Wyobraźcie sobie, że prowadzicie zwyczajne, domowe, rodzinne życie w Nowym Jorku. Jesteście normalną nastolatką, u progu dorosłego życia i chcecie jedynie przejść ten najcięższy okres zmian. A teraz wyobraźcie sobie, że z dnia na dzień to wasze zwyczajne, szare życie przekształca się diametralnie, gdyż… okazuje się, że należycie do starej europejskiej szlachty i właśnie oddano waszej rodzinie jej odwieczny majątek, wraz z ziemią, zamkiem i służbą. Oraz z całym dobrem inwentarza. Teraz pomyślcie o tym, jak wasi rodzice rzucają wszystko, ostatnie oszczędności wydają na podróż za ocean i ni stąd, ni zowąd lądujecie na totalnym odludziu, bez przyjaciół, bez znajomych, ale z opętanymi szaleństwem rodzicami, tytułem szlacheckim na dokładkę i z całą masą codziennych niespodzianek, które tylko czekają na odkrycie.
Kategoria: Gruby zwierz
Klasyki literatury, opowieści kultowe, wielkie historie
„Kompleks Portnoya” Philip Roth
Wspomnienia z dzieciństwa mają to do siebie, że po latach doświadczeń, przeżyć dorosłości zatracają swoje prawdziwe oblicze. To, czego dawniej byliśmy pewni zaczyna rozwiewać się. Obrazy nabierają mglistych kształtów, a my coraz bardziej stajemy się podatni na sugestie. Rodzinne sesje, w których każdy podaje swoją wersję wydarzeń z przeszłości napierają na podświadomość i mieszają z tym, co utknęło w naszej pamięci. Niektóre zostają wyolbrzymione, nabierają podwójnego znaczenia. Inne zacierają się, czasami nawet znikają, zastąpione tym, czym kto inny nas nakarmił. Pojawiają się wątpliwości. W pewnym momencie nawet, te pochowane, powypierane gdzieś na pogranicza umysłu wspomnienia, nabierają swoistej plastyczności. Możemy na własne potrzeby lub na przykład na potrzeby skomplikowanej psychoanalizy, tak w ramach terapii, odgrywać scenki z życia, uzupełnione przez wspomnienia innych, osobne perspektywy, jak film na podglądzie z komentarzem.
„Służące” Kathryn Stockett
Początek lat sześćdziesiątych zarówno w Europie, jak i Stanach Zjednoczonych zwiastował nadchodzącą wielkimi krokami falę konfliktów, a co za tym idzie brutalnych zmian społeczno-kulturowych. Nowe pokolenie, które wyrosło na odgórnie narzuconych zasadach swoich rodziców, na bliźniaczych domkach w klonach podmiejskich osiedli, na towarzyskich spotkaniach i balach dobroczynnych, powoli zaczęło dostrzegać hipokryzję, skrywany pod płaszczykiem ideałów strach. Strach przed zmianą, przed podjęciem tego ostatniego wysiłku, który pozwoliłby ruszyć naprzód i przystosować się do nowego świata, który nadchodził, czy tego chcieli, czy też nie. Marsze, protesty, demonstracje… Rozpoczęła się epoka pamiętnych czynów, symbolicznych gestów i historycznych wydarzeń.
„Królowa Śniegu” Michael Cunningham
W prószące, śniegowe, magiczne dni przychodzą czasami do głowy dziwne myśli. Mogą wydarzyć się niewiarygodne rzeczy. Może przydarzyć się coś specjalnego, wyjątkowego, bo ta zimowa aura aż prosi się o cud. To wtedy, gdy czas zdaje się stać w miejscu, a świat przykryty kołderką delikatnego puchu przestaje pędzić i stwarza pozory baśniowej śniegowej kuli, przybliżając tajemnice wszechświata. Rzucone zaklęcie, kruche i niepewne, omamia wzrok, stwarza pozory, wydaje się być czymś innym, niż jest w rzeczywistości. Czasami, w takie dni można dostrzec światełko na niebie, znak z ciemności wszechświata, który prosi się aż o nieoczywistą interpretację. A czasami, gdy zawierucha podnosi płatki śniegu, natrafić można na diabelski kryształ, który już na zawsze zalęgnie się w sercu, osadzi i przylgnie, rzucając klątwę– odbierając radość, miłość i szczęście.
„Brudny Szmal” Dennis Lehane
Miasto oddycha. Miasto pulsuje. Miasto zmienia się i przekształca, często na gorsze. To żywy organizm. Istota o setkach tysięcy par oczu, uszu i milionach głosów. O pazurach, które rozszarpują na strzępy. Łapach, które miażdżą nieuważnych. Daje życie, a jednocześnie jednym stąpnięciem potrafi je odebrać. Nie zna litości. Nie zna umiaru. O mieście jak o żywym potworze pisało już wielu, m.in. H.P. Lovecraft, Clive Barker, czy Mark Helprin. W ich opowieściach miasto jest próżne. Kapryśne. Niczym jakaś olbrzymka bawiąca się tymi, którymi daje schronienie. Królowa, która zaledwie skinieniem strąca głowy swoim poddanym. Miasta jednak bywają tak różne, jak społeczności, które je definiują. Raz są dobre, jaśniejące, miłosierne. Kiedy indziej brudne, nieprzyjazne, złe. Często przywdziewają maski i kamuflują się, tak jak ich mieszkańcy. Ukrywają pod przykrywką pozorów, grają dla siebie i dla innych.
„Przekleństwa niewinności” Jeffrey Eugenides
„Dziewczyny kroczyły spokojnie po korytarzach, trzymając książki przy piersiach, zapatrzone w jakiś niewidoczny dla naszych oczu punkt w przestrzeni. Były jak Eneasz, który (powoływany przez nas do życia w obłoku cuchnącego potu doktora Timmermana) zszedł do świata podziemnego, spotkał zmarłych i powrócił, szlochając skrycie.”
Kto mógł wiedzieć, co myślały albo co czuły?”
Kto pamięta swoje nastoletnie lata, nawet jeśli przez mgłę, to z pewnością kojarzą mu się z tym specyficznym bólem istnienia, z bolączkami dorastania, niemocą wykreowania samych siebie na niedościgłe podobieństwo obrazów z wyobraźni. Przez większość czasu nie było za łatwo. Zawsze coś się działo, świat wirował i pędził przed siebie, a wokół tych wszystkich szaleństw jeszcze szkoła i ta potrzeba stania się kimś. Bywały lepsze i gorsze dni, jak to w życiu, ale kiedy ma się to naście lat, to wszystko jakoś tak wydaje się po prostu mocniejsze, intensywniejsze. Radość jest aż wszechmocna, chaotyczna. Miłość oszalała wśród chmur wirujących hormonów. Nienawiść na śmierć i życie. A rozpacz? Tak dogłębna, tak nieszczęśliwa w swoim smutku, że można wylać morze łez, przepłakać dziesiątki nocy, a czasami wydaje się, że ona nigdy się nie skończy. W tych gorszych momentach, gdy świat zawodzi na każdym kroku, nastolatki mogą popaść w czarną otchłań. Opaść gdzieś na dno i siedzieć, udając, że niby docierają do nich promyki z zewnątrz, ale to tylko maska. Krzyk o pomoc. Błaganie o spojrzenie w ich stronę. Gdy nikt nie patrzy, gdy wszystkie oczy wywrócone są ku weselszym buziom, a uśmiechy litości przeznaczone zawsze dla innych, może wydarzyć się prawdziwa tragedia. Ta nastoletnia dusza, osamotniona w swoim odosobnieniu może zdecydować się odejść. Już na zawsze. Jednym, wymierzonym ruchem.
O nastoletniej rozpaczy, o żałobie i niemocy wyzwolenia się ze szponów smutku opowiada Jeffrey Eugenides w swojej wspaniałej powieści zatytułowanej „Przekleństwa niewinności”. Oryginalny tytuł, czyli „Virgin Suicides” o wiele lepiej odzwierciedla o czym będzie ta historia. Tytuł dosłowny, mocny i przejmujący. Bo zapowiada śmierć. Śmierć czegoś niewinnego, co zdecydowało się odejść na własne życzenie. Opuścić rodzinę, bliskich, przyjaciół, odrzucić przyszłość i po prostu zniknąć, gdzieś, gdzie wydaje się, że może być lepiej. Samobójstwo to zazwyczaj temat tabu. Człowiek podświadomie nie chce myśleć o samobójcach więcej niż potrzeba. Kiedy zbyt wiele takich myśli kotłuje się w głowie pojawia się wina, wątpliwość i poczucie, że może trzeba było jakoś pomóc, zaradzić, zwrócić uwagę na problem. To zawsze nie w porę, tym bardziej, że świat współczesny opętany jest potrzebą dążenia do szczęśliwości. Szczęście to cel sam w sobie. Pozytywne myślenia, sztuczny uśmiech na twarzy, wymuszona poza, która nie może pozwolić, żeby ktoś poczuł się urażony wykrzywioną smutkiem miną. Człowiek jak taki bierny manekin ma płynąć z nurtem, wyłapywać światełka radości i wyszczerzony niczym Joker dopłynąć do brzegu. Śmierci nie po drodze w tej całej różowej otoczce szczęśliwości na pokaz. Tym bardziej, gdy dotknąć ma dziewczynki zaledwie, która jeszcze nie miała nawet szansy poznać czym jest prawdziwe życie.
Tą dziewczynką, pierwszą z pięciu, jest Cecylia Lisbon, najmłodsza z sióstr, beniaminek i oczko w głowie wszystkich w rodzinie. Pierwsza próba samobójcza trzynastolatki, nieudana jeszcze, rozpoczyna serię niefortunnych zdarzeń na dotąd spokojnym, podmiejskim osiedlu i na zawsze naznacza jego mieszkańców, szczególnie kilku chłopców, dla których śmierć sióstr Lisbon oraz poprzedzający je rok, były najważniejszym okresem w ich życiu. Cecylia odchodzi pierwsza. Po jej makabrycznym samobójstwie, już udanym tym razem, dom Lisbonów zaczyna podupadać. Ta rodzina nigdy do końca nie była w pełni szczęśliwa. Matka trzymała dziewczyny pod kloszem, zabraniała im spotykania się, wychodzenia, a z wiekiem ta obsesja podwajała się, potrajała, tak, że w kulminacyjnym momencie nikt już u nich nie wychodził z domu, a sam budynek zaczął się rozpadać. Siostry Lisbon przez rok od momentu rozpoczęcia żałoby obumierały, jak jakieś kwiaty zbyt długo przetrzymywane w oranżerii, aż do poziomu gnicia. Zniknęła radość, zniknął chichot. Wszystko zamarło. Nawet marzenia. Bo gdy najmłodsza siostra skacze z okna na parkan przebijając się na wylot, to już nic nie może być normalne.
A o normalność walczy cała okolica. Dom Lisbonów jest jak ciemna plama na nieskazitelnym horyzoncie osiedla. Dramatyczne przeżycia tej odstającej rodziny nieomal „brudzą” pozorną radość niemożliwym do pojęcia smutkiem i depresją, która rozpełza się wokół ich domu. Natomiast siostry Lisbon – Lux, Bonnie, Mary i Therese – pozostawione same sobie ze swoimi uczuciami stają się żywą legendą pośród rówieśników w swojej szkole. Oplata je nimb tajemnicy. W ich przymusowej izolacji i milczeniu jest coś hipnotyzującego, szczególnie dla chłopaków, którzy podziwiają z daleka ich urodę. To właśnie oni po latach zbierają materiały o siostrach i poprzez własne, niedoprecyzowane uczucia odtwarzają ich historię. Dowody istnienia dziewczyn, ich sekretnej egzystencji w gnijących murach domu, zbierali przez całe życie, dołączając do tego relacje świadków i ich wspomnienia. Okazuje się, że dla wszystkich siostry Lisbon były niejako kamieniem milowym, przejściem z idyllicznych chwil dzieciństwa w nieubłaganą dorosłość, która kryła w sobie raczej więcej przykrych rozczarowań niż chwil radości.
W „Przekleństwach niewinności” cierpienie i żałoba odgrywają decydującą rolę. Z jednej strony stają się potworną motywacją do kolejnych samobójstw, a z drugiej strony nadają życiu sióstr Lisbon ten element nieśmiertelności, którego pozbawione byłyby pozostając zwykłymi dziewczynami. Śmierć Cecylii jest wydarzeniem, od którego nikt już nie może uciec. Rodzice próbują zatuszować wszystko i żyć dalej, ale jak kontynuować beztroskość, kiedy najmłodsza siostra przebija się pod własnym oknem? Muzyka nie brzmi już tak pięknie, słońce grzeje jak przez mgłę, a każde miejsce w domu przypomina zmarłą. Ojciec i matka udają, że nic się nie stało, a czwórka pozostałych córek nie potrafi poradzić sobie z tak wielką stratą i nie widzą znikąd pomocy. Dlatego radzą sobie najlepiej jak potrafią nastolatki – szukają dodatkowych zajęć, pocieszają się nawzajem przy papierosie, mają swoje babskie sprawy, które w oczach podglądających ich chłopców przyjmują formę magicznych rytuałów. Siostry Lisbon jak boginki, jak nimfy, czy elfy, jak te jętki, które sfruwają latem na okoliczne domy żyją tylko chwilkę, moment w czasie, by zniknąć i nigdy już się nie odrodzić.
Jeffrey Eugenides stworzył w „Przekleństwach niewinności” przejmujący obraz żałoby, która nie zna granic i nie pozwala się otrząsnąć z szoku po śmierci. To obraz podwójnie instensywny, bo spotęgowany młodym wiekiem samobójczyń. Wizja pełna nieodgadnionych tajemnic, bo ograniczona wizualnie przez niedostępne wnętrza domu Lisbonów. Cztery siostry jak księżniczki na wieży i nikogo, kto mógłby im pomóc. A wokół nich śmiercionośny duch Cecylii, który niesie za sobą plagę smutku oraz niespełnienia. Na dokładkę obraz sielankowego osiedla lat siedemdziesiątych, gdy wolność, miłość i radość miały rządzić światem, a beztroska trwać już zawsze, wśród śmiechu dziewcząt, ich zalotnych spojrzeń i zapachu młodości. Niezwykład powieść o dorastaniu, o niespełnionych pragnieniach i szczęściu zawieszonym w bańce przeszłości.
O.
„David Copperfield” Charles Dickens
„The old unhappy feeling pervaded my life. It was deepened if it were changed at all; but it was as ever, and adressed me like a strain of sorrowful music faintly heard in the night. I loved my wife dearly, and I was happy; but the happiness I had vaguely anticipated, once, was not the happiness I enjoyed, and there was always something wanting.”
Szczęście. Ulotne chwile, drobne momenty, które próbujemy zbierać przez całe życie. Szczęśliwość nieuchwytna, trudna do osiągnięcia, a jednak tworząca podstawy naszych duchowo-uczuciowych potrzeb. Szczęście w miłości, szczęście w finansach, szczęście w pracy – najważniejszy komponent każdych życzeń, tak urodzinowych, jak noworocznych. Szczęście stało się celem samym w sobie. Każdy chce przecież do niego dążyć. Niedoprecyzowane, przysłonięte komercyjną bańką ułudy, zawsze jest gdzieś tam, dopiero przed nami. Bardzo rzadko udaje się je dostrzec tuż obok, ukryte pod maską zwykłej, spokojnej codzienności. Lepiej pędzić przed siebie, ze złotą łuną wyłaniającą się gdzieś znad niedoścignionego horyzontu, niż docenić jego promyki miło ogrzewające nas wokół.
O takim nieuchwytnym szczęściu ukrytym w marzeniach opowiada jedna z najbardziej znanych powieści Charlesa Dickensa zatytułowana „David Copperfield”. Zarówno w przedmowach do oryginalnego wydania, jak i w tekstach autorskich do kolejnych, napisanych już po latach, ta brytyjska legenda literatury wspomina, że „David Copperfield” to jego ulubiona ze wszystkich powieści, natomiast samego bohatera nazywa ukochanym dzieckiem i przyznaje, że to właśnie z nim najtrudniej było mu się rozstać. I nic w tym dziwnego – ponad dziewięćset stron monumentalnej historii chłopca, później młodego mężczyzny i w końcu dojrzałego pisarza, tytułowego Davida Copperfielda, który po latach powraca we wspomnieniach do czasów smutnej młodości, by opowiedzieć dzieje swojego życia. Powstała z tego historia typowo, a nawet stereotypowo dickensowska, gorzko-słodka, dokładnie w takiej kolejności, gdzie cierpienie łączy się z nieocenioną wiarą w lepsze jutro, a szczęście staje się podstawowym, a czasami nawet jedynym marzeniem.
Historia rozpoczyna się, gdy David Copperfield rodzi się pewnej nocy, by na przekór wszystkim i wszelkim okolicznościom okazać się chłopcem. Pomimo braku ojca, z matką, która sama jest jeszcze nieomal dzieckiem, pod czujnym okiem ukochanej służącej, spędza kilka lat idyllicznego dzieciństwa, by wkrótce okazać się piątym kołem u wozu, gdy matka ponownie wychodzi za mąż. Smutne i zawiłe okoliczności sprawiają, że wkrótce mały Davy zostaje sierotą, pozbawionym złudzeń o przewrotnej naturze wszechświata. Zmuszony do bardzo ciężkiej pracy, w wieku dziesięciu lat ucieka w poszukiwaniu dawno utraconej rodziny. Gwiazdy raz mu sprzyjają, raz odbierają nadzieję, a smutki i próby przybliżają powolutku wyolbrzymione przez wyobraźnię pragnienia. David przeżywa miłości i zdrady, wielkie straty i piękne niespodzianki. Czas mija, świat się zmienia, okoliczności również, ale bohater odnajduje się we wszystkich zawiłościach losu, przyjmując także ciosy, jakie szykuje dla niego opatrzność. Jednocześnie dba o to, by na zawsze pozostać sobą, tak, by po latach mógł we wspomnieniach bez wstydu powrócić do lat minionych.
Pisząc o powieści „typowo, a nawet stereotypowo dickensowskiej” mam na myśli podobieństwo poruszanych w „Davidzie Copperfieldzie” tematów, a także motywów, które znajdziemy także chociażby w jego „Wielkich nadziejach”, czy we flagowym dziele, jakim jest „Opowieść Wigilijna”. Jest tu klasyczna walka słabych i silnych, miejska gra o władzę, która przypomina walkę o dominację w dżungli. Królują dżentelmani i damy, dziedziczone bogactwo, rodzinne majątki, których utrzymanie jest kwestią honoru. Głównym założeniem jest jednak ciężka praca, a wszelkie marudzenie, ociąganie się i lenistwo, także wyższych klas, nie są wcale mile widziane. Tak mężczyźni, jak i kobiety muszą mieć jakieś zajęcie, nawet jeśli takim zajęciem jest opieka nad pannami na wydaniu, czy organizowanie kwest dobroczynnych. Społeczeństwo jest podzielone, zazwyczaj to ci bogaci okazują się źli i przewrotni, a biedne, poczciwe dusze mają złote serca i potrafią dzielić się nawet ostatnim okruchem ze stołu. Jednak Charles Dickens zawsze pozostawia furtkę dla tych zimnych i zdystansowanych, tak, by w odpowiednim momencie mogli powrócić na łono rodziny, bliskich, czy przyjaciół i w pełni odkupić się za swoją niegodziwą przeszłość.
Natomiast głównym motywem w „Davidzie Copperfieldzie” wydaje się być właśnie przede wszystkim pogoń za szczęściem opisywaną już z perspektywy czasu, wieku i doświadczenia narratora. Za szczęściem jako niepojętą ideą, szczęściem, jako marzeniem, uczuciem absolutnego spełnienia, najbardziej tego rodzinnego. David szuka go od samego początku, od chwili, gdy tak naprawdę traci matkę na rzecz nowego mężczyzny u jej boku. Potem, już w szkole, daleko poza domem, szuka więzów w przyjaźni, ale te również zostają mu odebrane w okrutny sposób. Chłopak jest odrzucany, wystawiany na trudne próby, niemniej wciąż pozostaje gdzieś daleko jedna pewna osoba, do której może powrócić, gdy świat okaże się zbyt okrutny. Ale David poszukuje dalej. Nawet miłość, niestety, okazuje się niepełna, gdy jego młodziutka żona, nieomal kopia matki, okazuje się być nie tym, czego oczekiwał. A to, czego oczekuje nasz bohater to pełnia. Pełnia rodzinnego ciepła, pełnia uczuć, pełnia związku – przez lata przebywając z ludźmi, którzy stanowili jedynie namiastkę, to jedno marzenie pozostaje długo jeszcze niespełnione, ale jak to bywa w dickensowskich wyobrażeniach – wciąż jednak jest realne, bo bardzo bliskie.
„David Copperfield” Charlesa Dickensa to monumentalny portret wikoriańskiego społeczeństwa, obszerny portret codzienności tamtego okresu historycznego i jednocześnie piękna powieść o dorastaniu. I wcale nie chodzi tu o dorastanie fizyczne, a psychiczne, dorastanie do zrozumienia, z czego naprawdę składa się życie, czym tak naprawdę jest to szczęście, którego poszukuje tytułowy bohater. To wszystko zamknięte w doskonale skonstruowanej powieści, pełnej wzruszających momentów, chwytających za serce chwil i z galerią perfekcyjnie wykreowanych postaci, barwnych i żywych, takich, które od razu stają w pełnej krasie przed oczami czytelnika. To klasyka w najlepszym tego słowa znaczeniu, jedna z tych historii, do których wraca się po latach, by tak jak sam bohater rozstrzygnąć o wartości młodzieńczych marzeń, skonfrontować nadzieje dawne i przyszłe, na nowo odtworzyć siebie i pojąć istotę ulotnej szczęśliwości.
O.
*A teraz czas na… ŻYCZENIA ŚWIĄTECZNE 😀
„Demonologia germańska. Duchy, demony, czarownice” Artur Szrejter
„[Demonologia] powstawała w czasach pogańskich, współegzystując z mitologią. A co jest starsze: wierzenia w będące blisko, swojskie demony czy w żyjących gdzieś tam w niebie, odległych bogów? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że wiara w demony jest wcześniejsza niż wiara w bogów, gdyż demony należą do otaczającego nas świata.”
Duchy, czarownice i demony. Negatywne skojarzenia aż nasuwają się same. Siły ciemności, szatański pomiot, który straszy ludzi od wieków. Stwory, potwory, które otaczają świat człowieka, które żyją wśród nas i krzywdzą osłabione umysły. Jak już demon, to diabeł, to mefisto w najgorszej odsłonie i pozostają jedynie egzorcyzmy, woda święcona i znak krzyża. Nic bardziej mylnego, bo to, co powszechnie uważa się za demonologię, to, co zaobserwować można w popkulturze, czy sferze czysto religijnej, wynika właśnie z postrzegania istot o konotacjach demonicznych poprzez pryzmat wiary chrześcijańskiej, poprzez filtr pogaństwa i wiejskich zabobonów. A czym naprawdę jest demonologia? Skąd wzięła się tak popularna wiara w duchy, czarownice i inne strachy na lachy? Z czego wynikają nieporozumienia i stereotypowe spojrzenie, gdy mowa o tradycyjnych wierzeniach, które od zawsze towarzyszą ludziom?
Odpowiedzi na te pytanie i jeszcze więcej znajdziecie w pionierskiej pozycji Artura Szrejtera, zatytułowanej „Demonologia germańska. Duchy, demony i czarownice”. Książce wyjątkowej, bo stanowiącej pierwsze opracowanie tematyki demonologii germańskiej zarówno w Polsce, jak i wśród opracowań światowych. Autor, niczym bard, prowadzi czytelnika przez niesamowity, niezwykły świat pogańskich opowieści, z których wywodzi się właśnie sama demonologia, a która tak naprawdę od samego początku uzupełniała mitologię i odpowiadała na potrzeby i bolączki zwykłej codzienności. Istoty uznawane za demoniczne związane są bowiem ze sferą ludzi, ze światem rzeczywistym i rzadko kiedy mają powiązania boskie. Te stworzenia, o którym tutaj mowa – elfy, krasnoludy, rusałki itp. – istnieją w naszej rzeczywistości i stanowią odpowiedź na wszystkie trudne pytanie, jakie mogli sobie kiedykolwiek zadawać ludzie, trawieni niepowodzeniami, bądź, wręcz przeciwnie, otoczeni niesamowitą szczęśliwością.
O spotkaniach z tymi istotami opowiadały i wciąż po latach opowiadają baśnie, czasem bajki i różnorodne podania ludowe, przekazywane z pokolenia na pokolenie, a pieczołowicie zbieranie przez badaczy kultury. Te demony, o których mowa to właśnie nikt inny, jak krasnoludki, rusałki wszelakie, draugi i koboldy, które znamy z historii na dobranoc, z filmów i gier, a które istnieją w kulturze od setek lat! Dawniej, stanowiły część rzeczywistości. Ich pojawienie się, dowody obecności udowadniały zachodzące zmiany, pomniejsze wydarzenia i łatwiej było wytłumaczyć to, co tajemnicze i niewytłumaczalne. Z biegiem lat, gdy stare wierzenia zaczęły odchodzić w niepamięć, a na europejskich ziemiach pojawiła się dominująca religia chrześcijańska, część „demonów”, tych mroczniejszych, złośliwych, została przeniesiona na stronę ciemności, a druga, ta lekka, zabawna, przekształciła się w baśniowe istoty i dołączyła do folkloru już w ugładzonej wersji i taką w większości znamy ją już my, czytając chociażby baśnie Braci Grimm.
W „Demonologii germańskiej” znaleźć można doskonały wstęp w formie wywiadu z autorem, który wprowadza nas w ten niesamowity, trochę już zapomniany świat, a przecież tak bliski, i znany. Dalej, kontynuuje temat już w formie sprecyzowanego leksykonu, w którym znajdziecie alfabetyczny spis najważniejszych, najistotniejszych dla okołogermańskiej kultury istot zaliczanych do demonicznych. Artur Szrejter snuje o nich króciutkie opowieści, przywołuje legendy i fragmenty baśni, wszystko okraszone odpowiednimi odnośnikami oraz odwołaniami do aneksów i dodatków. Zaskakuje różnorodność oraz ogrom powiązań mitologiczno-kulturowych. Mogłoby się wydawać, że przecież jeśli jest to demonologia germańska, to odnosi się jedynie do folkloru mieszkańców Skandynawii, Wysp Brytyjskich i Niemiec, ale tak naprawdę to w tych miejscach ma jedynie swoje korzenie, bo elementy tych opowieści rozprzestrzeniły się po całym zachodnim świecie i przeniknęły do świadomości jego mieszkańców.
„Demonologia germańska. Duchy, demony i czarownice” Artura Szrejtera zabiera nas w cudowny świat magicznych istot, stworzeń znanych z baśni i podań, podkradzionych przez twórców popkultury, a wszystko to we wspaniały, przystępny sposób, dzięki czemu książkę można czytać na raz, za jednym podejściem, lub powracać do niej, kiedy tylko mamy na to ochotę. Lektura idealna jest na rodzinne czytanie z dzieciakami, na samotne szperanie i dociekanie, jak i uzupełnienie w ramach edukacyjnej ciekawostki. Różne sposoby czytania dla mniejszych i większych, do zaczytywania się i rozwijania pasji. Idealna do wciągania w kulturalne dyskusje, do zgłębiania historii i powracania do opowieści dzieciństwa, często zapomnianych po latach.
O.
*Za cudowną książkę dziękuję Wydawnictwu Oskar 🙂
„Marsjanin” Andy Weir
…Mars ain’t the kind of place
To raise your kids
In fact, it’s cold as hell
And there’s no one there to raise them
If you didAnd all this science I don’t understand
It’s just my job
Five days a week
A Rocket Man
Rocket Man…“Rocket Man” Elton John
“To dziwne uczucie. Gdziekolwiek pójdę, jestem pierwszy. Wyjść z łazika? Pierwszy człowiek, który tu był! Wejść na wzgórze? Pierwszy gość, który na nie wszedł! Kopnąć kamień? Ten kamień był w tym samym miejscu od milionów lat!”
Jestem pierwszym człowiekiem, który przejechał długi dystans na Marsie. Pierwszym człowiekiem, który spędził na Marsie więcej niż trzydzieści jeden solów. Pierwszym człowiekiem, który zbierał plony na Marsie. Pierwszy, pierwszy, pierwszy!”
Mars. Czwarta planeta w naszym układzie słonecznym. Zwana także Czerwoną Planetą ze względu na swój piękny rdzawy kolor. Planeta lodowa, gdzie prawie zawsze panują siarczyste mrozy, ale przynajmniej doba trwa o prawie czterdzieści minut dłużej. Bez tlenu, ale za to z atmosferą wypełnioną dwutlenkiem węgla i azotem. Bez wody, ale ze sporą ilością skał, kraterów i z wiatrem, który od czasu do czasu zamienia się w piaskowy huragan. Bez szansy na jakiekolwiek możliwe życie. To zdecydowanie nie jest gościnna planeta. Bardziej nieprzyjazna niż przyjacielska człowiekowi. Mimo to, ludzkość marzy o skolonizowaniu Marsa od dziesięcioleci. Możliwość zasiedlenia nowej planety jest tak kusząca, że NASA wciąż organizuje misje i wysyła sondy do próbkowania i fotografowania terenu. Jak dotąd na Marsie lądowały łaziki, jak Opportunity, Pathfinder, czy Curiosity, ale już niebawem planowane są misje z udziałem ludzi! Wyobraźcie sobie pierwsze lądowanie na Czerwonej Planecie! Pierwszy krok, pierwszy znak człowieka na dziewiczej czerwonej ziemi! Wyobraźnia aż się prosi o dopowiedzenia, o tworzenie marsjańskich historii.
I taką właśnie przygodę z Marsem w tle opowiedział Andy Weir w swojej debiutanckiej powieści zatytułowanej „Marsjanin” (org. „The Martian”). Powieść nie przez przypadek stała się światowym bestsellerem, zdobyła miano „najlepszej powieści sci-fi 2014 roku” według użytkowników platformy Goodreads, a ekranizacja w reżyserii Ridleya Scotta już jest w drodze. Nie ma się co dziwić, gdyż historia astronauty, który zupełnie przypadkiem zmuszony jest być pierwszym mieszkańcem Marsa, działa na wyobraźnię, jak żadna inna powieść z gatunku sci-fi. To taka współczesna wersja Robinsona Cruzoe, gdzie zamiast samotnej wyspy, gdzieś na środku oceanu, mamy Czerwoną Planetę i kosmiczne przestrzenie, a na niej rozbitka, który jakkolwiek by na to nie patrzeć sporo o swoim nowym przymusowym domu wie i potrafi korzystać z tej wiedzy. Można już zacząć wątpić i dociekać, w jaki sposób nasz bohater przetrwa, głowić się, czy odwiedzi go ufo i uratuje, czy może wcale nie, doszukiwać się błędów logicznych, ale od razu Wam napiszę – Andy Weir wykonał wspaniały kawał naukowej roboty i dopiął calutką fabułę na ostatni guzik, tworząc jedną z bardziej wiarygodnych i intrygujących kosmicznych historii ostatnich lat.
Tytułowym Marsjaninem zostaje Mark Watney, inżynier i botanik, który zupełnie przypadkiem, w wyniku piaskowej burzy, lecącej anteny i awarii skafandra, zostaje zupełnie sam na Czerwonej Planecie. Jego załoga, z którą miał tam spędzić trzymiesięczną misję, zmuszona była odlecieć, z myślą, że z tyłu zostawili ciało. Ale Watney żył i przeżył spore zaskoczenie, gdy odzyskał przytomność. Na szczęście załoga zostawiła większość sprzętu przy przymusowej ewakuacji z Marsa, między innymi specjalny namiot mieszkalny, racje żywnościowe, wodę, kilka ziemniaków, zapasy taśmy klejącej (ziemniaki i taśma stanowią najważniejsze wyposażenie), specjalną maszynę do tworzenia tlenu i jeszcze trochę sprzętu. Na dokładkę zapas seriali z lat siedemdziesiątych, powieści Agaty Christie i pełny pakiet muzyki disco. Nie jest więc tak źle, tym bardziej dla kogoś tak zręcznego jak Watney. Ten prowadzi dziennik, w którym szczegółowo opisuje swoje marsjańskie zmagania, codzienne życie, w tym sadzenie ziemniaków, podróże łazikami i nawiązywanie kontaktu z NASA. Cel Watneya? Przetrwać 1,412 solów, czyli tyle ile potrzeba do przylotu kolejnej marsjańskiej misji, a wszystko to przy pomocy jedynie tego co zostało z nieudanej ekspedycji.
„Marsjanin” to opowieść niezwykła i to nie tylko przez zaskakującą ilość doskonale zaprezentowanych szczegółów życia w kosmosie. Wychodzi na to, że owe detale się zgadzają, realia życiowe i techniczne zostały zachowane, a wszystko to na wysokim poziomie fabularnym i językowym. Autor przemycił inteligentny i niewymuszony humor we wszystkich wpisach Watneya, który niby jako pierwszy prawdziwy Marsjanin, zupełnie osamotniony i pozostawiony samemu sobie, w rzeczywistości posiada niesamowite pokłady pozytywnych emocji. Potrafi żartować ze swojej sytuacji, ma dystans do samego siebie i sytuacji w jakiej się znalazł. Nie poddaje się nawet, gdy „wredna planeta” daje mu w kość i rzeczy ni stąd, ni zowąd wybuchają wokół niego w wyniku niepoprawnych obliczeń i pominiętych zmiennych. Sytuacja nieomal tragiczna, gdy nie wiadomo, czy Watney zostanie uratowany na czas, czy uda mu się przetrwać, staje się po prostu inspirująca, zarażająca czytelnika wiarą w możliwości człowieka.
To właśnie ta wiara jest najmocniejszą stroną „Marsjanina”. Watney jest silny, zdeterminowany i wie, co potrafi, a czego nie. Nie podejmuje głupiego ryzyka, ale potrafi postawić wszystko na jedną kartę, gdy przekonany jest o swojej racji i umiejętnościach. Miewa zwariowane pomysły, a jednak to po prostu działa. Śledzimy inżyniera-botanika, który przemierza Marsa, niezłomny i wdzięczy za każdy kolejny przeżyty dzień, czekając na ratunek, niemniej nie poddając się. To pozytywne podejście aż wypływa z kart powieści i przechodzi na czytelnika. Watney jest pionierem, kimś, kogo chce się dopingować i wcale nie dziwi szaleństwo Ziemi, gdy po jakimś czasie NASA orientuje się, że na Marsie pozostał człowiek. Czytelnik angażuje się dokładnie tak, jak Ziemianie. Chce czytać, chce wiedzieć i widzieć, a najlepszym na to sposobem jest śledzenie wpisów pierwszego Marsjanina.
„Marsjanin” Andy’ego Weira to po części spełnione marzenie ludzkości o udanych misjach na Marsa i nawet jeśli ta jedna jest nie do końca udana, to wciąż człowiek pozostaje w centrum naszego małego, ziemskiego wszechświata. Jest jego niepodważalnym władcą i zdobywcą – przecież nikt inny z ciemności kosmosu jeszcze nas nie odwiedził. To daje siłę i pewność siebie – uczucia w powieści skumulowane w Watneyu. Pierwszy Marsjanin to pierwszy człowiek, pierwszy mieszkaniec, symbol, który zrobi wszystko, byle przetrwać, byle przeżyć. I tak wciąż potwierdza się teoria Michaela Crichtona, że życie zawsze znajdzie swoją drogę. Nawet w kosmosie. Nawet na Czerwonej Planecie, gdy tylko wiatr, zimno, trochę ziemniaków i nieskończone pokłady disco.
*Za wspaniałą marsjańską przygodę dziękuję wydawnictwu AKURAT.
**A teraz UWAGA – w linku obok znajdziecie mapę Marsa stworzoną w oparciu o „Marsjanina” 😀 Jest w dwóch wersjach: dla tych, którzy lekturę mają już za sobą i dla tych, którzy dopiero planują wyprawę 😀 Mapę znajdziecie TUTAJ.
„Dyskretny bohater” Mario Vargas Llosa
„Zgasił światło i wrócił do sypialni, powłócząc nogami. To nie mogło trwać dłużej, musi ostrożnie i sprytnie wypytać Fonsita, zbadać, ile prawdy tkwiło w owych spotkaniach, raz na zawsze położyć kres tym absurdalnym rojeniom wytworzonym przez rozpaloną wyobraźnię syna. Mój Boże, to nie były czasy, w których diabeł miałby znowu dać znak życia i objawiać się ludziom.”
Istnieje takie znane zapewne wszystkim powiedzenie, że Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Kontynuując myśl powtarza się często, że Jaki ojciec, taki syn i analogicznie Jaka matka, taka córka. Więzy krwi, geny, wspólne przebywanie przez lata i nawyki prawie wyssane z mlekiem matki. Niby tak, niby wszystko się zgadza, bo podglądając różne rodziny z łatwością można dostrzec podobieństwa gestów, pomniejszych zachowań, nie mówić o podobieństwie fizycznym. Niemniej, to tylko takie powierzchowne spostrzeżenia. Bo przecież rzadko tak naprawdę zdarza się, by dzieci były dokładnymi kopiami swoich rodziców. Co więcej, teraz, gdy każde pokolenie różni się od siebie tak diametralnie, a postęp jest na tyle duży, by jeszcze bardziej pogłębiać te różnice, te naiwne powiedzonka zaczynają powoli przechodzić do lamusa. Dziadkowie, rodzice, dzieci, wnuki coraz mniej mają ze sobą wspólnych cech, coraz mniej tematów do rozmów, a co za tym idzie, jeszcze mniej zrozumienia dla siebie nawzajem. Rodzą się konflikty, nieporozumienia. Upadają rodzinne biznesy, rozrywane na strzępy przez zaciekłe i zakorzenione w swoich upodobaniach strony. Czasy się zmieniają, a z nimi ludzie, tak jakby…
O takich zmianach i międzypokoleniowych niesnaskach opowiada najnowsza powieść noblisty Mario Vargasa Llosy, zatytułowana „Dyskretny Bohater”. To pierwsza jego powieść wydana po zdobyciu prestiżowej nagrody szwedzkiej akademii, co sprawia, że jest to również prawdziwa gratka dla znawców i miłośników prozy tego peruwiańskiego pisarza. Kto jednak spodziewał się powieści monumentalnej, totalnej, jak niegdyś „Ciotka Julia i skryba”, czy „Rozmowa w katedrze”, ten może się nieco zawieść. Jeśli jednak docenia lżejsze powieści Llosy, te humorystyczne, z przymrużeniem oka i intrygującą fabułą na dokładkę, ten z pewnością znajdzie w „Dyskretnym bohaterze” łakomy kąsek dla siebie. Na dokładkę spotka na kartach powieści bohaterów znanych z innych dzieł, którzy przefruwają w twórczości pisarza i przemykają między opowieściami. Powracają na przykład Don Rigoberto i Doña Lukrecja wraz z synkiem Fonsito znani m.in. z „Pochwały macochy”, czy sierżant Lituma i kapitan Silva z „Kto zabił Palomina Molero?”. Jest też kilka nowych twarzy, w których historię zostajemy wciągnięci bez reszty, zanurzając się w lekko wykrzywioną peruwiańską rzeczywistość.
Fabuła biegnie sobie dwutorowo, tak by w najważniejszym momencie powieści odnaleźć wspólny wątek i połączyć się w finale. A wszystko zaczyna się od listu. Listu mrocznego, złowieszczego, pogróżkami z rysunkiem pajączka zamiast podpisu. Ktoś próbuje szantażować Felicito Yanaqué, cichego, skromnego przedsiębiorcę z Piury, którego firma transportowa jest całym dorobkiem życia i życiem w ogóle. Felicito nie zamierza się ugiąć, nie negocjuje z terrorystami i nieważne co zrobią jemu, czy jego bliskim – nie złamie się. Tym samym kieruje się ostatnimi słowami swojego ojca, którego radą dla syna na łożu śmierci było nigdy nie dać sobą pomiatać. Felicito jest niezłomny w swoim postanowieniu, a twardym charakterem pokazuje szantażystom, policji, swoim synom, jak i całemu miastu, że nikt nie jest w stanie podstępem odbierać mu tego, co w jego życiu najważniejsze, czyli firmy.
Drugim równoległym wątkiem jest historia Don Rigoberta, który zamiast po latach ciężkiej pracy w spokoju przejść na emeryturę i wyruszyć z żoną i synem na wyczekiwaną i planowaną od lat wyprawę po Europie, zostaje wplątany w cudaczną aferę przez swojego szefa i przyjaciela. Ten, prawie osiemdziesięcioletni starzec w zemście na swoich synach, chamach i obibokach, postanawia ożenić się ze służącą i jej przepisać cały majątek. Sprawa zagęszcza się, komplikuje, a biedny Don Rigoberto z nie własnej winy znajduje się w centrum wydarzeń. Na dokładkę jego nastoletni syn Fonsito sprawia ostatnio kłopoty. Chłopaka, tuż tuż przed staniem się małym mężczyzną, męczy nietypowy problem. Ni stąd, ni zowąd zaczął mu się objawiać człowiek imieniem Edilberto Torres – starszy, elegancki pan, który próbuje poruszać z chłopcem tematy religijne i egzystencjalne. Fonsito popada w otępienie, smuci się i rozmyśla, a przecież powinien szaleć i cieszyć się życiem.
Oba wątki łagodnie łączą się i uzupełniają tworząc wcale nieskomplikowaną, przyjemną intrygę, umilając wszystko nutką tajemnicy, niedopowiedzeniami oraz humorem tak typowym dla tego latynoamerykańskiego autora. Coś w tym jest z telenoweli, jakieś przerysowanie, lekka przesada, niemniej wszystko w stonowanych barwach, tak, że nic tylko zaczytać się z narastającą przyjemnością w tę historię o ojcach, synach i rodzicielskich spuściznach. O niemożności odnalezienia wspólnego języka, gdy zbyt wielka jest różnica wieku, zbyt wiele przeżytych generacji. Także o próbie przekazania wartości, tradycji, wspólnej pracy wielu rąk oraz lat poświęcenia i tego co z takiej próby wychodzi. Jest tu zawiść, kłamstwa i niepohamowana namiętność, prowadząca do nieuchronnej tragedii. Jest też pasja, prawdziwa miłość i po prostu historia o rodzinie, która szuka swojego centrum. A odzwierciedleniem tych wszystkich skomplikowanych uczuć jest piętnastoletni Fonsito, którym na prawo i lewo targają sprzeczności wieku dojrzewania. Fonsito chce i nie chce być jak ojciec. Kocha go, ale gdzieś z tyłu głowy pojawiają się dziwne pytania, a w głosie słychać dociekliwość i pogardę. Niespełnione marzenia. Porzucone plany. Fonsito obserwuje Rigoberta i nie wie, czy kolejny krok, jaki ma postawić w swoim życiu będzie tym w stronę ojca, czy obierze niepokorną ścieżkę buntownika swojego pokolenia.
A tytułowy dyskretny bohater? Kim jest? Gdzie się ukrywa? Ach, jak można doszukiwać się i pysznie polemizować! Mario Vargas Llosa prowadzi grę z czytelnikiem, wodzi go za nos, podpowiada i zamyka ścieżki. I tak naprawdę, gdy wszystko już wiadomo, gdy ostatnie kawałki układanki wypełniają swoje miejsca, to po dyskretnym bohaterze ani widu, ani słychu. Czy to jeden z synów Felicito? Ten, który po cichu podążał ścieżką ojca? A może Fonsito, który stawia odpowiednie pytania i prowokuje do zmiany? Czy może tajemniczy Edilberto Torres, który znika tak, jak się pojawia, a symbolizować może przemijanie, śmierć, tęsknotę za dawnymi czasami? Czytelnik ma całe pole do popisu. Nie trzeba się spieszyć, nie trzeba wiedzieć do końca. Wystarczy się domyślać, ale przede wszystkim doskonale się bawić przy lekturze.
W „Dyskretnym bohaterze” Mario Vargas Llosa wciąż zaskakuje. Udowadnia, że ma jeszcze kilka asów w rękawie i nawet jeśli nie będą one kalibru najmocniejszych jego powieści, to poukrywa jest w tych mniejszych, przystępniejszych i tym samym jeszcze bardziej niespodziewanych. Niby znani bohaterowie, niby powracające wątki, a jednak przednia uczta literacka i rewelacyjna rozrywka, która zostawia czytelnika z poczuciem nasycenia, dobrze przeżytej chwili. Pozostawia również kilka otwartych pytań. Tak na wszelki wypadek, żebyśmy zbyt szybko o niej nie zapomnieli.
O.
*Za powieść Mario Vargasa Llosy dziękuję wydawnictwu ZNAK.