pewni siebie, ciekawscy świata, eksploratorzy „niepoznanego” o otwartych umysłach. Dla nich nie ma ograniczeń. Mają niesamowite szczęście jeśli chodzi o wpadanie na kolejne tropy np. pradawne manuskrypty, okultystyczne dzienniki, pogańskie statuetki itp. Kieruje nimi wiedza i wiara. Zdają sobie sprawę z zagrożeń. Przygotowują się najlepiej jak potrafią i nie biorą pod uwagę swojej porażki. Jeśli taka nastąpi i uda im się przeżyć, to nie omieszkają spisać swoich wspomnień ku przestrodze. Ich ciąg nigdy się nie kończy. W „Koszmarze w Dunwich” takich bohaterów jest aż trzech: doktor Armitrage, profesor Rice i młody doktor Morgan.

Mogłoby się wydawać, że żadna z tych grup bohaterów nie ma chociażby jednej cechy wspólnej. Każda z nich jest na tyle wyjątkowa, że nic tak naprawdę ich nie łączy. Błąd. Lovecraft w swoim geniuszu „sprezentował” im jeden podstawowy szczegół, dzięki któremu wszyscy jego bohaterowie są tak bardzo podobni. I każdy z nich stanowi odzwierciedlenie całej lovecraftiańskiej filozofii.  A mianowicie: bezsilność. Każdy z bohaterów, nieważne czy będzie tylko obserwującym mieszkańcem wioski, zagubionym policjantem, czy nawet narratorem opowieści, wszyscy oni w obliczu Wielkich Przedwiecznych są nikim. Nie mają żadnej władzy. Nic od nich nie zależy. Nie mają wystarczającej siły i wystarczających umiejętności fizycznych na pokonanie zagrożenia. Ich psychika nie umie poradzić sobie z tym co widzą. Ich umysły dosłownie „topią” się od nadmiaru bodźców.  W końcu zatracają się i często umierają nie dowiadując się tego, co było dla nich tak istotne.

Bohaterowie Lovecraft’a nie znaczą nic. Dla samego pisarza byli tylko symbolami, by pokazać, że w otchłani kosmosu człowiek jest nikim. Pyłkiem, który najłatwiej zdmuchnąć. Natomiast dla nas, czytelników, są tylko narzędziami w zgłębieniu wiedzy. Ich losy to tylko kolejna opowieść. Kolejny trop. Następna ścieżka, która zbliża nas do poznania największej prawdy. Zgłębienia najczarniejszej mocy. Podczołgania się przed tytaniczne oblicza Pradawnych. I tylko łudzimy się, że będziemy w stanie ich przeżyć. W jakiś nadludzki sposób pokonać. Bo gdy bogowie powrócą na ziemię, nie będzie przed nimi ucieczki.

O.

„Zew Cthulhu” H.P. Lovecraft

Bombla_Cthulhu
 

„Nie jest wykluczone, że są pozostałości tych wielkich sił i istot… pozostałości bardzo odległego okresu, kiedy… świadomość wyrażała się, być może, w kształtach i formach dawno już zanikłych, jeszcze przed zalewem rozwijającej się ludzkości… formach, o których tylko poezja i legenda zachowały przelotne wspomnienie, zwąc je bogami, potworami, mitycznymi istotami wszelkiego gatunki i rodzaju…”

Algernon Blackwood

Niełatwo jest pisać o twórczości H.P.Lovecraft’a. I nie tylko dlatego, że sam Lovecraft był pisarzem trudnym, o skomplikowanym życiu wewnętrznym. Jednak przede wszystkim dlatego, że jego opowieści, to historie przewodzone lękiem. Chociaż lęk to zbyt mało, by opisać uczucie wszechobecne w jego historiach.  To niesamowity strach, a nawet horrendalne przerażenie. Strach przed czymś tak bardzo nienazwanym, tak potwornie monstrualnym i niezmierzonym, że nie można tego ogarnąć umysłem. Co więcej ten strach jest mocno zaraźliwy. A to niedobrze. Bo strach Lovecraft’a  prowadzi prosto w objęcia szaleństwa. Obłędu totalnego. Katatonii. I śmierci.

Twórczość  Pustelnika z Providence, jak zwano Lovecraft’a, to także ucieczka od znienawidzonej rzeczywistości. Przed ułożonym życiem dorosłych, bez wyobraźni, bez snów. Przed życiem dla samego życia. Jego opowieści otwierają umysł na nowe światy. Na przestrzenie ukryte za zasłoną złudzeń i iluzji. Prawdziwy wszechświat jest pełen okrucieństwa. Człowiek jest w nim samotny. Pozostawiony samemu sobie. I nic nie znaczy. Ale lepiej poznać prawdę, ujrzeć cały ogrom ohydy czający się w przestworzach niż nie widzieć nic. Lepiej poszukiwać istoty wszelkiego zła, poświęcić radość swojego życia niż być nieświadomym. Brak świadomości i ucieczka przed poznaniem to poddanie się  realizmowi. A dla Lovecraft’a nie istniało nic gorszego od prawdziwości życia.

Poszukiwaczami, artystami, pisarzami czy podróżnikami są wszyscy bohaterowie prozy Lovecraft’a. To właśnie oni penetrują najgłębsze zakamarki najciemniejszego kosmosu. To oni poświęcają swoje życia, by poznać oblicze zła. Dokopują się do najgłębszych jaskiń, najmroczniejszych zakamarków ziemi i najgłębszych czeluści oceanów. Badają niezbadane. Próbują nazwać nienazwane. Aż wreszcie udaje im się zobaczyć to co niewidzialne. Przeżywają wielkie objawienie. W obliczu koszmaru mogą tylko patrzeć, przykuci, sparaliżowani strachem są obserwatorami zagłady własnego umysłu. Pozwalają się pożreć i zmiażdżyć, by wreszcie oddać się w ramiona obłędu. Ich śmierć nie ma znaczenia. Nie zostają męczennikami. Nikt o nich nie wspomina. To konieczne ofiary odwiecznego zła.

„Zew Cthulhu” („Call of Cthulhu”) napisany w 1926 roku to pierwszy z serii tzw. wielkich tekstów H.P. Lovecraft’a. Właśnie to opowiadanie zapowiada cały ciąg serii opowieści o Wielkich Pradawnych i zapoczątkowało  to, co dzisiaj nazywamy mitologią Cthulhu.  A czym jest Cthulhu?

Na to właśnie pytanie próbuje sam sobie odpowiedzieć główny bohater opowiadania „Zew Cthulhu”. Po swoim wuju Angellu, tragicznie zmarłym emerytowanym profesorze języków semickich na  Brown University w Providence Rhode Island (miejsce nie jest wybrane przypadkowo) dziedziczy zagadkową skrzynkę. Jej zawartość stanowiły dziwne, niezrozumiałe zapiski i pewna prehistoryczna płaskorzeźba. Przedstawiała ona koszmarne monstrum. Dziwne, nienaturalne połączenie ośmiornicy, człowieka i smoka na tle „cyklopowej architektury”. Zbiór zapisków zatytułowany był „Kult Cthulhu” i zawierał spisane ręcznie relacje dziwnych zdarzeń i zjawisk na przestrzeni kilku lat.

I w tym momencie nasz główny bohater, a my razem z nim, zostajemy wciągnięci w śledztwo i poszukiwanie pochodzenia dziwnej płaskorzeźby. Razem zapuszczamy się odmęty psychicznych schorzeń, tajemnych stowarzyszeń, by wreszcie natrafić na trop pewnego  zapomnianego pierwotnego kultu. Starszego od samej ludzkości. Kultu tak monstrualnie okrutnego, nieznanego i niezwykłego, że każdy z ich rytuałów wydaje się być nieludzki, a opowieści z nim związane niewiarygodne. Ich podstawą są ofiary z ludzi, a ostatecznym spełnieniem wezwanie Wielkiego Starego Bóstwa.

Tym bóstwem jest Cthulhu. Istota istniejąca od eonów wieczności. Śpiąca w otchłaniach oceanów. Która czuwa i czeka. Czeka, by powstać ponownie, zbudzić innych i wspólnie opanować ziemię siejąc chaos i zniszczenie. Ich przebudzenie i przybycie zwiastuje koniec ludzkości. Upadek świata. Pogrążenie w wiecznej ciemności.

„Bóstwa nie mogą żyć. Ale choć teraz nie żyją, to naprawdę nie umierają nigdy. Spoczywają w kamiennych domach w swoim wielkim mieście R’lyeh, zabezpieczone czarami potężnego Cthulhu do czasu chwalebnego zmartwychwstania, kiedy to gwiazdy i ziemia będą znowu gotowe na ich przybycie.”

A do tego czasu sieją strach i obłęd. Bo w swoim uśpieniu wciąż czuwają i rozmyślają. A ich myśli płyną przez wszechświat i tylko najwrażliwsi mogą ich usłyszeć. Zdarza się to jednak niezwykle rzadko. Najczęściej w okresie wiosennego przesilenia. W dni takie jak dzisiaj, kiedy przyroda zaczyna budzić się do życia. Przychodzą w snach, by nawiedzać ludzi straszliwymi wizjami. Uchylają rąbka swojego ogromu i niewypowiedzialnego terroru, jaki potrafią wywołać. Ale tylko odrobinę, by całkowicie nie zniszczyć swojej ofiary. Ich cel jest prosty: nie można o nich zapomnieć. W niesamowitych wizjach przekazują obrazy i słowa, które maja stanowić natchnienie twórczości wrażliwych. Przywołują obłęd konieczny przy tworzeniu cyklopowej twórczości. Przy próbie uchwycenia nieuchwytnego. Tego co nie ma kształtu, koloru czy formy. Tego co nie mieści się w euklidesowych kątach i rozumowaniu człowieka.

H.P. Lovecraft zastawił na nas pułapkę. Podzielił się swoim koszmarem. Zaraził nas swoim przerażeniem. Jego opowieści nie da się zapomnieć. Kto raz wkroczył w ten świat już wie, że nie do końca jest tym samym człowiekiem. Teraz trzeba bardzo uważać. Żeby nie oddać się całkowicie szaleństwu. Nie wpaść w czeluści strachu. Ale już zawsze będziemy pamiętać o Nich, którzy śpią w otchłaniach czasu i że:

„Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami,

Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami.”*

O.

* Tłumaczenia tekstów w przekładzie Ryszardy Grzybowskiej.

** W przemyśleniach pomógł mi Michel Houellebecq i jego praca „H.P.Lovecraft, Przeciw światu, przeciw życiu”.