„Miniaturzystka” Jessie Burton

Bombla_Miniaturzystka

 

„Ptaszek podfrunął do miejsca, w którym zabiegałem o jego uwolnienie, i wytknąwszy  główkę przez kratki, mocno wparł się w nie piersią, jak gdyby się niecierpliwił. – Biedne stworzenie! – rzekłem –obawiam się, że nie będę mógł Cię uwolnić! –Nie! – powiedział szpaczek. – Nie mogę się wydostać, nie mogę się wydostać– mówił.”

/Podróż sentymentalna Laurence Sterne/

Wyobraźcie sobie zimny, mglisty kanał. Zewsząd unosi się posmród gnijącej wody, odpadów, wdzierającej się przemocą wilgoci. W powietrzu krzyki kupców, dźwięk od czasu do czasu przepływających barek, skrzeki mew na niebie. Na ścianach budynków zielony, śliski w dotyku osad, a na nabrzeżu skamieniałe resztki portowych zaległości. Równiutkie, przytulone do siebie kamienice, a za nimi dziesiątki rodzinnych małych światów ze swoimi tragediami i radościami. Amsterdam drugiej połowy XVII wieku. Czas strachu przed epidemią dżumy. Czas wojny. Ostatnie lata mistrzów Rembrandta i Vermeera. A przede wszystkim czas wielkiego bogactwa – Złoty Wiek dla Wenecji Północy, najbogatszego miasta w Europie. I to właśnie tam, w tej konkretnej epoce historycznej, wyobraźcie sobie jeden z domów kupieckich nad kanałem, a w nim, w ciemnym pokoju na piętrze jego kompletną miniaturę, ukrytą w kredensowej szafie. Za jej drzwiami wyrażający niezwykły kunszt twórcy dom dla lalek – lustrzane odbicie pokoi, pełne odzwierciedlenie otaczających go rzeczywistych wnętrz.

Taka właśnie miniatura, holenderskie cacuszko trzymane obecnie w zbiorach Rijksmuseum w Amsterdamie, zainspirowało Jessie Burton do zadebiutowania w roli pisarki powieścią historyczną zatytułowaną „Miniaturzystka” (org. „The Miniaturist”). Takie domki-zabawki traktowane były wśród holenderskich wyższych sfer jako kosztowne hobby. Ich elementy, tworzone z pieczołowitością przez najlepszych rzemieślników, miały jak najlepiej kopiować rzeczywistość, tworzyć iluzję życia, którą można zmieścić w niedużej szafie. Od razu należy przyznać, że miniatury te były domeną kobiet. Żony najbogatszych kupców w mieście, ich córki i matki spędzały godziny organizując mebelki, obicia, dywaniki i całe wyposażenie. Powód do zazdrości, rywalizacja w czterech ścianach, jedna z nielicznych kobiecych rozrywek. Bo „Miniaturzystka” to tak naprawdę powieść o kobietach. Ich małych światach, jakie zmuszone były budować i tworzyć wokół siebie, gdy te prawdziwe horyzonty, krainy zza oceanów pachnące trzciną cukrową i orientalnymi przyprawami, pozostawały niedostępne.

Powieść Jessie Burton zaczyna się w pewien jesienny poranek, gdy na progu domu najbogatszego amsterdamskiego kupca Johannesa Brandta pojawia się jego nowo poślubiona żona, osiemnastoletnia Petronella Oortman. Dziewczyna, zostawiona po zaślubinach samej sobie, przybywa pełna nadziei do kamienicy, a tam zastaje chłód, ciemność i… brak pana domu. W zamian napotyka jego siostrę, oschłą Marin, służącą Cornelię i byłego niewolnika, teraz lokaja rodziny Brandt – Otta, zwanego pieszczotliwie Tootem. Wkrótce Nella przekonuje się, że idealne małżeńskie życie, jakie sobie wyobraziła nigdy nie dojdzie do skutku. Johannes jest dobry, ale oziębły, wiecznie nieobecny, natomiast reszta domowników skrywa naręcza sekretów rodziny i pilnie ich strzegą przed zagubioną dziewczyną. Pozbawiona jakiejkolwiek realnej władzy w domu, jako zadośćuczynienie w prezencie ślubnym Petronella otrzymuje domek-miniaturę, który staje się jej misją, osobistą obsesją. Wykonanie mebelków powierza tajemniczej miniaturzystce, która daje jej o wiele więcej, niż to, o co ta ją prosiła.

Zminiaturyzowany domek Nelli to symbol. Metafora życia, które jej odebrano. Nie jest ani panią domu, ani żoną, ani matką. Bywa zbędna dla reszty rodziny męża, a jej pojawienie się w amsterdamskiej kamienicy to jedynie zapowiedź nadchodzących nieszczęść. Okazuje się, że całe miasto to pełne kłamstwa i mentalnej ciemnoty miejsce, którego bogactwo omamia, odwracając uwagę od brudu, który kryje się pod jego powierzchnią. Czuć narastającą wilgoć, krępujące więzy gorsetów i przyciasność czepków. Gołym okiem, między zdaniami dostrzec można samotność i pustkę, której nic nie jest w stanie wypełnić. „Miniaturzystka” jest jak dramat w kilku aktach – ma jedynie kilku głównych aktorów na scenie i chór w postaci kościelnych tłumów bądź przypadkowych gapiów, a jednak oni wszyscy wystarczą, by dostarczyć całej gamy niedopowiedzianych wyznań, morza tajemnic, przykrych sekretów, które gdy wyjdą na jaw pogrążą rodzinę Johannesa w czarnych odmętach. W domu po nocach słychać szepty, trzaskają drzwi, ktoś coś ukrywa, chowa się przed wzrokiem ciekawskich. Nowa rodzina Nelli dopełnia wszelkich starań, by trudniej było jej zrozumieć jakiekolwiek zależności, jednak z czasem elementy układanki zaczynają do siebie idealnie pasować. A wszystko dzięki tytułowej Miniaturzystce, niewidzialnej, nieomal nierealnej, innej niż wszystko do tej pory.

Jessie Burton przemyciła pod przykrywką powieści historycznej problemy społeczne współczesnego świata, które okazują się być jak najbardziej uniwersalne i znajdujące swoje odbicie w każdej poprzedniej epoce historycznej.  Tajemnica domu Brandtów, tak jak niedopowiedziana tajemnica miniaturzystki, służą jedynie jako przynęta, by wciągnąć czytelnika pod powierzchnię amsterdamskiego życia. Autorka buduje napięcie niczym dawniej Charlotte Brontë w swoich „Dziwnych losach Jane Eyre”, jak Jane Austen w „Opactwie Northanger” – każda z postaci nosi maskę, pod którą skrywa piętno i własne cierpienie.  Tak jak bohaterki Brontë i Austen, tak i Nella dorasta wraz z pędem fabuły. Jej otwartość i naiwność zanikają, przybierając formę przedwczesnej dojrzałości, gdy wydarza się coś, na co nie była ona jeszcze gotowa, ale zmuszona była przyjąć do wiadomości gorzką prawdę. Bohaterowie w „Miniatrzystce” nie mogą uciec, nie mogą się wyzwolić i muszą trwać, na przekór własnym pragnieniom, wbrew marzeniom o lepszym życiu.

 „Miniaturzystka” Jessie Burton to lektura zaskakująca, zupełnie niespodziewana, która ni stąd, ni zowąd okazuje się opowiadać zupełnie inną historię niż spodziewalibyśmy się na początku. Fabuła omija utarte ścieżki, powielane przez innych szlaki, by wydobyć jak najpełniejszy i jak najbardziej realistyczny obraz egzystencji w Amsterdamie XVII wieku. Jest tu przemoc, okrucieństwo i walka z obłudą holenderskiego społeczeństwa, które nie może wybrać pomiędzy cnotą a bogactwem. Jest próba pokonania ustalonego porządku, wojna o wyzwolenie z narzuconych okowów tak płciowych, rasowych, jak seksualnych. Miejscami bardzo emocjonalna, surowa w opisach tak miejsc, jak i tego, co dzieje się wewnątrz każdego z bohaterów – „Miniaturzystka” zmusza do domyślania się, odczytywania między słowami ukrytych głęboko sensów. Historyczna powieść o mniejszościach, którym jeszcze przez wiele wieków nie uda się ulecieć ze złotych klatek, unikatowa i przenikliwa aż do bólu w swojej pozornej prostocie.

O.

*Za podróż do XVII-wiecznego Amsterdamu i emocjonującą lekturę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

„Dzicy Detektywi” Roberto Bolaño

Bombla_DzicyDetektywi

 

„Jest taki rodzaj literatury dobry, kiedy się nudzisz. Pełno tego. Jest literatura dobra na czas, kiedy jesteś spokojny. To jest najlepsza literatura, tak mi się wydaje. I jest też literatura na smutek. A także na radość. Jest literatura dobra, kiedy jesteś ożywiony. I jest też taka, co pasuje do rozpaczy. Tę ostatnią chcieli uprawiać Ulises Lima i Belano.”

Powieść zwana TOTALNĄ, z wielkich liter, bo to o wielkiej literaturze tu mowa, ma to do siebie, że często wymyka się określonym ramom gatunkowym. Może być, chociaż wcale nie musi, typową powieścią obyczajową, z elementami thrillera bądź kryminału, nawet romansu, przygody, bądź niekoniecznie. Jej zadaniem bowiem jest jak najpełniej, jak najintensywniej odzwierciedlić prawdziwą rzeczywistość. A jak to w życiu bywa, nie istnieją ramy, nikt nie ma monopolu jedynie na komedię, czy tragedię, na dramat, czy bajkowy romans. Wszystkiego po trochu, tak jak w codzienności, w szarej zwyczajności. Skrupulatne jej odwzorowanie, ubranie „życia” w słowa wydaje się być niejako niemożliwe. Totalność i absolut niekoniecznie realne do osiągnięcia. Zbyt wiele emocji, zbyt wiele przeżyć, zbyt wiele człowieka w tym jest, a istoty człowieczeństwa, tej pełnej i całkowitej, nie da się przelać na papier. Niemniej, pisarze podejmują ten ostatni wysiłek. Zagrzebują się w literkach, kreują, budują, aż do opętania. I jeśli od siebie miałabym dodać coś do definicji powieści TOTALNEJ, to będzie to czas. Czas, który taka powieść tworzy – wyrwa w rzeczywistości czytelnika, któremu jest dane, a nie, który sam ten czas poświęca.

Jednym z idealnych przykładów takiej powieści absolutnej jest powieść chilijskiego autora, Roberta Bolaño, który już raz zamącił mi w głowie literackim potworem zwanym „2666”, a teraz znowu wrzucił w książkowy wir, utworzył nowy świat, na chwilę, gdzieś wewnątrz mojego, bym mogła zatopić się w odmętach niezwykłej historii opowiedzianej w jego „Dzikich Detektywach”. Ta tytułowa dzikość obecna jest już od pierwszych stron powieści. Czuć w powietrzu bunt, rewolucję, przemiany polityczne i obyczajowe Ameryki Łacińskiej, dzięki którym już za moment, już za chwilę, rozkwitną szalone twory literackiego świata, wypuszczą pędy, kwiaty i pyłki, obezwładniające wrażliwe umysły. Szaleństwo intelektu. Szaleństwo pióra. Poezja z najczystszej postaci w wielomilionowych miastach, które na zawsze pozostaną wioskami, czy na rozgrzanych, białych pustyniach wokół. Tysiące obgryzionych ołówków. Miliony zapisanych kartek. Setki skradzionych książek. Długie włosy, papieros w zębach, meskal na stole – buntownicy z wyboru. Tacy sami, a zupełnie inni. Przeciw władzy, przeciw utartym ścieżkom przodków, w poszukiwaniu literackiej tożsamości.

Tacy właśnie są „Dzicy Detektywi”. Opętani. Niepokorni. Nieujarzmieni. Jednak zamknięci w słowach Roberta Bolaño. W ponad sześciuset stronach. W trzech częściach. W prawie trzydziestu podrozdziałach. A uwierzcie mi, ciężko jest przytrzymać tych dzikusów w ryzach. Wystarczy odwrócić na chwilę wzrok i myk, już ich nie będzie, tylko szept poetyckich strof na horyzoncie, a w powietrzu przemijający dym z pewnego zioła. A wszystko to dzieje się w Meksyku lat siedemdziesiątych. Szalony rok 1968 pozostawił po sobie pokolenie zbuntowanych. Nonkonformistów, których głównym pragnieniem było tworzyć miejscową awangardę, bohemę poetycką i intelektualną elitę. W ten sposób właśnie powstaje grupa zrzeszająca ambitnych meksykańskich poetów, z misją zrewolucjonizowania tej oto poezji, o dumnej nazwie bebechorealistów. Życiowi aż do bólu, aż do flaków, aż do zachłyśnięcia rzeczywistością.

Założycielami tej dziwnej grupy są Chilijczyk Arturo Belano i Meksykanin Ulises Lima – para awanturników, o których krążą legendy, a którzy stają się niejako głównymi bohaterami tej opowieści. Nikt do końca nie wie, czym ta dwójka się zajmuje. Ktoś, coś tam opowiadał o handlu narkotykami, o przestępczych powiązaniach, o ucieczce przed mafią. Nic pewnego, ale niepowiedziane, że w tych historiach nie ma okruchów prawdy. Z początku o bebechorealistach, w tym o założycielach ruchu, dowiadujemy się ze wspomnień niejakiego Garcii Madero. Niespełna siedemnastoletni chłopak wpada w wir poetyckich uniesień, bierze udział w spotkaniach, zaczytuje się w opasłych tomach i pisze, pisze do utraty tchu. Dojrzewa jego styl, dojrzewa on sam. Nowe towarzystwo jest wręcz bajeczne, jak wyciągnięte z innego świata. Zakochuje się, uprawia miłość, pielęgnuje nowe przyjaźnie… I pewnego dnia, przypadkiem zostaje wplątany w awanturę i odjeżdża w siną dal wraz z Belano i Limą właśnie. Ta podróż prowadzi ich na pustynie Sonory, a jej celem poza ucieczką samą w sobie, jest też odnalezienie poetki, która według Arturo i Ulisesa była niejako pierwszą bebechorealistką – Cesárei Tinajero. Tworzyła w latach dwudziestych, wydała jeden egzemplarz poetyckiego pisma i… wszelki słuch o niej zaginął. Dokładnie tak samo, jak o Belano i Limie. Pozostała część powieści Roberta Bolaño jest bowiem próbą odpowiedzi, co wydarzyło się z tym poetyckim duetem. Kim tak naprawdę byli? Przed czym uciekali całe życie?

„Dzicy Detektywi” są jak literacka zagadka. Jak poetycka zabawa z czytelnikiem. Nic nie jest pewne, więc niczego pewnym być nie można. Podążanie za ciągle urywającym się tropem. Strzępki rzeczywistości wirują, jak w jakimś onirycznej, surrealistycznej wizji. Skrawki informacji migają pomiędzy narratorami, przefiltrowane już przez mijające lata i subiektywną wizję poszczególnych wydarzeń. Czytelnik zbiera relacje świadków, opowieści przyjaciół, znajomych i przypadkowych osób, których życie przecięło się kiedyś, w jakimś punkcie z bebechorealistami. To relacje skrupulatnie zebrane, podpisane, opatrzone miejscem i datą. Są tu byłe kochanki, bracia-poeci, wydawcy, rybacy, emigranci – pełny przekrój tamtego pokolenia. Wspominając Limę i Belano, tak naprawdę wszyscy ci ludzie opowiadają o sobie, o swoim życiu, wspomnieniach lat, które przeminęły bezpowrotnie.

„Dzikich Detektywów” Roberta Bolaño czyta się w napięciu, w oczekiwaniu. Czytelnik rejestruje po kolei wszystkie fakty, zbiera i archiwizuje, przeczuwając, że tak naprawdę nie do końca dowiaduje się tego, czego oczekiwał. Odpowiedź dostaje dopiero na sam koniec, ale nie jest to odpowiedź, jakiej się spodziewa. To po części kolejna zagadka, kolejny element łamigłówki, której podstawą jest życie i śmierć dwóch poetów, poszukiwanie Cesárei Tinajero i wielka, niekończąca się ucieczka. Wiele głosów, różne perspektywy, inne rzeczywistości, a wszystko jak zza pustynnej poświaty. Jest prażące słońce, kurz, droga i wreszcie emocje, które kłębią się, kotłują, by w pewnym momencie sięgnąć zenitu i wybuchnąć pełną parą, znikając szybciej, niż nastąpiła ich erupcja – to co w prozie Bolaño tak typowe i tak znaczące. Totalna totalność. Życie ponad życiem. Wielka literatura, która wciąga i nie wypuszcza ze swoich szponów.

O.

* Za wspaniałą powieść i emocje totalne dziękuję wydawnictwu Muza.

„Sońka” Ignacy Karpowicz

Bombla_Sońka

 

„Zrozumiała, że patrzy nie na królewicza, tylko na anioła śmierci; że będzie mogła opowiedzieć swoją historię, wystawić swoje uczynki na zważanie. Zrozumiała, że z ostatnim słowem zgaśnie w niej słabe, pełgające światełko – i rozmawiali długo w noc, a potem żyli długo, długo i nareszcie szczęśliwie; poza pamięcią. Sonia zrozumiała, że dlatego tak bardzo się ucieszyła; dlatego że zstąpił w jej progi anioł najprawdziwszy, a nie wyżebrany w cerkwi, sam źródłosłów anioła, posłaniec, malak, wieść kończąca.”

Zacznę inaczej niż zaczynam zazwyczaj. Zacznę od siebie. Podzielę się z Wami pierwszym wrażeniem. Pierwszą chwilą, trwaniem i ostatnim oddechem mijającej kartki. Zacznę od tego, że przyczaiłam się na tę powieść. Schowałam tak trochę i z ukrycia obserwowałam jak siedzi i czeka na moje spojrzenie na półce. Byłam ostrożna, bo uważam, że należy zachować rozsądek przy zbyt dużej i rozległej ilości zachwytów. Mam wtedy takie poczucie, że aż by się chciało na przekór. Chciałoby się tak na pohybel samej sobie, krytykom i innym czytelnikom. Niemniej, obiecuję sobie zawsze bezstronność. Staram się stłumić głosy recenzentów, samego autora, czy jego czytelników. Wymazuję cudze słowa, postanawiając samej zbudować podstawy, podwaliny pierwszego wrażenia.

Czasami nie udaje mi się to zupełnie. A czasami wręcz przeciwnie – historia porywa mnie, unosi i niesie w przestworza tekstu, nieomal magicznie, nieomal nierealnie. Tylko dla mnie. Od nowa tworzy się w mojej wyobraźni. Przytrafiło mi się w ostatnich dniach coś takiego właśnie. Ni stąd, ni zowąd wylądowałam na głębokiej podlaskiej wsi, w środku lata, jak we śnie, jak za mgłą, zamknięta w bańce cudownej, lecz strasznej opowieści. Zasłuchałam się. Chłonęłam. A ona mówiła…

„Dawno, dawno temu…” – tymi słowami narratorka zaczyna snuć swoją historię w ostatniej powieści Ignacego Karpowicza zatytułowanej „Sońka”. Słowami niczym z baśni, śpiewającymi z oddali, wspominając życie przeszłe, jak z innej epoki, innego świata, rzeczywistości, która przestała istnieć. Dawno, dawno temu, gdy świat był zupełnie inny, gdy wiejska wieś była jeszcze bardziej wiejską wsią, a życie z zewnątrz przychodziło z wielkim opóźnieniem, niewielką osadę nawiedziła wojna. Ale jeszcze zanim wojna przyszła do Sońki, to życie tam wcale nie było usłane różami. Przynajmniej nie dla niej.  Wychowywała się bez matki, kobieta swojego ojca, bo zajęła jej miejsce, gdy tylko zaczęła dojrzewać. Na dokładkę dwóch braci, obcych pod jednym dachem. Obora, kury, podwórko, dom – ciężka praca i sen na okrągło, do utraty tchu. I jeden dzień, który na zawsze zmienił jej życie. Sońka nie miała szansy opowiedzieć całej prawdy. Nie miała możliwości wypowiedzieć na głos swojej historii. Ubrać siebie samej w słowa. Dopiero po latach nadarzyła się taka okazja.

Zupełnie przypadkiem, gdy tuż pod jej domem zatrzymał się samochód. Sytuacja niczym z filmu. Absurdalna, prawie surrealistyczna w tym uroczym wiejskim otoczeniu. Odpicowany mercedes, a z niego wysiadł na pół-zgonie niemłody młodzian po trzydziestce, zagubiony reżyser teatralny, twórca poszukujący – Igor Grycowski, który nawet tym Igorem wcale nie jest, bo Ignacym i wcale nie Grycowskim, bo Gryką. Nawet ta Warszawa i wielki świat jakieś takie odległe i inne, obce wśród swoich. Obce tuż obok tak bliskiej, choć nieznanej Sońki.

Igor/Ignacy pod wpływem uroku prawie, trafia do sońkowego domku, gdzieś na granicy z Białorusią, a tam spotyka owczarkową sukę Borbus, ostatnią ze swego rodu, tak jak Sońka jest ostatnia. I kota Jozika, Pasterza Myszy, który swoje również ostatnie, dziewiąte życie przeżywał. Jest też Mućka i jej życiodajne mleko, które ożywia Ignacego, pozwala mu zrodzić pomysł, daje siły, by wysłuchać bajarki.

W tej opowieści jest miłość. Wielka. Co ja piszę – gargantuiczna. Pożerająca. Namiętna i wypełniona dobrobytem. To też miłość zakazana. Bo przecież nazista, najeźdźca nie może kochać wiejskiej dziewczyny z okupowanych terenów. Jest tam śmierć, mord, gwałt, ale rodzi się również życie. Małe, niewinne, zrodzone z kłamstwa. I znowu śmierć. Strata. Brak. Nie ma nic.

Opowieść Sońki przefruwa przez ucho Ignacego, pod pióro Igora, by na końcu rozbrzmieć ustami aktorki grającej Sońkę na teatralnej scenie. Historia widziana wieloma oczami, interpretowana, dopasowywana do nowej rzeczywistości, do uszu słuchacza, dla oczu publiczności, tej prawdziwej i wyimaginowanej. To jej ostatnia opowieść, więcej już mówić nie będzie. Nadejdzie jej czas, wreszcie, po tylu latach oczekiwania. Ostatnie słowa, które w oczach Ignacego przywracają jej witalne siły, przywracają utraconą młodość, nadają złocistą poświatę. Czas przy Sońce to kwestia względna. Raz jest wojenne lato w rozkwicie, raz moment opowieści z Igorem/Ignacym w tle, a zaraz warszawska scena…

W „Sońce” nie chodzi wcale o jej styl. Wcale nie o to, jakim językiem została napisana. Nie do końca ważny jest początek, czy zakończenie. Chodzi o opowieść. O magię słów. O oczyszczenie. Moc tej niedużej książeczki wypływa i atakuje z krótkiej, dosadnej formy powieści, z intensywności i naturalności opisanych w niej przeżyć, ale przede wszystkim z wyjątkowej formy narracyjnej na jaką zdecydował się Karpowicz. Czytelnik tworzy opowieść Sońki wraz z samą bohaterką. Dzieje się tak dlatego, że niby to Sońka opowiada swoją historię, ale jednocześnie wraz z nią opowiadają ją Igor – reżyser teatralny, Ignacy – czyli naturalna, miejscowa wersja Igora, opowiada ją aktorka odgrywająca Sońkę na scenie, a nad wszystkim czuwa główny narrator, który zwraca się bezpośrednio do nas. Opowieść Sońki jest wielowymiarowa i wielogłosowa. Zamyka rozdział pewnego umęczonego życia, daje ukojenie, unosi ku śmierci, by jednocześnie stworzyć nowe życie i zacząć wszystko od początku z innej perspektywy, dla której jej historia stała się inspiracją. Czytelnik, jak ten Ignacy, otrząsający się z wymyślonego Igora, pochłania dzieje życia umierającej kobiety, przeżywa  je na różne sposoby i wychodzi, jak po najpiękniejszej inscenizacji.

Zachwyt „Sońką” nie jest wcale przesadzony. Sam Ignacy Karpowicz nieskromnie wyznał w wywiadzie dla Zwierciadła, że żył po to, by napisać kiedyś „Sońkę”. I wcale mu się nie dziwię. Jeśli niektórzy pisarze potrzebują na tzw. ”powieść życia” tysięcy, a przynajmniej setek stron maszynopisu, wielotomowych, wiekopomnych cudów, które doceniają jedynie krytycy i pojedyncze jednostki czytelnicze, to Karpowiczowi udało się zamknąć swoją opowieść w dwustu stronach (zaznaczył, że całość skrócił) i tyle moi Drodzy jak najzupełniej wystarczyło, by poruszyć obsesyjnego książkoholika. Znajdziecie w tej perełce romans, wojenny dramat, prozę obyczajową, a także meta-opowieść, która wymyka się ustalonym gatunkowym ramom, a tym samym oddaje pokłon samemu czytelnikowi. A czytelnik lubi, jak ktoś go doceni, zauważy i zagada. Zmusi nawet do tworzenia i pozostawi mu całe pole do własnych interpretacji. Oj, bardzo lubi.

O.

„Złodziejka Książek” Markus Zusak

Bombla_ZłodziejkaKsiążek

 

„The Germans loved to burn things. Shops, synagogues, Reichstags, houses, personal items, slain people and, of course, books. They enjoyed a good-burning all right – which gave people who were partial to books the opportunity to get their hands on certain publications that they otherwise wouldn’t have. One person who was that way inclined, as we know, was a thin-boned girl named Liesel Meminger.”

Na średniowiecznych obrazach przedstawiających danse macabre ze śmiercią tańczą niemal wszyscy. Wśród pląsających postaci znajdziemy królów, markizy, biskupów, chłopów, prostytutki, mieszczan i wielu, wielu innych. Wszyscy równi w tym szaleństwie tańca. Przekrój społecznych warstw w obliczu uśmiechających się szkieletów. Ale wiecie kogo raczej nie uda się Wam dostrzec pomiędzy nimi? Dziecka.

Zupełnie inaczej danse macabre przedstawiano by na obrazach (lub w tym wypadku fotografiach) po 1939 roku. Wśród szczerzących się trupów musiałyby znajdować się nadwęglone niemowlęta obojga płci. Wychudzeni chłopcy i dziewczęta w każdym wieku. Kobiety i mężczyźni o wielkich, smutnych oczach i wklęśniętych z głodu policzkach. Niektórzy z gwieździstą opaską na ramieniu. Inni z wyrytym podpisem „komunista” lub „Cygan” na piersi. Niekończący się korowód pogrążonych w agonii twarzy, zmaltretowanych ciał o powyginanych członkach, oczu bez żadnej nadziei. Taniec wokół bydlęcych wagonów, pryszniców, które wcale nie były prysznicami, wokół bezimiennych grobów, płonących stosów i krematoriów. Wokół ciemnych piwnic, korytarzy, wokół tlących się ruin. I tam dostrzeglibyście być może dziewczynkę, ściskającą w rękach książkę.

Powieść Markusa Zusaka zatytułowana „Złodziejka Książek” nieomal z miejsca stała się bestsellerem na światową skalę, fenomenem literackim, który wszedł do kanonu klasyki, zdobywając całe naręcza nagród i wyróżnień, jeszcze zanim wyruszył na podbój serc czytelników spoza krajów anglojęzycznych. Ten niesamowity sukces nie ma kogo dziwić, bo „Złodziejka Książek” to po prostu piękna lektura. Nic dodać, nic ująć. Niczym w „Boskiej Komedii” Dantego Alighieri, tutaj w uproszczony sposób, u boku samej Śmierci, wyruszamy w podróż, by podążając śladami przeszłości, powoli odkrywać cztery lata życia Liesel Meminger. Lata wojny. Głodu, strachu  i nieszczęść, a jednocześnie, zupełnie na przekór światu – rodzinnego ciepła i małych radości. Śmierć to nasza constant, nasza stała i pewna siła, która jest jedną z nielicznych, jakim w pełni można zaufać. Naszym jedynym wiarygodnym punktem odniesienia. Śmierć z niespotykaną szczerością dzieli się wspomnieniami z nazistowskich Niemiec, gdzie poznała tę małą złodziejkę książek o niezwykłej sile przetrwania. Opowiada o realiach tamtego życia, o schronach w piwnicy, o strachu przed donosami i utracie bliskich, o tęsknocie, o miłości i przyjaźni, tak samo intensywnych wśród niemieckich obywateli, jak u reszty świata. Obnaża propagandę, cierpienia milionów, kłamstwa Hitlera, które nijak miały się do rzeczywistości. Śmierć niczego nie ukrywa, bo nie ma takiej potrzeby, więc my możemy jej ufać bezgranicznie i dać się prowadzić w ciemności.

W tych ciemnościach, w wagonie pociągu, po raz pierwszy spotykamy tak Liesel, jak i samą narratorkę, czyli Śmierć. Przychodzi po małego brata dziewczynki, która w przerażeniu spogląda na odchodzącego chłopca. Potem już tylko rozpacz i pogrzeb… i kradzież pierwszej książki. Ale dramat skończy się chociaż na ulotną chwilę, bo Liesel trafia do rodziny zastępczej – Hansa i Rosy Hubermann z ulicy Himmel  w niemieckim miasteczku Molching. Liesel co noc śni koszmary, których ukojenia podejmuje się jej nowy Papa. Zaczyna nocne lekcje czytania, rozpoczynając od jej pierwszej skradzionej książki, czyli „Podręcznika grabarza”. Wkrótce Hitler napada na Polskę, rozpoczyna się Druga Wojna Światowa, wszystko wokół przekształca się i nabiera odcieni szarości. A Liesel żyje i korzysta ze wszystkiego, jak może, tak jak każda dziewczynka, jak każda nastolatka. Gra w piłkę, kradnie jabłka i książki, uczy się czytać. Ma szczęście dorastać w domu, w którym nie ma nazistowskiej propagandy. Jest dobro w najczystszej postaci. Ludzie, którzy nie wahają się poświęcić życia, by chronić kogoś, na kim spoczywa wyrok śmierci, tylko dlatego, że jest Żydem. W tej historii jest jeszcze miłość, która kryje się za każdym zakrętem, byle z dala od zdradzieckich oczu popleczników Führera. Dużo miłości.

Historia Liesel Meminger, tytułowej Złodziejki Książek, tak naprawdę nie jest jedynie opowieścią o niej samej. To przede wszystkim opowieść o sile i magii słów, które mogą porywać miliony. Słowa tworzą, budują i mobilizują. Niestety także ranią, torturują i zabijają. Knują i obmyślają zdradzieckie plany. Niewielu w historii świata było takich poskromicieli słów, jak Adolf Hitler. Za nim poszły miliony. Skusił ich bredniami ubranymi w świecidełka i udowodnił, że silnym jest ten, kto umie posługiwać się słowem. Nawet tak zdeformowanym. Nawet tak nienawistnym i obleczonym w kłamstwa. Słowa na propagandowych plakatach, na językach, w „jedynej dobrej” książce z walką w tytule. Żyd. Spalić. Zabić. Wygnać. Wróg. Tysiącletnia Rzesza. Słowa, których Markus Zusak nie boi się używać w swojej powieści i dzięki temu narracja Śmierci staje się jeszcze bardziej wiarygodna. Jeszcze bardziej namacalna. Opisuje opętanie wykrzyknieniami na chwałę Hitlera, obłęd radości na palone stosy książek, niepokój na korowód więźniów prowadzonych na rzeź. I ten wszechwładny strach, który również skrywają słowa. Szept, jęki, krzyki rozpaczy – wszystko się w nich mieści. Niepodważalna moc, która daje i odbiera życie. A wśród nich Liesel. Wirująca, tańcząca między literami, otulająca się zdaniami, niosąca ukojenie spragnionych opowieści. Z nią też tańczy Śmierć, ale tym razem w hołdzie życiu.

„Złodziejka Książek” to ten rodzaj powieści, która może wyrwać Wam serce na raz, albo zabierać je po kawałku, z każdą kolejną stroną. Jej spektakularny sukces wcale nie dziwi, tym bardziej, że traumy Drugiej Wojny Światowej wciąż nie śpią, a ożywają co rusz we wspomnieniach, podkradane przez popkulturę, by przypominać o latach tragedii, której nie sposób opisać. To piekło innego rodzaju, które ujęte w konkretne słowa rozsypuje się w niepojęte liczby, w dym i proch. Wyłapać można jedynie emocje, tak żywe w tym królestwie Śmierci. Smutek i radość jednocześnie, miłość i nienawiść, złość i uległość – cały kalejdoskop wrażeń. Do przeżywania wciąż od nowa. Markus Zusak ze słów wyrzeźbił uniwersalną powieść dla wszystkich, która może odmieniać życie (chociaż wcale nie musi). Powieść, która może wzbudzać miłość do książek (chociaż nie do wszystkich). Powieść, która może rodzić życie (ale czuwać nad nim będzie Śmierć).

O.

*Za tę cudną opowieść dziękuję Marcie z bloga LolantaCzyta – dziękuję Kochana :*

„Głosy Pamano” Jaume Cabré

Bombla_GłosyPamano
 

„Nadejdzie dzień, kiedy niebo znów będzie niebieskie. Ludzkość się uśmiechnie i już nie będzie grzechem wykuwanie prawdziwych nazwisk w kamieniu.”

Trauma Drugiej Wojny Światowej. Niezliczone ofiary. Tak wielka liczba, tak porażająca, że aż niewyobrażalna. Zapierająca dech w piersiach. Królestwo tortur,  nieludzkich zbrodni, przerażenia. Świat na pewien czas stał się krainą śmierci. Po wszystkim został ból i szok. Jak ludzkość mogła do tego dopuścić? Jak wytłumaczyć się z całego bestialstwa? Jak wyjaśnić tak wielką nienawiść do drugiego człowieka? W Hiszpanii okres terroru, donosicielstwa i walki o sprawiedliwość przedłużył się aż do roku 1975. Rządy generała Franco to domena faszystów, czyli ugrupowania politycznego zwanego falangą hiszpańską. Kontynuując ideologie zaczerpnięte po części z haseł tysiącletniej Rzeszy, ludzie caudillo, jak nazywano Franco, głosili antysemityzm, skrajny nacjonalizm, gloryfikowali siłę i przemoc. Można było służyć tylko jednej prawidłowej stronie. Ktokolwiek o podejrzanych ideach, inny lub próbujący naprawiać, czy zbawiać świat, ten automatycznie stawał się wrogiem. Ludzie znikali. Szeptano o cichych egzekucjach. Znajdywano anonimowe groby. Inni natomiast dochodzili do władzy, wzbogacali się i siali zniszczenie. Tak, jak w małym, górskim miasteczku, nieopodal rzeki Pamano…

Historię jego mieszkańców, których relacje już na zawsze naznaczyły wojenne doświadczenia, opowiada jeden z najwybitniejszych katalońskich twórców, Jaume Cabré, w jednej ze swoich głośniejszych powieści zatytułowanych „Głosy Pamano”. Torena, schowana wśród pirenejskich szczytów, mogłaby być idylliczną przystanią, schronieniem i uzdrowiskiem. Co więcej, wyposażona w doskonałe stoki narciarskie, mogłaby być jedynie ośrodkiem turystycznym, niosącym radość i spokój. Mogłaby… Jednak miasteczko to kryje w sobie okrutne tajemnice, których odkrycia podejmie się pewna cicha nauczycielka Tina, gdy zupełnie przypadkiem, w niszy za tablicą w budynku dawnej szkoły przygotowanej do zburzenia, znajdzie pudełko, a w nim pełne żalu i wyrzutów sumienia listy niejakiego Oriola Fontellesa do nigdy niepoznanej córki. Kolejne wyznania ujawniają przemilczaną historię, której wątki wzbudzają uśpione nienawiści, namiętności i miłości. Z mroków niepamięci wychodzą prawdy, o których nikt nie chciał nigdy więcej mówić, a demony wojny znów pragną zebrać swoje żniwo.

Wojna stanowi tu podstawowe tło. Jest nieuniknioną rzeczywistością, codziennością, atmosferą życia Toreny. Jednak wszystko zaczyna się od zbrodni i rządzy zemsty. A mści się kobieta. Nie byle kto, bo jedna z najbogatszych w Hiszpanii, najbardziej wpływowych i silnych, która gotowa poświęcić jest wiele, by pozbyć się tych, którzy w jej oczach na to zasłużyli. Elisenda Vilabrú, postrach Toreny, władczyni marionetek, która kieruje się życiową dewizą: Nie odstępuj od zrobienia tego, co powinnaś zrobić, jeśli uważasz, że tak zrobić powinnaś. I Elisenda robi to. Zleca zabójstwa, mści się za śmierć ukochanego ojca i brata, po kolei zdobywa władzę, ukrywając się za kotarą świątobliwości. Zło tańczy u niej z dobrem, tak, że nikt do końca nie jest pewny, kim jest ta kobieta, która uzyskała prywatną audiencję u samego papieża, a lata wcześniej podobno była na kolacji z generałem Franco.

„Głosy Pamano” czyta się trochę tak jak najlepszy kryminał. Miejscami nawet wyrafinowany thriller, gdzie autor wciąż igra z czytelnikiem. Mami go czasem, który jest płynny i w jednym zdaniu potrafi skakać o całe dekady, zawracać raz do lat trzydziestych, by nagle wynurzyć się w latach dwutysięcznych. Myśli bohaterów przenikają się, a wszystkie wydarzenia splatają dzięki listom wkrótce beatyfikowanego Oriola Fontellesa. Tina jest naszym przewodnikiem po tym świecie skąpanym w oparach nienawiści. Nic nie pozostaje niezapomniane. Na jaw wychodzą wszelkie krzywdy, wspomnienia i sekrety. Ożywają tak ofiary, jak bestie, które podjęły się ich zgładzenia. To Tina wprowadza nas w to królestwo śmierci, jakim gdzieś dawno temu stała się sielankowa Torena.

Mówią, że rzekę Pamano słyszą w miasteczku jedynie ci, którzy mają umrzeć. Zdaje się, że jest w tym stwierdzeniu sporo prawdy, tym bardziej, że tytułowe głosy, które rozbrzmiewają wśród nurtów i wirów rzeki to krzyki rozpaczy, zawodzenie przerażonych, surowe wykrzyknienia rozkazów. Nienawiść w pigułce, ukryta w górskich wodach. Wśród nich dosłyszeć można szepty konspiracyjnych umów, odgłosy skrywanej przed oczami rozkoszy, a nawet zapewnień o miłości i wierności na wieki. W nurtach szemrzą obietnice, które nigdy nie mają być spełnione. Zwierzenia, o których dawno temu zapomniano. Pamano to zdławiony tumult powojennych relacji. To symfonia wypełniona po brzegi bólem, cierpieniem i zdradą. To wezwanie do zemsty i walki o prawdę. Zbrodnia, której nie da się wymazać z historii miasteczka, ciągnie za sobą kolejne zbrodnie, równie przerażające, w imię zwyczajnej sprawiedliwości. Bestialstwo rodzi absurdalne multiplikowanie się przemocy. Przeszłość napiera na przyszłość, a teraźniejszość zawraca co rusz myślami do dawnych lat.

„Głosy Pamano” to historia po brzegi wypełniona bólem i wspomnieniem wojny, od której nawet po latach nie można uciec. Rozliczanie z przeszłości, wywlekanie doświadczeń tym bardziej w kraju tak sprzecznych doświadczeń, jakim jest Hiszpania, wywołuje wciąż sporo emocji. Wiadomo – wojna rządzi się swoimi prawami. Zmieniają się zasady, a granice pomiędzy tym co dobre, a tym co złe niebezpiecznie się zacierają. Rzeczywistość jawi się jak przez jakiś krwawy filtr, gdzie przelatują wypierane zbrodnie, twarze tych, którzy poświęcili się w imię wolności, głosy, na które nie ma odpowiedzi. Brutalna codzienność i walka o przetrwanie, nie zważając na nic wokół. Bo życie drugiego człowieka ma taką wartość, jak on sam potrzebny jest w niszczeniu innych. Bez wyrzutów sumienia. Bez serca.

Lekturze tej niezwykłej powieści Jaume Cabré towarzyszy przez cały czas uczucie, że wszystkie te wydarzenia mogły naprawdę mieć miejsce. Wraz z odnalezieniem przez Tinę listów, my razem z nią przenosimy się do Toreny czasów wojny i z niemym wykrzyknieniem na twarzy, nerwowo bijącym sercem obserwujemy bitwę o duszę człowieka. Wojna się skończyła dawno temu, ale tak naprawdę wciąż trwa. Powraca na nowo w każdym kolejnym zdaniu. W każdym dialogu. W każdej następnej scenie. Bohaterów naznacza jej doświadczenie, nawet pośrednie.  I strach przenika do szpiku kości, gdy zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę niewiele się zmieniło, bo to nie wojna wykreowała ludzi, ale sami ludzie stworzyli wojnę.

O.

*Za tę wspaniałą powieść dziękuję Wydawnictwu Marginesy.

„Anglicy na pokładzie” Matthew Kneale (PRZEDPREMIEROWO!)

Bombla_Anglicy

 

„Wstyd mnie przepełniał, że tak się dałem złapać. Bo tak naprawdę ta książka mówiła: NO DALEJ, CZARNY CZŁOWIEKU, UMRZYJ TERAZ SŁODKĄ ŚMIERCIĄ, UMRZYJ SPOKOJNY, UŚMIECHNIĘTY I PEŁEN WDZIĘCZNOŚCI – TO JEST OSTATNIA RZECZ, KTÓRĄ MASZ DLA NAS ZROBIĆ.”

Wielcy odkrywcy. Konkwistadorzy. Legendarni zdobywcy. Wspaniali władcy wolnych ziem. Królowie cywilizacji. Światełko w tunelu dla wszystkich tubylców żyjących do tej pory w ciemnościach. Kolejno odkrywane punkty na mapach globu. Kolejne podbijane ludy. Następne flagi powiewające dumnie na wietrze Nowych Lepszych Światów. Pełni dobrej woli. Pełni wiary w możliwości białego człowieka. Dumni ze swojej pozornej wyższości. Wiek dziewiętnasty to wiek ostatnich wielkich odkryć. Może nawet nie tyle odkryć, ale ostatnich zdobyczy kolonizacyjnych. Po wielkich partiach kontynentów przyszedł czas na oceaniczne wyspy i wysepki, na których pod nową władzą wkrótce dogorywały tubylcze masy. Za białym człowiekiem od wieków szły nieznane choroby, śmierć endemicznych plemion i upadek całych cywilizacji. Rasowa nienawiść, gwałty i niewolnictwo. Rozpacz ze złotym krzyżem na czele. W imieniu lepszej wiary i lepszego jutra. W oczach kolonistów miało być tak pięknie. „Czarni”, jak z pogardą ich nazywano, mieli poddańczo i z uśmiechem przyjąć ich kulturę, język i przede wszystkim religię, bez zbędnych pytań, bo pytania kreują wolną myśl. A wolna myśl może prowadzić do buntu. Ten schemat powtarzał się wszędzie, ale próbowali dalej. Jedną z ostatnich wolnych wysp, aż do początków dziewiętnastego wieku, pozostała Tasmania zwana Ziemią van Diemena.

O przerażającym upadku pierwotnej cywilizacji opowiada niezwykła powieść brytyjskiego autora Matthew Kneale’a zatytułowana „Anglicy na pokładzie” (org. „English Passengers”). Do opowiedzenia jedynej w swoim rodzaju historii, której bohaterowie stają się niejako świadkami powolnej śmierci rdzennej Tasmanii, pisarz wykorzystał niezwykłą formę przypominającą marynistyczne opowieści dawnych lat, dając każdej z postaci jej własny, indywidualny głos oraz wpływ na bieg wydarzeń. Dwudziestu jeden narratorów. Różne światy. Różne pozycje społeczne. I przede wszystkim różne cele. A wszystko rozpocznie się od opowieści pewnego kapitana, który przez ciąg niefortunnych przypadków, zmuszony zostanie przyjąć na pokład swojego statku trzech pasażerów. Anglików, którzy wybierają się w przedziwną podróż na drugą półkulę. Zabierze ich tam statek, o symbolicznym imieniu Sincerity, czyli szczerość, który ze szczerością nie ma tak naprawdę nic wspólnego. Bo widzicie, to statek przemytników, który z założenia ma stwarzać iluzję dobra, iluzję prawdy, niosąc za sobą kłamstwo i rządzę zysku. Ta nazwa to doskonała metafora na los jaki spotkał wyspę. Odpowiedź na prawdziwe intencje kolonialistów.

A wszystko zaczęło się od pewnego angielskiego biskupa, który zupełnie nieopatrznie wypowiedział na mańskim (załoga Sincerity pochodzi z Wyspy Man) statku słowo, które według marynarskich zabobonów przynosi nieszczęście. Od tej pory dla załogi Kapitana Kewleya zaczyna się ciąg nieustającego pecha, który prowadzi do konieczności wprowadzenia na pokład trzech angielskich pasażerów – uczestników wyprawy na Tasmanię, która w umyśle jednego z nich – pastora Wilsona – ma być podobno odpowiedzią na boski ogród Eden, z którego wygnani zostali Adam i Ewa. I tak Kapitan, będąc zmuszonym do ucieczki przed celnikami, wyrusza w podróż. Cel jego i załogi jest prosty: sprzedać ukrywany w podwójnym kadłubie towar. Cel pastora: udowodnić zwariowaną teorię o pochodzeniu człowieka. Cel towarzyszącego mu lekarza: zdobyć cenne „okazy”, które mają posłużyć do dokonania ostatecznej klasyfikacji ludzkich ras. Po drodze mijają kolejne podbite przez kolonizatorów porty – identyczne miasteczka, które nie różnią się nijak od każdego innego na wszystkich przejętych szerokościach geograficznych.

Gdy rejs trwa, a ekspedycja ma jeszcze wiele mil morskich do pokonania, do opowieści przyłączają się pozostali narratorzy rozrysowując smutną historię Tasmanii, której upadek nie trwał nawet pięćdziesięciu lat. Poznajemy losy aborygeńskich plemion, wybitych, zniewolonych, na siłę przesiedlonych i wcielonych w niezrozumiałą dla nich kulturę. Dzieje kolejnych gubernatorów i ich żon, których idealistyczne wizje doskonałej współpracy między rdzenną ludnoścą a nowymi mieszkańcami miały się nijak do rzeczywistości, jaką zastali na miejscu. Historie byłych skazańców, którzy gwałcili miejscowe kobiety, traktując je gorzej od stad swoich owiec. Przed oczami migają nam próby „ucywilizowania”. Przemoc, o której nikt nie chciał mówić, a nawet przyznać się otwarcie. Kłamstwa i chciwość wyzierając spomiędzy kolejnych zdań bohaterów, które z czasem zabiły ideę Boga, właśnie w imieniu tego Boga. Religia stała się przyczyną i ofiarą, bo kolejni niosący słowo boże kolonizatorzy przestali rozpoznawać jego znaczenie.

Najbardziej bolesne jednak w całej tej opowieści jest to, że Matthew Kneale tak wiernie odwzorował dziewiętnastowieczną mentalność, łącząc fikcyjna fabułę z po części prawdziwymi wydarzeniami oraz nadając swoim bohaterom cechy osób, które miały swój pierwowzór w rzeczywistości. Wyjątkowym elementem jest oddanie głosu członkom aborygeńskiego plemienia, którego głównym reprezentantem stał się Peevey. Jego dzieje łączą początek i koniec tej opowieści. To przede wszystkim z jego ust dowiadujemy się jaki los spotkał przesiedlonych tubylców. Słyszymy o Wyspie Flindersa, o fałszywych kazaniach, o niespełnionych obietnicach. W tej perspektywie problemy Kapitana Kewleya i jego opętanych wizjami pasażerów wydają się być co najmniej zabawne. Drugim najmocniejszym głosem „Anglików na pokładzie” jest ten przynależący do spotworniałego umysłu doktora Pottera, którego obrzydliwa rozprawa Przeznaczenie narodów: O przyszłym losie ras ludzkich okazuje się być oparta o prawdziwy tytuł, który stał się bestsellerem swoich czasów! Trzecia postać to pastor Wilson, który w przerysowany sposób próbuje obalić darwinistyczne teorie o powstaniu człowieka, nawet za cenę sprowadzenia własnej religii do poziomu absurdalnej mrzonki.

„Anglicy na pokładzie” to powieść niesamowita. Podobnie jak podwójny kadłub Sincerity, tak i sam tekst niesie za sobą podwójne znaczenie. Z jednej strony znajdziemy tutaj jedyny w swoim rodzaju humor, doskonałe kreacje postaci i niezapomnianą opowieść o podróżnikach i idealistach. Z drugiej, z każdym kolejnym rozdziałem widzimy, jakie przesłanie próbuje ta historia przekazać – Tasmania, jeśli kiedykolwiek mogła stanowić chociażby symboliczną namiastkę biblijnego raju, to urok ten przeminął bezpowrotnie wraz z pierwszą obutą stopą białego człowieka. Przez tekst przenika smutek. Żal. Tęsknota za tym co utracone już na zawsze, a co mogło być naprawdę unikatowym. Zamiast życia przyszła śmierć. Zamiast dobra – zło w najczystszej postaci. Zło wynikające z nadgorliwości i z tego, co nazywamy dobrymi chęciami. Ślepa wiara, zapatrzenie w „jedyny prawidłowy porządek rzeczy” i niemoc zrozumienia zabiły to, co mogło dopiero rozkwitnąć. I na koniec wychodzi na to, że tak naprawdę to wcale nie Bóg wygnał ludzi z Edenu, ale człowiek odszedł sam. Dokonał ostatecznego wyboru. I oddalił się na własne życzenie.

O.

Posłowie: Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała Wam o cudownym przedsięwzięciu, jakiego podjęło się Wydawnictwo Wiatr od Morza z Michałem Alenowiczem na czele, by wydać tę wspaniałą powieść. Otóż, „Anglicy na pokładzie” przetłumaczeni zostali przez… 21 tłumaczy! To coś niezwykłego w świecie literatury, gdy każdy z bohaterów powieści zyskuje swój własny, wyjątkowy głos, tym bardziej podkreślony przez element, który nadaje mu jego tłumacz. A tutaj, moi Drodzy, wykonano KAWAŁ doskonałej roboty. Wszyscy narratorzy są inni, czuć ich odrębność, unikatowy, autentyczny styl wypowiedzi. Jednak najlepsze jest to, że odbiór całości jest niezwykle spójny, a wszystkie opowieści idealnie łączą się w jedną pełną historię.

Jeśli książka ta trafi w Wasze ręce (a premiera już 30 września!!!), to koniecznie zwróćcie uwagę na troje moich ulubionych bohaterów – oszalałego doktora Pottera (ta bezosobowa forma wypowiedzi!), dumnego mańskiego Kapitana Kewleya (idealne odwzorowanie marynarza) i na Peevaya, którego historia chwyciła mnie za serce.

*A za możliwość tej cudownej lektury dziękuję nie komu innemu, jak Michałowi Alenowiczowi z Wydawnictwa Wiatr od Morza 🙂

„Emma” Jane Austen

Bombla_Emma

 

„Nie kierują mną żadne pobudki, które zazwyczaj skłaniają kobiety do małżeństwa. Gdybym się zakochała, a, to co innego, ale nigdy jeszcze się nie zakochałam, nie leży to w mojej naturze i zdaje się, że nigdy się chyba nie zakocham. A wyjść za mąż bez miłości byłoby w mojej sytuacji kompletnym głupstwem. Nie szukam majątku, nie szukam celu w życiu, nie pragnę wysokiej pozycji, niewiele kobiet czuje się tak dalece panią mężowskiego domu, jak ja – Hartfield; nigdy też nigdzie nie byłabym tak kochana i szanowana; tu, w oczach mojego ojca, jestem zawsze pierwsza i mam zawsze rację.”

Z niektórymi opowieściami jest tak, że nigdy się nie starzeją. Mijają lata. Zmieniają się epoki. Przekształcają mody i gusta. A one trwają i odnajdują się w każdej kolejnej rzeczywistości. Grono ich odbiorców poszerza się i rozrasta, a uwielbienie i podziw przechodzą z pokolenia na pokolenie. Te opowieści są po prostu uniwersalne. Pasują do wszystkiego i zawsze znajdzie się w nich chociaż jeden element, z którym po części można się identyfikować, a z pewnością odnieść do otaczającego nas świata. Sądzę, że tak właśnie jest z powieściami Jane Austen. Wielbiona wśród zachodnich czytelników na całym świecie, z czasem zyskała sławę jakiej z pewnością nie spodziewała się za życia. Ekranizacje, inscenizacje, czy kontynuacje jej historii, z czołową „Dumą i uprzedzeniem”, stały się podstawą niejednego fanklubu zrzeszającego jej miłośników.

Twórczość Jane Austen to dla dorosłych prawie jak baśnie, w których w końcu książę przyjedzie na białym koniu, ukłoni się grzecznie i zabierze do lepszego świata we dwoje. Perfekcyjny romans, o którym jedynie można pomarzyć, tak nierealny, jak nierealna była historia o Królewnie Śnieżce, czy Pięknej i Bestii. Świat wykreowany jak z ówczesnego żurnala – arystokraci, wysokiej klasy towarzystwo, wieczne pikniki, proszone obiady i bale, na których ziszczało się przeznaczenie. Niemniej świat kuszący. I pomimo tych mamiących świecidełek wciąż w jakiś sposób adekwatny. Bo przecież uczucia się nie zmieniają. Pragnienia wciąż pozostają pragnieniami, nawet w dwieście lat później.

Powieścią, w której odnaleźć może się współczesna dziewczyna u progu dorosłości jest moja ulubiona z historii Jane Austen, czyli „Emma”. Jak każda z powieści tej uwielbianej angielskiej pisarki, tak i ta oparta jest o miłosne perypetie, przekomarzanie się i skryte podkochiwanie, tak by na końcu ziściły się marzenia wszystkich i szczęście zagościło w sercach. Jednak, tak jak kiedyś, dawno temu, „Emma” wydawała mi się właśnie taką uroczą komedią omyłek, pełną iluzji i gry pozorów, tak dzisiaj dostrzegam w niej niejako historię o wiele głębszą, której problemy bohaterów znajdują odzwierciedlenia także i dzisiaj. Jest to oczywiście bardzo różowy, pudrowo-koronkowy świat, pełen dobrych manier i pięknych wyrażeń. Zło zdaje się w ogóle nie przenikać do tej wyimaginowanej krainy, a jego przebłyski (jeśli w ogóle się pojawiają) są równie pastelowe, co otoczenie bohaterów. Panny na wydaniu, spore majątki i wymyślne fortele, by zdobyć wybrankę bądź wybranka swojego serca. A w tle ostateczne decyzje, które jeśli raz podjęte, zmienią wszystko na zawsze.

Emma Woodhouse wraz z ukochanym ojcem mieszkają razem w sporej posiadłości, otoczeni służbą, przyjaciółmi i masą gości, która przelewa się przez ich dom. Emma ma wszystko czego pragnie. Jest bogata, ładna i inteligentna. W dodatku, po śmierci matki i zamążpójściu starszej siostry, została panią domu, z całkowitą kontrolą nad rodziną i domownikami. Życie Emmy upływa na uroczych przyjemnościach – spacerach, proszonych wieczorkach karcianych (w jej posiadłości) i przyjmowaniu przyjaciół. Nie ma żadnych konkretnych pasji. Uwielbia wiele rzeczy, ale żadnej nie potrafiła poświęcić należytej uwagi. W ramach spędzania wolnego czasu, którego ma całkiem sporo, Emma zajmuje się kojarzeniem zaprzyjaźnionych par. Podobno, bo tak sama sobie wmówiła, to dzięki niej jej wieloletnia opiekunka znalazła męża i niedawno wyprowadziła się do własnego domu. Teraz przyszła kolej na nową przyjaciółkę Emmy, czyli młodziutką, głupiutką i zagubioną Harriet Smith. Zaczyna się polowanie na miłość, perypetie i ciąg wydarzeń, w które zaplątani zostają okoliczni kawalerowie z Georgem Knightley w roli jedynego głosu rozsądku w tym całym zaistniałym chaosie. Emma nie wie jeszcze, że wprowadzając w ruch machinę zalotów wkrótce sama wpadnie we własne sidła i przekona się, że miłość była tuż, tuż, za rogiem.

Na tle wszystkich pozostałych kobiecych postaci wykreowanych przez Jane Austen, Emma jest wyjątkowa. Spośród wszystkich tytułów, na które składają się cechy charakteru („Rozważna i Romantyczna”), emocje („Duma i Uprzedzenie”), czy komentarz sytuacyjny („Perswazje”), jedynie Emma zyskała tytuł wyłącznie dla siebie. Nie ma tu miejsca na rozdwojenie. Nie ma miejsca dla drugiej osoby. Jest Emma i Emma już wystarczy. To ona stanowi główną oś opowieści, to wokół niej krąży fabuła i to ona jest podstawą wszystkich zaistniałych perypetii. Na dokładkę, Emma jako jedyna główna bohaterka Austen ma ponad pozostałymi przewagę w postaci wysokiego statusu społecznego. Ona niczego nie musi, jedynie może. Podstawą jej życia jest wybór, co zdaje się być tym bardziej unikatowe na tle bohaterek epoki. Panna Woodhouse ma pozycję w towarzystwie, posiada zapewniony i, co ważne, zabezpieczony majątek oraz rodzinę, która wspiera ją we wszystkich zachciankach, czy pomysłach. Emma niczym nie musi się martwić, bo sama kreuje swój los. Ma w rękach wszystkie karty swojego przeznaczenia, co pozwala jej na przeżywanie chwil w spokojnej szczęśliwości.

Tylko dlaczego w takim razie Emma wcale nie wydaje się być spełniona? Czemu widać, że w jej przypadku istnieją jedynie chwile zadowolenia, a szczęście jest jedynie pozorne? Dlaczego, gdy z horyzontu znikają kolejne przyjaciółki, znajomi i goście, gdy zostaje sama ze swoimi myślami popada w melancholię? Emma boi się. Z jednej strony jej postać to doskonałe odzwierciedlenie marzeń każdej wchodzącej w dorosłość dziewczyny tamtych czasów (i naszych również). Jest niezależna, wykształcona i lubiana. Ma wszystko, czego mogłaby pragnąć. Wokół niej działa kołowrotek miłosnych szaleństw. Każdy, zarówno kobiety jak i mężczyźni,  zdaje się poszukiwać jedynie „dobrej partii”. Miłość w powietrzu. Miłość na salonach. Miłość w półsłówkach i żarcikach. Emmie zdaje się, że niczym władca marionetek ma jakikolwiek wpływ na uczucia innych, a tak naprawdę sama niewiele wie o miłości. Podjęte przez nią działania to mało wyrafinowana manipulacja, która jedynie szkodzi zamiast ułatwiać. W gruncie rzeczy ona boi się zmian i podejmowania ostatecznych decyzji. Wygodnie jej jest udawać ciągle, że samotność to wyjście, którego najbardziej pragnie. Dzięki temu na zawsze zachowa swoje status quo. Będzie tylko córką, tylko siostrą i tylko przyjaciółką. Te same obowiązki, bez konieczności obracania życia do góry nogami. W końcu miłość to życiowe tornado, poświęcenie i kompromis – to, co z takim trudem przychodzi naszej bohaterce.

Historia „Emmy” zawiera w sobie wszystko to, co tak uwielbiam w powieściach Jane Austen, a co sprawia, że z trudem przychodzi oderwanie się od lektury. Jest tu pokrętna fabuła, perfekcyjnie skonstruowane postacie i główni bohaterowie, którym nie sposób nie kibicować. Wspaniałym smaczkiem są doskonałe dialogi, jedyne w swoim rodzaju, a tak typowe dla pisarstwa Austen. Jednak przede wszystkim, to co sprawia, że „Emma” stała się moją najukochańszą powieścią z jej dorobku jest… sama Emma. Urzekła mnie jej metamorfoza i jej walka z własnymi słabościami, by w końcu przełamać strach i przyznać się tak przed światem, jak i przed sobą, że nikt nie ma ostatecznych odpowiedzi, a miłość przychodzi czasami znienacka, skąd najmniej można się jej spodziewać.

O.

 

„Jalo” Iljas Churi

Bombla_Jalo
 

„Jalo był tylko chłopakiem próbującym wyczytać z bieli papieru swoją historię, której nie potrafił opowiedzieć, swój język, którego nie potrafił zapisać, i swoją pamięć, której nie potrafił skłonić do mówienia.”

Mówi się, że wojna rządzi się swoimi prawami. Na wojnie nie ma dobra i nie ma zła. Granice zacierają się, szarzeją i wtapiają w przepełnioną okrucieństwem codzienność, z której nie ma ucieczki. Człowieczeństwo, zwykłe ludzkie emocje, zastępują pierwotne instynkty. Motywacje przekształcają się tak, by dopasować do kolejnych dokonywanych zbrodni. Kompas moralny chwieje się, a czasami jego wskaźniki po prostu zanikają. Lepiej nie myśleć. Nie zastanawiać się. W obliczu wielkiego strachu, gdy życie jest zagrożone, nie ma mowy o dylematach. Trzeba działać. Trzeba walczyć. Trzeba niszczyć i zabijać.

Konflikty zbrojne to same ofiary, nawet jeśli życie trwa nadal. Gdy jedna walka się kończy, zaczyna następna. Powracający żołnierze, bojownicy, nieistotne z której półkuli świata, nieważne jakiego wyznania, muszą toczyć małe bitwy o zwyczajność. O egzystowanie z dnia na dzień. O powrót ludzkich uczuć. O miłość. O dobro. O proste wyrazy pozytywnych emocji. O ile łatwiej jest, gdy w domu czekają bliscy, przyjaciele, rodzina, pełni wsparcia i dobrych słów. O ile ciężej, gdy po powrocie z frontu kolejny front czeka w miejscu, które zawsze było jedynie namiastką domu. Puste.  Bez znaczenia. Bojownik nigdy nie przestaje być bojownikiem, a walka trwa.

O nieudanym powrocie, niezrozumieniu i wielkiej samotności, która prowadzi do zbrodni opowiada niezwykła i mocna powieść Iljasa Churi zatytułowana „Jalo”. Podstawą dla opowieści jest wojna. Wojna w Libanie, konflikt etniczno-religijny, który trwał około piętnastu lat, a przyniósł ze sobą zniszczenie, śmierć i podział. Kraj różnych wyznań, wielu plemion, których korzenie sięgały setek lat przed naszą erą, teraz rozbity, kruchy, już nie do naprawienia. A w tym wszystkim ludzie, którzy utracili wszystko. Przesiedlani, wybijani, okupowani – przemoc, głód i gwałt. Jak wrócić do normalności, gdy wydaje się, że ta normalność zniknęła już na zawsze? A jednak kraj pragnie podnieść się na nogi. Walczy dzielnie ze swoimi słabościami. Wraca zwykła rzeczywistość. Żołnierze przestają być żołnierzami i na nowo mają wtłoczyć się w cywilne życie, bez broni i żądzy mordu. Do Libanu powraca też Jalo, który próbuje stanąć na nogi, ale zagubienie i złamana wola dość szybko pobudzają wojenne instynkty. Wkrótce trafia do aresztu i to właśnie tam zaczyna się jego historia.

Pierwsze zdanie powieści idealnie wprowadza nas w wewnętrzny stan umysłu bohatera: „Jalo nie rozumiał, co się dzieje”. Przed oczami biel, w uszach wyzwiska śledczego, w ciele ból zadawanych tortur. Oskarżony o wielokrotny gwałt i terroryzm. Tylko Jalo nie rozumie z tych oskarżeń nic. Przecież on wcale nikogo nigdy nie zgwałcił. Nigdy nie współpracował z terrorystami. Jalo natomiast kochał. Kochał tak mocno, że aż do przesady. Przynajmniej on to nazywał miłością. Kochał się z kobietami w lesie. Wcale nie pod lufą karabinu. Wcale nie strasząc i nie bijąc. W swojej głowie święcie wierzył, że niczego na nikim nie wymuszał. Tak, dostawał przedmioty. Tak, uprawiał seks z kobietami. Tak, chodził i umawiał się na spotkania z jedną ze swoich ofiar – Szirin. Przecież on ją kochał. Chciał z nią być. Nawet wbrew jej woli. Jalo nie rozumiał, że wrócił z wojny i tak jak dawniej, tak i teraz rabował i gwałcił. Jego zadaniem jest sobie przypomnieć, zapisać wszystko i przyznać się do popełnionych czynów. Dostaje od śledczego plik kartek papieru i miesiąc na zapisanie historii swojego życia. Tak zaczyna się halucynogenna podróż w głąb pamięci Jalo, gdzie wszystko jest inaczej niż mogłoby się wydawać i nic nie jest do końca pewne.

Czytelnik wraz z bohaterem wkracza w jego labirynt wspomnień. Jest tam miejsce na rodzinę – matkę i dziadka, który poświęcił swoje życie, by zostać kapłanem. Gdzieś przelatują myśli o romansie matki, o jej kochanku, o złości dziadka, o roli jaką odegrał w kształceniu umysłu Jalo. Są tam obsesje matki, od których nie mógł się uwolnić. Jest tam zaułek z pierwszymi seksualnymi doznaniami i nieoczekiwanym bólem, jakie przyniosły. Ten ból naznaczy Jalo i znajdzie swoją odpowiedź w popełnianych zbrodniach. Są tam małe rodzinne rytuały, w których oparcia będzie szukał u boku Szirin, a która ze strachu nie będzie umiała im się podporządkować. I jest tam wojna. Lecące z każdej strony kule, przypadkowe ofiary, śmierć towarzyszy broni. I są tortury.

Tortury są tym co odczłowieczyło Jalo na wojnie i co odczłowiecza go w więzieniu, w którym przebywa. Śledczy poddają go różnorakim, makabrycznym próbom, w których jedyne co wydaje się pewne jest ból. Ból, który mąci pamięć, mąci myśli i odczucia. Jalo z tego wszystkiego nie jest nawet do końca pewny kim jest i czy dopuścił się zarzucanych mu czynów. Zadaje pytania, zgłębia odpowiedzi, których nie rozumie. Zadanie, które mu powierzono zdaje się być ponad jego siły. Każde kolejne wspomnienie wcale nie pomaga mu pozbyć się traumy, tylko jeszcze bardziej ją intensyfikuje. Uczucia, które się pojawiają wydają się być nieszczere, wymuszone i jakieś takie zboczone w tym wszystkim. Im wymyślniejsze tortury, tym wymyślniejsza próba przyznania się do winy, bez skruchy, bo tego pozbawiła chłopaka wojna. Przecież działał w zgodzie z instynktami. Robił to, co robił przez lata. W lesie w końcu odnalazł się na nowo, bo doświadczenia z pola walki, to jedyne, których mógł być pewien.

„Jalo” to niezwykle bolesna, intensywnie angażująca wszelkie zmysły czytelnika lektura, która na dokładkę wywołuje szereg bardzo skrajnych emocji. Z jednej strony chciałoby się współczuć bohaterowi, tak po ludzku, bo co się stało, to już się nie odstanie, a on jest tylko człowiekiem i ma prawo do błędów. A jednocześnie wzbudza obrzydzenie i pogardę, bo nie można oceniać go, nie biorąc pod uwagę czynów, jakich dokonał. Gdyby tego było mało, to jeszcze oddziałuje poczucie, że Jalo tak naprawdę wcale nie jest sobą, odkąd wrócił z wojny. Utracił tam siebie i teraz przed nami staje już nie Daniel Hobel Abjad, zwany Jalo, ale jakaś nie do końca świadoma swojego istnienia istota w ciele chłopaka. I tak jak Jalo, który dwoi się, troi, rozpoczwarza, gubiąc się w labiryncie historii swojego życia, tak i my, czytelnicy, dzielimy się, multiplikujemy, by lepiej wkroczyć w wykreowany świat, zrozumieć i wraz z bohaterem w końcu oczyścić się poprzez opowieść. Jest w tym moc słów. Siła płynąca z kartek papieru. Krew w kolorze atramentu, której nie wywabi już nic. Tak jak nic nie będzie w stanie wyrzucić z pamięci doskonałej, pięknej w swej boleści powieści Iljasa Churi.

O.

*Za tę niezwykłą lekturę, pełną niezapomnianych wrażeń dziękuję pani Małgorzacie Szczurek z wydawnictwa Karakter.

 

 

„Lodowisko” Roberto Bolaño

Bombla_Lodowisko
 

„Czasami rano, kiedy jem śniadanie, wyobrażam sobie, że mógłbym zostać niezłym detektywem. Jestem świetnym obserwatorem, mam zdolności do dedukcji, poza tym jestem zaprzysięgłym fanem kryminałów. Jeśli to w czymś pomaga… Tak naprawdę nie pomaga w niczym… Zdaje mi się, że Hans Henny Jahnn napisał kiedyś o tym: kto raz znalazł ciało ofiary zabójstwa, niech się przygotuje na kolejne trupy…”

Zbrodnia fascynuje czytelników od lat. Może nie zbrodnia per se, ale wszystko to, co oscyluje wokół niej – morderstwa, zabójstwa, czy innego makabrycznego czynu dokonanego przez człowieka na drugim człowieku. Motywy, śledztwo i postać samego detektywa bądź detektywów, którzy prowadzą z mordercą grę w kotka i myszkę aż do wielkiego, zazwyczaj krwawego finału, gdy wszystko się wyjaśnia, a sprawca zostaje złapany. Albo ucieka, by była szansa na kontynuację i traumatyczną przeszłość bohaterów. Wiele wątków powiela się, fabuły mieszają między sobą przez lata, fale przemocy narastają, a czytelnicy wciąż z zapartym tchem śledzą wszelkie możliwe wypadki, na każdym możliwym tle. Dzisiaj nawet bardziej niż chociażby dekadę temu. Niemniej, powieść kryminalna towarzyszy literaturze od zawsze. Jej napisania podejmują się mistrzowie gatunku, bądź, zupełnie eksperymentalnie, zatapiają w niej swe pióra twórcy znani z zupełnie innych historii.  Zbrodnia przyciąga i wciąga. Jednak bardzo rzadko znajduje się ktoś, kto potraktuje temat inaczej. Ugryzie opowieść z całkiem innej strony, a przysłowiowego i dosłownego trupa zostawi na boku, bo ten posłuży mu do opowiedzenia całkiem ciekawszej historii.

Kryminał, w którym zbrodnia to jedynie pretekst do zbudowania narracji stworzył chilijski autor Roberto Bolaño, w powieści zatytułowanej „Lodowisko”. Znajdziemy tu wszystkie typowe elementy gatunku, jednak poobracane i wykorzystane w taki sposób, by stworzyć coś zupełnie innego. Na bok idą śledztwo, motyw, kara. Na pierwszy plan natomiast wysuwają się ludzie – trzech wyjątkowych narratorów i otaczające ich postacie poboczne, z których każda może być domniemanym mordercą. Jedno jest pewne – dokonano zbrodni. Na tajemniczym lodowisku znaleziono ciało. Fabuła cofa się w czasie, by powiązać wszystko idealnie, wykreować misterne zależności, które powstały w międzyczasie. Wszystko się łączy i zazębia. Celem niby wciąż pozostaje rozwikłanie zagadki morderstwa, jednak jest to cel dla samego czytelnika, na którym skupiamy myśli, by lepiej ogarnąć znaczenie całości. Jest zagadka, na dokładkę padają pytania i dostajemy rozwiązanie. Daniem głównym są zależności i uczucia, które oplatają szczelnie fabułę. A deserem prześwietny język, jakim posługuje się Bolaño, dzięki któremu nawet najzwyklejsze konwersacje nabierają wyjątkowego znaczenia.

W nadmorskim miasteczku Z, gdzieś na wybrzeżu Costa Brava, właśnie rozpoczyna się letni sezon. Mieszkańcy zbierają swoje siły i przygotowują do dwóch najcięższych miesięcy w roku. Okolica wydaje się drżeć w oczekiwaniu, upał narasta z każdym kolejnym dniem, a turyści i sezonowi pracownicy przybywają z okolic Hiszpanii i całego świata. Pierwszym narratorem jest Remo Morán – dawniej pisarz, a dzisiaj właściciel campingu, baru i sieci sklepików z biżuterią. Jako nocnego stróża zatrudnia swojego dawnego znajomego – zagubionego meksykańskiego poetę Gaspara Heredię, którego historia zaczyna się po przyjeździe do Z. Trzecim narratorem jest Enric Rosquelles, do bólu ambitny radny miasteczka, prawa ręka pani burmistrz. Każdy z nich po swojemu wprowadza nas w swoje życie, powoli odkrywając kolejne karty i tłumacząc dokonane po drodze wybory.

Trzy różne głosy. Trzy zupełnie różne charaktery. Tak naprawdę nie łączy ich nic, albo nic nie powinno ich łączyć. Ot, ręka przeznaczenia. Jedno lato. Jeden sezon. I jedna dziewczyna – Nuria Martí – sławna młoda łyżwiarka, której odebrane zostaje stypendium olimpijskie, a marzenia o podróżach i międzynarodowej karierze lgną w gruzach. To ona niejako rozpoczyna ciąg kolejnych wydarzeń i ona stwarza powód do snucia opowieści. Względem Nurii obsesyjnym uczuciem pała Enric, dla którego miłość to seria jednostronnych poświęceń i szalonych działań, łącznie z nielegalnym wybudowaniem tytułowego lodowiska w starym, opuszczonym pałacu zwanym Pałacem Benvinguta, z miejskich funduszy, byle ukochana miała miejsce na treningi. W Pałacu, który jest zaniedbanym opuszczonym miejscem swoją kryjówkę odnalazły dwie znękane kobiety – Caridad i Carmen, powiązane ze sobą smutnym losem odrzuconych od świata. Obce tutaj. Obce wszędzie indziej. Za dnia błąkają się po miasteczku, w tym pomieszkują również na kampingu, na którym pracuje Gaspar. A Remo torturowany jest biurokratycznymi maniami Enrica i  w dodatku, zupełnie przypadkiem, zostaje kochankiem Nurii.

Pałacowy labirynt korytarzy i lodowisko w samym jego sercu przyciągają wszystkie te postacie i niczym wirująca po środku Nuria w skomplikowanych układach, tak oni wirują wokół niej. Dzieją się rzeczy niedopowiedziane, nieprzemyślane, zaskakujące, a wszystko w imię miłości i namiętności, które rodzą się pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Lodowisko w letnim kurorcie nadmorskim jest tak nietypowe, tak zaskakujące, jak jakiś sen szaleńca. Widać w tym od razu poryw serca, który zmusił niejako Enrica do przekroczenia granicy i rzucenia się w wir miłosnych, jednak wciąż wyłącznie jednostronnych uniesień. Miasteczko natomiast rozpędza się, ruch narasta, a upalne dni zdają się doprowadzać do halucynacji, zawieszając postacie pomiędzy tym co realne a jedynie upragnione. Gęstnieje powietrze i gęstnieją emocje. Tylko na odrealnionym lodowisku unosi się para chłodu, który przenika do bohaterów i przypomina im o nieuchronnym końcu lata. O tym, że nic nie trwa wiecznie, a sezon musi się zakończyć. Tym razem wyczekiwaną tragedią. Gdyż w tej historii na tragedię się czeka. Ona wisi nad całą opowieścią, a gdy spada jest jak krótkie trzęsienie ziemi – kulminacją wszelkich emocji. Punktem zwrotnym, od którego coś się skończy, ale również zacznie od nowa. Już w innym tempie. W innej rzeczywistości.

Od „Lodowiska” Roberta Bolaño trudno się oderwać. Perfekcyjnie zbudowane napięcie trzyma czytelnika aż do końca, chociaż zdajemy sobie sprawę, że to gra pisarza z nami. Jakiś taki podstęp. Bo napięcie wynika ze zbrodni, potrzeby rozwiązania zagadki, a przecież nie miała to wcale być powieść detektywistyczna. Nie miał to być kryminał. A jednak podstawa gatunku pozostała. Pozwoliło to niecnie wciągnąć czytelnika w wykreowany świat miasteczka z Costa Brava i otworzyć drzwi do świata intryg jego zagubionych, osamotnionych mieszkańców. Każdy z nich czegoś szuka. Pragnie odnaleźć siebie w innych. Jest w tym przemoc. Jest szaleństwo. Jest pasja. A na dokładkę tajemnica, której nie można się oprzeć. Po raz kolejny powieść Roberta Bolaño pozostawiła mnie w zachwycie. Krótka, piękna w swoim wyrafinowaniu, hipnotyzująca genialnym stylem. Małe arcydzieło.

O.

*Za tą doskonałą powieść dziękuję panu Tadeuszowi Nagalskiemu z wydawnictwa Muza.

„Święta Noc” Tahar Ben Jelloun

Bombla_ŚwiętaNoc

 

„Najważniejsze, by dwadzieścia lat życia na niby przestało mi ciążyć, bym przestała spoglądać w wstecz i mogła dać kopniaka całej hordzie wspomnień, które mnie goniły, prześcigając się w tym, co głęboko skrywane, nieznośne i uwłaczające. Wiedziałam, że jeszcze przez jakiś czas będę musiała się zmagać z tymi zwojami zasupłanych lin. By się ich pozbyć, musiałam być nieobecna, wyjść, nim zapukają do drzwi mojego snu.”

Dawno, dawno temu, gdzieś w czasie spoza czasu, w marokańskim miasteczku wśród piasków pustyni, pewien mężczyzna zapragnął mieć syna. Nie było to pragnienie na wyrost – los poskąpił temu bogobojnemu człowiekowi męskiego potomka, obdarzając go w zamian siedmioma córkami, odbierając nadzieję przy każdych kolejnych narodzinach. Zawiedziony, pełen zwątpienia i poczucia narastającego nieszczęścia, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Obmyślił plan i złożył samemu sobie obietnicę, że kolejne dziecko będzie wymarzonym synem, cokolwiek się nie wydarzy. Wyczekiwana chwila porodu nadeszła, a dziewczynka, która pojawiła się na świecie, tuż po narodzinach stała się chłopcem. Zrodzona z marzeń, zrodzona z ojcowskich słów. Ahmed ukrywający pod ubrankami Zahrę. Ale przecież my już poznaliśmy tę historię. Szeptał ją pustynny wiatr, przekazywał z ust do ust bajarzy, kontynuowali ją słuchacze i czytelnicy. Zahra zyskała wiele głosów, wiele twarzy, ale dopiero teraz w świętą noc, dostała możliwość, by snuć własną opowieść. Przekazać prawdę i oczyścić duszę z odwiecznej tęsknoty.

„Święta Noc” Tahara Ben Jellouna podejmuje opowieść o Ahmedzie, który na powrót stał się Zahrą, bezpośrednio po zakończeniu historii zapoczątkowanej w „Dziecku piasku”. Tym razem jednak, autor odrzucił  konwencję polifonicznej baśni i oddał głos samej Zahrze, która wyszła z ukrycia i postanowiła przemówić po raz pierwszy, po latach milczenia. Gdzieś po drodze jej historia utraciła swoją mityczność, uniwersalność, którą próbowali zapożyczać poprzedni bajarze i wreszcie stała się jej własną opowieścią. Dziwną, miejscami przerażającą, ale należącą tylko do niej. Piaski pustyni o magicznych właściwościach zastąpiły ciasne ulice miasta. Czasami tak ciasne, że aż ciężko się przez nie przecisnąć. Zaułki, gdzie czuć na sobie nieprzychylny wzrok, gdzieś z wysoka, wyrażający ostateczne sądy. Zagubione place, na których starowinki szepczą swoje zaklęcia i klątwy. Duszne łaźnie, w których wraz z parą unoszą się niespokojne uczucia, tchnienia miłości. Zamiast wspaniałej oczekiwanej wolności, jakaś klaustrofobia przestrzeni. Przed Zahrą i jej słuchaczami daleka droga , by u kresu wspomnień ujrzeć nadzieję.

Prawdziwa historia Zahry zaczyna się w tytułową Świętą Noc – dwudziesty siódmy dzień ramadanu. W tę noc umiera jej ojciec i to w tę noc, zgodnie z wierzeniami, ważą się losy wszelkich istot całego świata. Układa się ostateczne przeznaczenie. I to właśnie tej nocy Zahra uzyskuje pozorną wolność. Pozorną, gdyż z Ahmeda, który jako mężczyzna mógł być każdym, przekształciła się ostatecznie w kobietę, z góry ograniczonym zestawem praw. W chwilę później, pozbawiona bezpiecznej otoczki własnej męskości, zostaje porwana przez tajemniczego jeźdźca, by wkrótce samotnie musieć przemierzać pustynny szlak i trafić do miasta, w którym rozegra się pojedynek o jej przeznaczenie. To tam pozna czym jest poświęcenie, oddanie i miłość. Wykorzeniona na własne życzenie, Zahra będzie musiała poddać się własnej słabości, wkroczyć do krainy cienia i ludzkich namiętności, które do tej pory stanowiły dla niej zagadkę.  Jej prawdziwa opowieść od czasu do czasu przeplatać będzie się z wizjami martwych opuszczonych krain, surrealistycznymi wizjami pełnych sennych widziadeł, majaków i marzeń. Jak rozbita baśń, w mrocznych, ciemnych kolorach, gdzie realne miesza się z tym co wyobrażone, gdzieś na skraju istnienia i to właśnie wyobrażona wizja daje bohaterce ukojenie.

Odzyskany głos Zahry to niezwykle subtelna, niemalże dziewczęca w wydźwięku spowiedź. Próba odtworzenia straconych dni poprzez pieczołowite snucie kolejnych wątków i dodawanie do nich kolejnych, odzyskanych poprzez opowieści dni. Zahra odrzuca kłamstwa i pozory. Zamyka za sobą rozdział Ahmeda, który tak naprawdę od zawsze należał do jej ojca. To zapowiedź buntu przeciw patriarchalnej strukturze społeczeństwa, przeciw nielogicznym prawom wbrew naturze, a przede wszystkim przeciw uciskowi kobiet. Z początku ten odzyskany głos Zahry jest cichy, niemal szepczący, tak jak stłumiona jest jej kobiecość i skrywany w piersiach krzyk. Życie w terrorze i upodleniu sprawia, że to, co przynależne jej płci jawi się jej jako potworne i nienaturalne. Jej zadaniem jest uciec przed strachem, otworzyć serce i z niespotykaną w tej kulturze szczerością, jak Szeherezada, której kobiecość również była wciąż zagrożona, kontynuować swoją opowieść. Brnąć naprzód, przeciw światu, ale naprzeciw życiu.

„Święta Noc” to relacja z przemilczanych wspomnień. Zahra musi mówić, musi wypowiadać się, by słowami stworzyć siebie od nowa, zbudować utraconą tożsamość, tak jak kiedyś, zupełnie na początku, stworzył ją jej ojciec. Słowo samo w sobie staje się obsesją – daje jej zarówno szczęście, jak i strąca w przepaść. Niemniej, kobieta wciąż mówi. Nawet gdy jest tłamszona, torturowana, wykorzystywana. Opowieść także i tutaj jest swoistym katharsis dla bohaterki, ale oczyszcza ją z samej siebie, z dawnego ja i jego wspomnień, by wreszcie odzyskać cielesną i psychiczną pełnię. By Zahra ostatecznie stała się Zahrą.

O ile „Dziecko piasku” puszczało wodze fantazji, tworzyło zwiewne fatamorgany i majaczyło na granicy snu i jawy, to „Święta Noc” zakorzeniła się w smutnej codzienności muzułmańskiej kobiety, która próbuje wyrwać się z narzuconych zasad i na nowo poznać siebie poprzez zmysły.  Słowa nie dają tylko komfortu. Nie przynoszą jedynie wyczekiwanej ulgi. To gorzka spowiedź, która zrywa w końcu wszystkie maski. Niszczy ostatecznie niedopowiedzenia.  Wyciąga na światło dzienne wspomnienia rodem z koszmarów, pełne bólu i niewyobrażalnego cierpienia. Przed śmiercią wszystko staje się jasne. Wszystko staje się namacalne. I prawdziwe. Jak okaleczone ciało i dusza, którą uwalniają słowa.

O.

**Za tę wyjątkową książkę dziękuję pani Małgorzacie Szczurek z wydawnictwa Karakter.