BOOKATHON: Wyzwanie 3 „Gra Endera” Orson Scott Card – recenzja

Bombla_GraEndera

PaseczekBookathonZaliczone

Nadszedł czas na trzecie wyzwanie BOOKATHONU, a to oznacza „Książkę z gatunku, po który sięgasz najrzadziej” i z triumfem, dzikim okrzykiem i podskokiem na dokładkę oznajmiam z niemałą ekscytacją, że zostało zaliczone! Pożarłam 325 stron kosmicznych pyszności, bo takim gatunkiem jest dla mnie science fiction. Ach, naiwna ja. Myślałam, że wystarczy już tych galaktyk i obcych w moim już i tak mocno kosmicznych kulturalnym życiu – wielbię seriale, filmy i gry tego gatunku – a tu KLOPS! Bo się zakochałam. Tak. Zakochałam. A moja nowa miłość to „Gra Endera” Orsona Scott Carda.

Czytaj dalej

„Szczygieł” Donna Tartt – recenzja

Bombla_Szczygiel

Gdyby sztuka miała konkretną, obiektywną cenę, to prawdopodobnie nikt nie byłby gotów wydawać tysięcy i milionów na najsłynniejszych aukcjach świata. Nikomu nie chciałoby się walczyć na plakietki z cyferkami, na pierwsze i ostatnie kliknięcie w komputerowy ekran. Pasjonaci nie waliliby drzwiami i oknami na antykwaryczne wyprzedaże. I prawdopodobnie rynek szybko popadłby w stagnację, a miłośnicy wizualnych doznań odpuściliby sobie wszystko. Bo w sztuce, w handlu sztuką przede wszystkim, chodzi o wrażenie. O odczucie, które towarzyszy obcowaniu z konkretnym dziełem. Wartość może mieć cokolwiek, co sprawia, że osobie podziwiającej serce łomocze w piersi i nie potrafi oderwać wzroku.  Gra świateł, mały detal, magiczne wspomnienie…

Czytaj dalej

„Zabić Drozda” Harper Lee

Bombla_ZabićDrozda

Być może wciąż istnieją takie miejsca na świecie, w których wydaje się, że czas się zatrzymał. Na pewno jednak istniały jeszcze w latach trzydziestych XX wieku. Szczególnie na rozgrzanych terenach amerykańskiego Południa, wśród niezliczonych pól bawełny i starych posiadłości sprzed lat. Małe miasteczka, prawie wioski, zamieszkałe przez określone społeczności. Zegary stanęły tam dawno dawno temu, gdy życie płynęło leniwie, niespiesznie, opieszale nawet, a ludzi nie popędzały jeszcze niezliczone ilości elektronicznych gadżetów. Dni mijały ich mieszkańcom na pielęgnowaniu starych, utartych nawyków, znanych jeszcze z czasów Wojny Secesyjnej. Panie opięte gorsetami, panowie w wykrochmalonych kołnierzykach, popołudniowe herbatki, drzemki w środku dnia. Nawet w czasach wyjątkowo trudnych ekonomicznie, a może właśnie szczególnie wtedy, gdy powrót do przeszłości wydawał się być najlepszym rozwiązaniem. Czytaj dalej

„Człowiek Śmiechu” Wiktor Hugo

Bombla_CzłowiekŚmiechu

 

Człowiek jako zabawka. Człowiek jako błahostka. Jako maskotka dla ludzi. Czyjeś widzimisię. Do wyszydzania, wytykania palcami, do zaśmiewania się. Czego nie zrobi człowiek drugiemu człowiekowi byle znaleźć kolejne źródło opłacalnej rozrywki? Jest gotowy zrobić wszystko. Kto będzie na tym korzystał? Ktoś próżny, bogaty, ktoś, kto ma władzę i nie obawia się konsekwencji. Ten, którego macki sięgają wysoko w górę i w głąb. Ten, kto ma koneksje. Ktoś znudzony do cna zwyczajnością, okrutny w swojej oziębłości. Potrzeba tu kogoś, kogo nie obchodzi krzywda innych, a znęcanie się nad nimi stanowi perwersyjną, w oczach niektórych nawet wyrafinowaną rozrywkę. Kim są ofiary? To ludzie słabsi. Biedni, wywodzący się z niższych warstw społeczeństwa, gdzie urodzenie już nie gra żadnej roli. Są jedynie przedmiotem czyichś sporów, a sami nie mogą decydować o niczym. Chyba, że zbiorą się w tłum… Wtedy wszystko może się zmienić.

Czytaj dalej

„Księgi Jakubowe” Olga Tokarczuk

Bombla_KsięgiJakubowe

 

„Tak i wyjście z niewoli wymaga tragicznych poświęceń. A Mesjasz sam musi zejść najniżej, do tych beznamiętnych mechanizmów świata, gdzie uwięzione zostały rozproszone w mrokach iskry świętości. Tam gdzie ciemność jest największa i największe poniżenie. Mesjasz będzie zbierał iskry światła, więc którędy przejdzie, zostawi za sobą jeszcze większą ciemność. (…) Mesjasz musi pozostać głuchy na te wredne zaczepki, stąpać po wężach, popełnić najgorsze czyny, zapomnieć kim jest, stać się prostakiem i głupcem, wejść we wszystkie fałszywe religie, przyjąć chrzest i włożyć turban. Musi unieważnić każdy zakaż i znieść każdy nakaz.”

Zapowiadają go znaki na niebie i ziemi. Kometa Halleya. Zaćmienia słońca i księżyca. Krwawe łuny, gdy zapada zmierzch. Zarazy i pomory. Trzęsienia ziemi. Susze i powodzie. Nieomylne znaki końca świata. Nadchodzi pora na rozliczenie. Słychać już trąby sądu ostatecznego i szum skrzydeł archaniołów w przestrzeni. Ten delikatny okres kryzysu to czas proroków i czas mesjaszy. Nieistotne, czy będą oni prawdziwi, czy ostatecznie okażą się być kuglarzami, namiastkami czegoś, czego tak bardzo ludziom brakuje. Nieważne, czy będą oni nieść mądrość, ważne jest bowiem, by nieśli ze sobą ukojenie duszy, a ich słowa nadawać maja sens istnieniu. Mają tłumaczyć zagadki wszechświata i zdradzać boskie plany wobec upodlonej, nieszczęśliwej ludzkości. Tę kruchość wykorzystać  mogą co sprytniejsi, ci bardziej zaradni, którzy wierzą we własną wyjątkowość i moc swoich myśli. Tacy, których unikatowe zdolności dostrzegą również inni i podążą za nimi nawet do wrót samego piekła. Byle znalazło się wytłumaczenie. Byle ktoś usprawiedliwił cierpienie.

Takim kimś był niejaki Jakub Frank – heretyk, mistyk, kabalista, rabin, prorok i MESJASZ, według jego zwolenników ten trzeci i ostateczny boski wysłannik. Reformator religijny, który za cel postawił sobie zjednanie trzech największych religii świata. Po trochu cudotwórca, mistyfikator i przywódca niezwykłej sekty. Ale przede wszystkim bohater najnowszej, grubaśnej i niewiarygodnie dopracowanej powieści Olgi Tokarczuk zatytułowanej „Księgi Jakubowe”. Ach! Co to były za czasy dla świata! Tyle niezwykłych wydarzeń! Tyle fałszywych znaków! Tyle słów rzuconych na wiatr! Początek drugiej połowy XVIII wieku. Rozlatująca się Rzeczpospolita, jeszcze przed rozbiorami. Kraj etnicznie różnorodny, barwny kulturowo, pełen mniejszości religijnych. Niestety politycznie niestabilny i kruchy. W tej trudnej do wyobrażenia dzisiaj Polsce mieszały się między sobą między innymi wspólnoty tatarskie, ormiańskie, czy żydowskie. Ta ostatnia właśnie stała się celem sekty koniozo z Salonik, która wysłała do Rzeczpospolitej Jakuba Franka z misją utworzenia nowego heretyckiego odłamu wśród polskich wyznawców judaizmu.

OkładkowyKsięgiJakubowe

I o tej nowej wspólnocie właśnie, o jej początkach i kolejach losu, opowiadają „Księgi Jakubowe”, które są niejako próbą odtworzenia życia żydowskiego mesjasza i członków jego sekty. Przewodniczką w tej dziwnej rzeczywistości odwróconych praw Tory i zaburzonego porządku jest Jenta – babka Jakuba. Zawieszona jest ona pomiędzy stanem życia i śmierci, w który wprowadziła się połykając kabalistyczny amulet. Teraz, jako duch nie-duch przemierza czasoprzestrzeń i podąża śladami swojego wnuka, obserwując jak niczym odrzucony Mojżesz wyprowadza on swój „nowy”, ulepszony lud z niewoli dawnych praw, które wraz z jego nadejściem przestały obowiązywać. Jenta wędruje i staje się niemym, niewidzialnym świadkiem wydarzeń tak nietypowych, że aż trudno uwierzyć, że część z nich stanowi fakty historyczne.  Otóż, Jakub Frank prowadzi swoich wybrańców przez mistyczne elementy Zoharu, przebłyski religii muzułmańskiej, aż do chrztu chrześcijańskiego. Tym samym frankiści, jak później ich nazwano, łamią wszystkie możliwe zasady swojej pierwotnej wiary, a buntem przeciw ustalonemu porządkowi, przekraczają wszelkie możliwe granice zwyczajnie pojętej religijności.

A kontrowersyjny Mesjasz? Jakub Frank, którego historię Olga Tokarczuk w „Księgach Jakubowych” tak umiejętnie i precyzyjnie odtworzyła, pragnął przede wszystkim wolności. Ten awanturnik, który podporządkował sobie dziesiątki dawniej bogobojnych Żydów, teraz prowadzi ich nietypową drogą herezji w najczystszej postaci. Podstawą nowej wiary, w swoją wyjątkowość i w nowy porządek, jest bunt. Rebelia przeciw światu i przeciw typowemu życiu według praw moralnych i społecznych. Jego wyzwoleni wyznawcy żyli w dziwnej komunie, bez indywidualnej własności, gdzie nawet mąż i żona nie należeli wyłącznie do siebie, a dzieci stanowiły własność wspólnoty. Niezwykła charyzma ich przywódcy, władcza postawa, a przede wszystkim jego niezachwiana wiara we własną nieomylność sprawiały, że do Jakuba Franka zagubieni ludzie ciągnęli niczym pszczoły do miodu. W chaos i zwątpienie wprowadził on swój własny porządek, który nawet jeśli nie był do końca zrozumiały, to niezwykle kuszący. A za główną broń obrał sobie słowo.

O ile wszyscy bohaterowie „Ksiąg Jakubowych”, zarówno ci fikcyjni, jak i prawdziwi, snują się w niepewności, tracą wiarę i gubią gdzieś po drodze sens istnienia, chociażby na chwilę, to sam Jakub Frank nie traci nic. Przynajmniej w sensie duchowym. Jego wewnętrzny ogień płonie bez ustanku, jest ostoją i światłem tam, gdzie tego światła nie powinno być. Podążanie za jego wizją wiary to ciąg poświęceń, na który decydują się całe rodziny, pomimo prześladowań, czy rzucanych klątw. Jakub Frank dawał siłę, wzbudzał uśpione pragnienia i namiętności – uwalniał ludzi z ciasnych religijnych okowów, otwierał ich umysły na nowe koncepty i prawdy. Obserwując jego poczynania nie można być do końca pewnym, czy to wszystko było na serio, czy przez całe swoje życie ten przywódca o mesjanistycznych zapędach prowadził jedynie duchowy eksperyment. Przy nim wszystko było proste, jednak on sam i jego myśli zostały nieprzejednane.

„Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk to powieść, która niczym monumentalna, wspaniała olbrzymka obżera się przed naszymi oczami faktami historycznymi, anegdotami i wrzuca nam co chwilę co słodsze kąski, sama łapczywie zapijając najlepszym winem. Czytelnik może mieć miejscami wrażenie, że bierze udział w nietypowym cielesnym misterium, bądź w jakiś pysznych bachanaliach, gdzie ktoś gdzieś tańczy, ktoś zalewa się krwią, ktoś pochłania innego człowieka. Śpiewy, krzyki, nieskończone morze ciał. Wokół tego wszystkiego: słowa. Słowa rozochocone atmosferą, dziką wolnością, które odtwarzają postać Jakuba Franka i słowa, które tworzą ten wyjątkowy heretycki świat powieści. Jest w tym swoista magia, poczucie dopuszczenia do czegoś pięknego, czego może nie da się od razu zrozumieć, ale intuicyjnie przyswoić chociażby po części, już tak.

„Księgi Jakubowe” to literacka uczta do rozsmakowywania się w wielu głosach, do przeglądania się w wielu spojrzeniach, do podglądania wielu dusz oczekujących na zbawienie – wskrzeszenie zapomnianego i cudowna podróż do miejsca, gdzie słowa tworzą nowe światy, tworzą samych ludzi, a historia otwiera nowe rozdziały. A wszystko to śladami Jakuba Franka – wizjonera, buntownika, trzeciego i ostatniego Mesjasza.

O.

A teraz coś specjalnego i nowego dla Wielkiego Buka – mini-komiks 😀

KomiksWielkobukowy01

*Za wspaniałą książkową ucztę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

„Ciemno, prawie noc” Joanna Bator

Bombla_CiemnoPrawieNoc

 

„Według Ewy listopad był szczeliną w czasie, pęknięciem między jesienią i długą polską zimą, gdy żyło się na krawędzi, w zawieszeniu, i czekało, aż czas zabliźni się, gdy przyjdą grudniowe mrozy. ‘W listopadzie, Wielbłądko, można wyjść po zapałki i nie wrócić, w listopadzie, jak dobrze się przyjrzysz, to zobaczysz, że w każdej kałuży widać schody, które prowadzą pod ziemię. Nocą odpływy w łazienkach powiększają się tak, że bez trudu mieści się w nich dorosły człowiek. A takie siuśmajtki jak ty muszą uważać nawet na szpary w podłodze i mysie dziury.’ ‘Dlaczego?’ ‘Bo listopad to czas, gdy otwierają się przejścia.’”.

Za oknem zimno i mrocznie. Deszcz siąpi prawie każdego dnia. Wiatr zawiewa wywołując dreszcze przygnębienia. Mgliste poranki zwiastują senne, smutne dni. Niedobitki liści zwisają smętnie z drzew, a pod stopami rozkłada się błotnista maź. Gnijąca skorupa w najbrzydszym z możliwych kolorów. Zniknęły czerwienie i pomarańcze. Wszechobecna żółć zamieniła się w szarość i brud.  Wilgoć i przejmujące zimno przebijają się przez najgrubsze ściany. Nie ma słońca, no może czasami wychyli się zza szarawej poświaty, ale już nie grzeje. Przypomina jedynie, że gdzieś tam jest, schowane za chmurami i czeka na lepsze dni. Wszystko zawarte w jednym słowie – listopad. Miesiąc na skraju, gdy jeszcze nie ma pierzynki śniegu, gdy mróz nie zaróżawia policzków, a wesoły sezon świąteczny dopiero przed nami. Pora ciemna, gdy zmierzch zapada szybciej niż byśmy chcieli. Gdy światło nie dociera we wszystkie zakamarki. Tam czają się potwory. W listopadzie zło staje się podwójnie złe. Jeszcze bardziej widoczne, pogrubione, jakby podkreślone kilkakrotnie. Gdy w listopadzie znika człowiek, nie można być pewnym, że się odnajdzie.

A gdy ginie dziecko?

Taką właśnie listopadową porą, w zawieszeniu pomiędzy jesienią a zimą, toczy się akcja powieści Joanny Bator zatytułowanej „Ciemno, prawie noc”. Rzecz dzieje się w Wałbrzychu, rodzinnym mieście autorki, ukazanym niby kraina z najgorszych koszmarów, odzwierciedlenie wszystkiego, co w polskich miastach najgorsze, najmroczniejsze. Ten Wałbrzych rodem z horroru, dawniej zwany Waldenburgiem, to wyolbrzymiona, powiększona wizja miasta-niby potwora, który pochłania swoich mieszkańców, zatruwa ich umysły i serca. To miejsce, w którym przyszłość jest niejasna, raczej nierealna, natomiast przeszłość wciąż żywa i rzucająca zgniło-czarny cień na wszystko wokół. Wałbrzych mógłby być jednym z najładniejszych miast w Polsce – otoczony lasami, z pięknym zamkiem Książ, zabytkowymi kamienicami, muzeami… Mógłby być jednym z najprężniej rozwijających się ośrodków przemysłowych z fabryką ceramiki, okolicznymi kopalniami, dawnymi zakładami włókiennictwa… Ale nie jest. Miasto pełne biedy, takiej, co już się nie ukryje za warstwą taniej farby, za belą sztucznej trawy. Upadek. Koniec. Nie ma drugiej szansy.

Do Wałbrzycha z wizji Joanny Bator, po trzydziestu latach nieobecności powraca Alicja Tabor, dziennikarka, której zadaniem jest napisać reportaż o zaginionych dzieciach. Andżelika, Patryk i Kalinka – zniknęły nagle, „jak kamień w wodę”, zdmuchnięte z powierzchni ziemi. Dzieci biedne, z rodzin zepsutych tak, że nic nie jest w stanie ich naprawić. Oczami Alicji obserwujemy patologie, deprawacje, dewiacje tak wielkie, że zupełnie niepojęte dla zwykłego człowieka, o wpojonych podstawowych zasadach moralności. A w samym mieście panuje religijny obłęd. Samozwańczy bałwan-mesjasz od Matki Boskiej Bolesnej, patronki Wałbrzycha, wykrzykuje co wieczór brednie na placu. Wokół niego schorowane dewotki, kupujące kości wykopane z pobliskich mogił poniemieckich, niczym talizmany na boleści i nieszczęścia. Religia wypaczona. Zmutowana. Zła.

To zło, w najczystszej postaci, kumulowało się w Wałbrzychu już w czasach, gdy ten był jeszcze Waldenburgiem. Pod legendarnym zamkiem Książ, gdzie podobno gdzieś schowane są skarby, poukrywane są również mogiły tysięcy ofiar nazistów i armii czerwonej. Lasy i polany pełne są dziur, z których do dzisiaj wystają kości, gdzie w powietrzu czuć nieszczęście, ludzką tragedię, śmierć. Powietrze przegniłe, jakieś osaczające takie, lepkie, które osadza się na człowieku. Powietrze morowe. Trucizna, która nakazuje ludziom znęcać się nad dziećmi, która zmusza do skórowania zwierząt, do nieludzkich tortur, do zadręczania innych istot na śmierć. Wydaje się, że w tej krainie wiecznego mroku, tym królestwie okrucieństwa, są tylko, jak w tej dziecięcej opowiastce do postraszenia, „czarne, czarne lasy, a w nich czarne, czarne domy, w nich czarne, czarne pokoje, a w nich czarne, czarne trumny”. I trupy. Morze trupów przywalone czarną, czarną ziemią.

Jednak w tej czerni absolutnej można natrafić na oazę światła. Po nitce do kłębka. Po sznurze, od jednej perły do drugiej. Tak właśnie napotyka dobrych ludzi Alicja. Mieszkańców Wałbrzycha, którzy jeszcze nie dali omotać się złowieszczym zaklęciom. Kociary, Kocińskie, Kitti-Kitti, które chronią bezdomne zwierzęta. Bibliotekarki bez konkretnej płci. Starzy mieszkańcy, którzy wciąż pamiętają urywki dobra. To wyłącznie dzięki nim potrafi ona znaleźć w sobie siłę i stawić czoła demonom przeszłości. A jakie to są demony! Obłęd, przemoc wypaczona do absurdu, samotność, śmierć bliskich jeszcze bardziej bolesna, podwójnie śmiertelna, bo zabijała też tych, którzy jeszcze żyli. Odbierała resztki witalnych sił. Rozpad rodziny. Rozpad domu. Rozpad więzów. A wszystko to pośród legend o księżnej Daisy. Pośród wspomnień wojennych, które nie są wcale wspomnieniami, ale koszmarami przeszłości. Pośród gnijących strzępów dawnych marzeń. Tymi strzępami żywią się Kotojady – nazwa, jak każda inna, bezkształtność, która przybiera ludzki kształt, istoty, które „trwają i żrą. Przenikają przez ściany, przez ciała, a gdy dostaną się do środka, sprawiają, że wszystko gnije i wypełnia się cuchnącą mgłą…”

 „Ciemno, prawie noc” to jedna z tych powieści niesamowitych, która w miarę czytania, w miarę upływu stron i rozdziałów, wywołuje w czytelniku chroniczny ból brzucha wraz z naturalną potrzebą zwinięcia się w kłębek, w pozycji płodowej, tak by przeczekać najgorsze. W trakcie lektury rodzi się strach. Taki najbardziej pierwotny, jak z czasów dzieciństwa, gdy każdy potwór w szafie był podwójnie potworny. Joanna Bator wykorzystała element narracji nieomal baśniowej, która działa na podświadomość, wsysa się mackami i siedzi przyczajona. Historia Alicji, która wpadła do króliczej nory wałbrzyskiego koszmaru, by tam przesądził się los jej oraz zaginionych dzieci, zostawia po sobie trwały ślad. Wielkie pole do rozmyślań. Pozostawia też czujny umysł, włącza czerwone światełka, gdy tylko pojawia się drugi człowiek na ciemniejącej ścieżce.

A listopad trwa w najlepsze. I dlatego – uważajcie na siebie. Zamknijcie dokładnie drzwi. Zapalcie lampy. Patrzcie pod nogi – nie wchodźcie w kałuże. Nie gońcie mglistych majaków wśród drzew. I zawsze idźcie w stronę światła, bo gdy raz wdepniecie w ciemne przejście już nigdy możecie się nie odnaleźć.

O.

*Ta powieść to potwór, monolit, Pantagruel żarłoczny, który zagnieżdża się w głowie i nie da się o nim zapomnieć, nawet rozmyślając o różowych słoniach, bo zamiast słoni „Ciemno, prawie noc”. Kawał doskonałej literatury. Przerażająca opowieść. Nowy Duży Buk.

„Dostatek” Michael Crummey

Bombla_Dostatek

 

„Kraj, który Newman opisywał w Connecticut, Bostonie czy Nowym Jorku, nawet jemu zdawał się nieprawdopodobnie odległy. Nowa Fundlandia wydawała się zbyt sroga i groźna, zbyt prowokacyjna, zbyt ekstrawagancka, dziwaczna i przerażająca, by mogła być prawdziwa. Nieraz zaczynał podejrzewać, że już nigdy nie zobaczy tego miejsca, że istnieje ono tylko i wyłącznie w opowieściach, które nosił w głowie.”

Wyobraźcie sobie smaganą dzikimi wiatrami surową, skalistą krainę. Ziemia tam nie przyjmuje wcale plonów. Wszystko rodzi się z wielkim bólem, w męczarniach i pocie czoła. Korzenie sięgają surowego kamienia tuż pod powierzchnią luźnej, czarnej gleby. Pory roku nie istnieją tam raczej, tylko namiastka czasu wielkich lodów, głodu, oczekiwania na słońce, na zmianę z miesiącami ciepła, które na powrót pozwalają ożyć temu, co zasnęło przez zimę. Zawsze dmą pełne wilgotnej bryzy wiatry, niosące w swych morskich szponach szaleństwo i wrodzoną podatność na dziwność. Tajemnicę. Magię. Wokół kapryśny, bezkresny ocean, który daje i odbiera. Karmi i głodzi, jak mu się podoba. Przynosi radość, by w chwilę później sprowadzić wielkie nieszczęście. To kraina rybaków z dziada pradziada. Ludzi morza, dla których woda to ich życie i śmierć. Kraina wielorybów, które czasami samotnie wypływają na brzeg. Miejsce, które czasami wydawać się może zapomniane przez Boga, chociaż bogów miewała tam aż trzech. Pełna sprzeczności i sekretów głębin, niezwykła i nieodgadniona. Nowa Fundlandia.

Sagę o mieszkańcach tej wspaniałej, niemal mitycznej morskiej krainy snuje Michael Crummey w swojej wielokrotnie nagradzanej powieści zatytułowanej „Dostatek” (org. „Galore”). Mówi się, że jest w niej coś z latynoamerykańskiej wizji Marqueza. Podobno trochę tam również przepastnej narracji Faulknera. Nie warto jednak konfrontować tej książki z żadną inną, bo „Dostatek” to piękna historia sama w sobie. Wyjątkowa. Nie znajdziecie drugiej takiej, choćbyście przekopywali się przez dziesiątki tekstów. Nie potrzebuje nic nieznaczących porównań. Nie warto doszukiwać się analogii. Lepiej pozwolić wciągnąć się na głębokie wody przypowieści Crummeya. Dać mu szansę rozwinąć na naszych oczach dzieje ludzi zimnego morza, które przeniosą nas do rzeczywistości tak odmiennej od tej, którą znamy, że z trudem złapiemy oddech, gdy wyłonimy się na powrót spod jej powierzchni. Jest tu magia i tajemnica, okraszona religijną przypowieścią. Kotłuje się jawa ze snem. Obrazy realne, te jak najbardziej rzeczywiste, z tymi co są jedynie wyobrażone, nieprzynależące do świata spoza wyspy. Gdzie jest w tym prawda, a gdzie wyobraźnia okryta lodowym podmuchem?

Koniec kwietnia. Koniec nowofundlandzkiej zimy. Skute lodem wody zatoki pękają i otwierają nowy, lepszy sezon dla wymęczonych chłodem mieszkańców wybrzeży wokół Paradise Deep. Wygłodniali szykują się na wielką ucztę, gdyż dobry los wyrzucił im na brzeg sporej wielkości wieloryba. Na oczach dziesiątek gapiów zwierzę dokonało, a pierwsze nacięcie brzucha wyłoniło jego niezwykłą zawartość – mężczyznę. Nagiego. Bielusieńskiego. Niemal martwego. Człowiek ten, niemy, ledwie żywy, nazwany zostaje, w związku z nieznajomością szczegółów biblijnych przypowieści, Judą na cześć Jonasza, którego połknął wieloryb. I tak jak biblijny Jonasz, tak Juda okazuje się być wyjątkowym człowiekiem i to on zaczyna i kończy tę historię. Wraz z Judą nadciągają lata tytułowego dostatku, gdzie ryby same wciskają się na przepełnione już łodzie, a mieszkańcy po raz pierwszy od lat czują nadmiar i sytość, zamiast wycieńczenia i głodu. Juda, przynajmniej na pewien czas, staje się talizmanem Paradise Deep. Cudownym dziwadłem, które pomimo swoich upośledzeń, wzbudza radość i dziękczynność tam, gdzie się pojawi.

Jednak jak to z przypowieściami bywa, po latach dostatku muszą nadejść znowu lata niepowodzeń. Bo jak wszyscy wiemy dobrze – historia lubi się powtarzać, zataczać kręgi, by w końcu i tak powrócić do źródła. Postać Judy, który zaczyna i kończy „Dostatek”, tak naprawdę służy autorowi do opowiedzenia rodzinnej sagi dwóch rodów z Paradise Deep – rodzin Devine’ów i Sellersów. Na ich czele stoi skuta wieloletnią nienawiścią para seniorów: Wdowa po Devinie i Królówka Sellers. Co prawda nie od zawsze była między nimi nienawiść, ale to jedna z tych ukrytych w „Dostatku” smakowitych opowiastek, które trzeba odkryć samemu. Członkowie obydwu rodów mieszają się między sobą, zakochują, podkochują, rzucają klątwy i czary, zawierają pakty i zrywają je widowiskowo. Skrywają sekrety, małe tajemnice, świństewka, miłostki – wszystko się tutaj przydarza. O wszystkim usłyszymy w swoim czasie. A niemym i bezsilnym świadkiem tych dramatycznych i mniej dramatycznych wydarzeń na przestrzeni dziesięcioleci pozostaje Jonasz-Juda, który jest nawet wtedy, gdy go już nie ma.

Poznając te rodzinne historie dostajemy Nową Fundlandię XIX i XX wieku niczym z legend. Jawi się jako kraina zabobonu, najdziwniejszych wierzeń i morskiej magii, a jednocześnie miejsce, w którym stykają się ze sobą trzy religijne odłamy. Religia, która daje nadzieję i łączy wyspę ze światem zewnętrznym, również niesie za sobą to co nadprzyrodzone – duchy, boskie interwencje, czy cuda – a co tak idealnie wpasowuje się w świat mieszkańców wybrzeża. Są tu katolicy, metodyści i nawet protestanci, ale mieszają się między sobą, wymieniają religią i przyjmują inne, na zmianę, dla sprawdzenia, jak zawyje wiatr, czy jakie korzyści z tego wypłyną. To kraina silnych kobiet, które potrafią rozkochiwać do nieprzytomności, by potem latami czaić się i wyczekiwać dobrego momentu do upolowania ukochanego. Kobiet, które trzymają w cugach swoje rodziny, stąpając twardo po nieprzystępnej ziemi. To miejsce pełne niezłomnych mężczyzn, których od ciężkiej pracy nie odciągnie nic, nawet największa słabość. Zmiany przychodzą tu z opóźnieniem, bo nikt ich raczej nie oczekuje. Rytm życia to rytm oceanu, a ocean jest życiem i śmiercią.

„Dostatek” Michaela Crummeya to jedna z tych powieści, o których naprawdę trudno jest opowiedzieć w kilku akapitach. Nie można streścić jej w dwóch, trzech zdaniach. Niełatwo ją ogarnąć i ubrać w spójny szereg tekstu. Historia ciągle wymyka się, przypływa bądź odpływa, niesiona własną narracją, zaciągając czytelnika na coraz głębsze wody, w kierunku prądów, którym pozostaje jedynie się poddać. Paradise Deep jawi się jako miejsce, które jest, a jednocześnie go wcale nie ma. Pojawia się i znika na horyzoncie, jego mieszkańcy niezmienni, nieśmiertelni wyczekują na brzegu, spoglądają w bezkresny ocean, który raz przyniesie szczęście, innym razem śmierć. Zawieszona w czasie, zapętlona w wydarzeniach, powiela się i powtarza, jednak zawsze w innych kombinacjach, odmiennych układach. Takie miejsca, jak wioski wybrzeża z „Dostatku”, można znaleźć jeszcze gdzieś, uśpione na świecie, w krainach spoza czasu, takich jak magiczna, tajemnicza Nowa Funlandia z opowieści Cummeya. Być może wciąż skrywa w sobie wielkie sekrety. Być może wciąż kusi swoim nieodpartym, surowym urokiem. Być może spieniony ocean znów kiedyś na jej brzeg wyrzuci Wielkiego Białego. Historia zatoczy koło. Obróci się na przekór wszystkiemu. Być może. Pewnego dnia. Now the once.

O.

„S.” J.J. Abrams & Doug Dorst

Bombla_S

 

„A person is no more and no less than THE STORY of his passions and deeds.”

Coriolis V.M. Straka

Dzisiaj będzie inaczej. I nie tylko dlatego, że bardziej wizualnie, bardziej zdjęciowo, ale dlatego, że bardziej osobiście. O wiele bardziej emocjonalnie i ekscytująco. Bo  jak się tu nie ekscytować niezdrowo, kiedy natrafi się na tak wspaniałego Dużego Buka, że jedynie milimetrów brakuje mu do prawdziwej wielkości? No właśnie. Tak więc nie ma się co dziwić mojemu dzisiejszemu rozstrojowi i chwilowemu odejściu od bardziej formalnego stylu pisania, którym operuję na co dzień. Nie martwcie się, to tylko tak dzisiaj, przy poniedziałku, po bogatych w emocje dwóch tygodniach, jakie spędziłam na intensywnej lekturze.

Ale od początku. Istnieją książki, które tak po prostu się czyta, podczytuje, od czasu do czasu, chrupie jak przekąskę. Nie wnoszą specjalnie zbyt wiele do literackiego świata, ale stanowią doskonały przerywnik w lekturach bardziej wymagających, a lekkością i minimalną kalorycznością tylko urozmaicają jadłospis. Istnieją również książki, które intrygują, wciągają i zmuszają czytelnika do porządnej refleksji, zostając z nami na dłużej, a przynajmniej na jakiś czas. I w końcu, istnieją książki takie, które powalają na kolana, zwalają z nóg i podcinają ścięgna emocjonalne, stając się z miejsca jednymi z najlepszych z najlepszych, jakie było dane nam poznać. Sami przyznacie, że nie za wiele jest takich buków na świecie, chociaż zdarzając się od czasu do czasu i wtedy nasz świat nawet na chwilę staje na głowie, a myśli wirują i jak w kalejdoskopie tworzą coraz to nowsze i bardziej skomplikowane układy. Coś takiego przytrafiło się właśnie mi za sprawą niezwykłej opowieści, której nawet forma wyznacza niesamowitość.

SS

„S.”. S jak Sekret. S jak odwieczna tajemnica. S jak klucz do istnienia. W geniusz J.J. Abramsa nigdy nie wątpiłam, no może tylko przez moment przy jakimś serialu, by w chwilę później się zreflektować i przyjąć go za pewnik. Ten amerykański reżyser, producent, scenarzysta i tylko on sam wie kto jeszcze, tworzy projekty, których dopracowanie, przenikliwość i rozbudowanie zaskakują mnie od zawsze. Chociaż bywa również, że z części swoich pomysłów musiał rezygnować, ze względu na ich zbyt duże, hm, skomplikowanie. Ale nie w przypadku „S.”. W końcu Abrams, we współpracy z pisarzem Dougiem Dorstem, znaleźli sposób, by stworzyć dzieło doskonałe w przekazie i treści, bez konieczności wycinania, przerabiania i dopasowywania do wymogów popularnej widowni. Bo książka przecież już sama z siebie, jako przekaźnik historii jest wyjątkowa i bardziej elitarna. Czytelnicy godzą się ze wszystkim, co wymaga wysiłku intelektualnego. Podejmują rzucone im wyzwanie i przede wszystkim czytają, po prostu. W „S.” mógł zawrzeć wszystko to, co nie do końca sprawdziłoby się w kinie. Zamknąć opowieść idealną, rozbudowaną, wielowątkową z odpowiednim ładunkiem filozoficznym.

FOT1

Przede wszystkim, a może po pierwsze, „S.” to książka w książce. Czytelnik do ręki dostaje zapieczętowaną okrytą czarną okładką z wytłoczoną wielką literą „S” książkę, która znajduje się wewnątrz. To „Ship of Theseus” (dosł. Statek Tezeusza) autorstwa fikcyjnego, tajemniczego pisarza o nazwisku/pseudonimie V.M. Straka. O jego życiu wiadomo niewiele. Tylko skrawki, oderwane elementy, które nie do końca układają się w całość, a które bardzo powoli zaczną tworzyć pełny życiorys dopiero podczas lektury powieści, zapisków na marginesach i wszystkich dodatków dołączonych do samej książki.

FOT2

Po drugie „S.” to potrójna opowieść. Może to brzmieć skomplikowanie, ale ogarnięcie tej historii, jeśli poświęci się temu trochę czasu, odsłania perfekcyjną mozaikę zależności, tworzącą idealną całość. To historia bohatera „Ship of Theseus”, którego dzieje to wielka podróż w poszukiwaniu swojej tożsamości, którą stracił, a której nie potrafi odnaleźć. Jego historia niejako łączy się z życiem tajemniczego pisarza, jakim był V.M. Straka i tajną organizacją zwaną właśnie „S.”. A na końcu poznajemy ukrytą na marginesach książki współczesną historię rodzącej się miłości i wzajemnej fascynacji pomiędzy  Jen i Erickiem – dwojgiem studentów, zaintrygowanych twórczością V.M. Straki, którzy wikłają się w zagadkę jego życia, rozszyfrowując ją za pomocą samej powieści.

FOT3

Kluczem do zrozumienia tej książki i tym samym pełnego jej wchłonięcia jest już tytuł, czyli „Ship of Theseus”. Nie jest to w żadnym wypadku tytuł przypadkowy. Statek Tezeusza, znany także pod nazwą paradoksu statku Tezeusza to filozoficzny problem, który stawia pytanie o tożsamość danego obiektu. Wszystko zaczęło się od mitologicznego statku, sztandarowej jednostki greckiej, która po każdej potyczce była odbudowywana, rozbudowywana i ulepszana, a jej załoga wymieniana i uzupełniania. W związku z tym Plutarch zadał pytanie, czy to jest wciąż ten sam statek, co na początku, czy już zupełnie inny? W kategoriach życia i filozoficznych odniesień pytanie brzmi – czy człowiek może dowolnie zmienić swoją tożsamość, czy jego przeszłość już na zawsze wpisana jest w jego byt i tym samym to ona kształtuje go ciągle od nowa? Czy można stać się kimś innym? Zupełnie nowym? Wybrać samemu kim chcemy być?

„It is entirely possible, S. realizes, and in fact seems quite likely, that not one plank or hatch or cleat or peg or bolt or nail or orpe remains from the night he was first taken aboard. And yet: this is the ship.”

 W odniesieniu do „S.” i „Ship of Theseus” chodzi o głównego bohatera powieści V.M. Straki, który pewnego dnia budzi się nie pamiętając kim jest, jak ma na imię i jak znalazł się w tym konkretnym miejscu i czasie. Wkrótce zostaje uprowadzony na dziwny statek, którego załoga nie ma imion, nie ma kapitana i nie podlega żadnym konkretnym rozkazom. Porozumiewają się za pomocą specyficznych gwizdów, bo każdy z nich ma… zaszyte czarną nicią usta. Na statku czas płynie zupełnie inaczej niż na lądzie. A sam statek za każdym razem wygląda trochę inaczej, załoga zmienia się i wymienia, a nasz bohater powoli odkrywa tajemnice jednostki i cel, do którego zmierza. W międzyczasie dane jest mu, krok po kroku, odkrywać swoją przeszłość i konspirację, w którą został uwikłany przed laty, a która dotyczy sekretnej organizacji „S.”. Kim był? Kim jest? Czego lub kogo szukał? Kogo kochał? Czego pragnie?

„More than anything, he wants to see something familiar, something that connects him, however tenuously, to the world he must have known before he lost his memory, his identity, himself.”

Paradoks statku Tezeusza dotyka także Jen i Ericka, którzy odkrywając przed sobą nawzajem kolejne prawdy o sobie, czy dzieląc się sekretami, z czasem zauważają, że nie są już tymi samymi ludźmi, jakimi byli na początku, kiedy się poznali. Zmieniły się ich priorytety, pasje, plany na przyszłość. Kolejne karty ukazują codzienne dramaty, zmagania się z życiem, które układa się zupełnie inaczej, niż myśleli, że się ułoży. Odkrywają, że nie inaczej było z samym autorem „Ship of Theseus”, który dawno dawno temu postanowił stać się kimś zupełnie innym, zmienić się i porzucić dotychczasowe życie.

FOT4

I nic więcej nie mogę już Wam zdradzić, moi Drodzy. „S.” to powieść absolutnie wyjątkowa. Czytelnik do ręki dostaje wszystkie elementy potrzebne do rozwikłania zagadki. Każda kolejna strona książki przybliża do sekretów i wciąga w czyjś ukryty świat, który z założenia nie miał być nigdy odnaleziony. „S.” stworzona jest w taki sposób, byśmy mieli poczucie, że książka, która trafia do naszych rąk to właśnie ten jedyny egzemplarz, należący do Ericka i Jen, którzy razem, wspólnie wkroczyli w rzeczywistość Straki i którzy poświęcili się jej bez reszty. Czytelnik jest detektywem, tropicielem, kroczącym śladami zapomnianych opowieści, zaginionych tożsamości, istnień, którzy trwały jedynie poprzez język, pisanie, a które próbując wyłamać się od tradycji, tworzyły nowe układy i pełnie.

„S.” niesie za sobą niesamowite doświadczenie czytelnicze. Wielowymiarowe, wielopoziomowe, przenikające do naszego świata, tym samym bardzo meta. To zagadka sama w sobie, która łączy różne formy wypowiedzi, opowieść nie tylko poprzez książkę jako obiekt, ale jako zbiór ludzkich doświadczeń. „S.” J.J. Abramsa i Douga Dorsta jest po prostu piękna. To jednocześnie jest książka i tak bardzo o wiele więcej niż tylko książka, jeśli wiecie co mam na myśli. To hołd złożony słowu pisanemu. Poza czasem, poza epoką, poza tradycją. Pozostawia po sobie mnóstwo pytań, które warto zadać, zanim będzie za późno.

O.

 

„2666” Roberto Bolaño

Bombla_2666

 

„… morderstwa kobiet (…) – To idzie falami. Co jakiś czas przychodzi następna fala i znowu stają się newsem i dziennikarze podchwytują temat. Ludzie też podchwytują temat i gadają, i historia toczy się jak śniegowa kula, i rośnie lawinowo, dopóki nie pojawi się słońce i pieprzona kula się nie roztopi, i wszyscy zapominają, i wracają do pracy.”

Na początek kilka faktów i zarys sytuacji. Chihuahua. Północny stan Meksyku. A w nim jedno z najszybciej rozwijających się miast na świecie. Trzymilionowe Ciudad Juárez. Tuż przy granicy zwanej Paso del Norte (północnym przejściu) – bramie do lepszego świata, bramie na zachód, tam gdzie wszystko jest piękniejsze i gdzie spełniają się marzenia – wejściu do Stanów Zjednoczonych. Miasto potworne. Miasto przeklęte. Miasto zabójcze. Uznane za najniebezpieczniejsze miejsce na świecie poza zadeklarowanymi strefami wojennymi. Miasto, w którym królują narkotykowy biznes, prostytucja i handel ludźmi. W wyniku walk karteli każdego roku giną tam tysiące ludzi. Jednak to nie wyłącznie narko-biznes sprawił, że Ciudad Juárez trafiło na listę najniebezpieczniejszych miejsc na ziemi, ale makabryczne zabójstwa i zniknięcia kobiet, które nie ustają od 1993 roku. Według oficjalnych danych w brutalny sposób zabito tam około pięciuset dziewczynek, dziewczyn i kobiet, ale nieoficjalnie mówi się o tysiącach ofiar. W tych obliczeniach nie uwzględnia się zgłoszonych zaginięć i nieodnalezionych ciał, które również liczy się w setkach.

To właśnie te brutalne zbrodnie, ich makabryczność i bezkarność sprawców zainspirowały chilijskiego pisarza Roberto Bolaño do napisania swojego opus magnum, powieści-potwora, gigantycznej i przenikliwej do szpiku kości, wydanej już pośmiertnie, a zatytułowanej „2666”. Do twórczości Bolaño przymierzałam się bardzo długo i nie byłam pewna co tam odnajdę, a raczej co odnajdzie mnie. Mówiono o arcydziele, samego twórcę cytowano i wychwalano, a Susan Sontag (której zdanie bardzo cenię) nazwała go „najważniejszym powieściopisarzem języka hiszpańskiego”. Pozostało mi się przekonać na własne oczy i na własnej skórze. Z tej literackiej przygody wyszłam zmiażdżona i emocjonalnie posiniaczona. Taki pewnie był zamysł samego Bolaño, chociaż jeszcze przed śmiercią (przedwczesną) zaznaczał, że chciałby, żeby ta historia pojawiła się w pięciu osobnych częściach. Może czuł gdzieś głęboko, że taki intensywny książkowy ładunek to zbyt wiele dla przyzwyczajonego do ułagodzonego obrazu przemocy czytelnika? Jak by nie było, jego spadkobiercy zadecydowali inaczej – „2666” w ponad tysiącstronicowej, oryginalnej wersji zawarło w sobie wszystkie pięć opowieści, których spoiwem i punktem stycznym są masowe zabójstwa kobiet w granicznej strefie Meksyku.

Zwierciadlanym odbiciem prawdziwego Ciudad Juárez jest w „2666” fikcyjna miejscowość Santa Teresa, która niejako przyzywa kolejnych bohaterów, odkrywając przed nimi swoje krwawe, podziemne tajemnice. Mamy pięć opowieści. Punktem wyjścia i klamrą zamykającą powieść jest postać Benna von Archimboldiego – niemieckiego pisarza, którego nikt nigdy nie widział, a którego dzieło jest źródłem niegasnącej fascynacji wśród literaturoznawców na całym świecie. Przypadek sprawia, że pierwsze cztery postacie poszukujące tego dziwnego twórcy trafiają za tropem właśnie do Meksyku tylko po to, by przekonać się, jak śmiertelnie niebezpiecznym miejscem jest Santa Teresa. Dalej historię kontynuują wyrwane z osi czasu fragmenty życia mieszkańców i przypadkowych przyjezdnych morderczego miasta – młodej Rosy, jej ojca Amalfitano, który wciąż drży w strachu o życie swojej pięknej córki, i amerykańskiego reportera o znaczącym imieniu Fate (z ang. przeznaczenie), który zostaje wplątany w podziemne życie Santa Teresa.

Kulminacyjną częścią „2666”, jednak nie ostatnią, jest „Część zbrodni”, którą spokojnie można zastępczo tytułować „Kroniką Śmierci”. Ta właśnie część powieści wydaje się być punktem wyjścia dla Bolaño, który próbuje w niej uchwycić chociaż niektóre z zapomnianych twarzy dziesiątek zamordowanych kobiet. W suchy, bezlitosny sposób opisuje kolejne ciała ofiar, ekstremalnie brutalnie gwałconych, kaleczonych i w końcu zabijanych, by na końcu zostać porzuconymi na wysypiskach, polach, pustyni, śmietnikach… Ta część przygważdża nas ideą wielkiej, anonimowej liczby, ludobójstwa i masowych grobów, do których ciała dziesiątek niezidentyfikowanych kobiet w końcu trafiają. Przypomina archiwum zbrodni, katalog portretów martwych istot, nieprzypadkowo nawiązując do nazistowskich zbrodni II Wojny Światowej. Bolaño nie znajduje odpowiedzi, pozostawia jedynie znaczące tropy. Im głębiej jego bohaterowie zanurzają się w skorumpowane, zarobaczone wnętrze Santa Teresa, uświadamiają sobie i my wraz z nimi, że te morderstwa nigdy się nie skończą. To krwawy, niezmienny element krajobrazu Sonory, w niezrozumiały sposób całkowicie oswojony przez większość jej mieszkańców. I resztę świata.

„2666” nie jest lekturą przyjemną ani łatwą. To gargantuiczny kawał opowieści ekstremalnie wymagającej, niezwykle intensywnej w czytelnicze doznania. To nie jest powieść na jedno posiedzenie. To nie jest powieść na relaksacyjny wieczór z książką. Wysysa z czytelnika całą uwagę, przyzywa go i kusi opowieścią potworną i wyjątkowo męczącą emocjonalnie. Bolaño zostawia nas zupełnie wyprutych, wyzutych i przerażonych. Podwaja te uczucia niedokończonymi wątkami, otwartymi zakończeniami i niedopowiedzeniami, które dręczyły mnie przez całą tą książkową przygodę. Czytając suche, katalogowe opisy kolejnych ciał torturowanych, gwałconych kobiet, po pewnym czasie miałam ochotę krzyczeć. Nie, nie krzyczeć – wrzeszczeć z niemocy, z niemożności zrozumienia. I co chwila zadawałam sobie to samo pytanie: jak to możliwe? W jaki diaboliczny sposób w XXI wieku, gdy na świecie pozostało tak niewiele sekretów do odkrycia, akurat tak makabryczna, ludobójcza zagadka wciąż pozostaje bez rozwiązania? Czego ludzie tak bardzo się boją? Czemu nikt nie reaguje tak jak powinien?

Jak widzicie „2666” pozostawia po sobie gorycz, smutek i zdziwienie. I dziesiątki pytań, wszystkie bez odpowiedzi. Kolejne sekrety. Kolejne tropy, które wciąż czekają, by ktoś za nimi podążył. I po wszystkim jestem pewna tylko jednego – że nie można zapomnieć o Santa Teresa, czyli nie można zapomnieć o Ciudad Juárez, bo zapomnienie i milczenie przyciągnie tam jeszcze więcej śmierci. Więcej zła. I jeszcze więcej niewinnych ofiar. „2666” to bukowy gigant. Dzieło totalne chociaż wciąż otwarte. Bardzo Duży Buk.

O.

*A dla wszystkich, którzy zastanawiają się dlaczego warto czytać takie trudne, bolesne i intensywne w wewnętrzne emocje buki, czyli o czytelniczym masochizmie, polecam doskonały tekst Anny „Katuj, tratuj – czyli trudna miłość w moim domu”. 🙂